Za winy niepopełnione/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Z powrotem Leszczycowéj do zdrowia, szczupłe gronko, które dotąd otaczało jéj łóżko, przeniosło się teraz pod okno, gdzie stały krosna, i wróciły znowu dawne, wesołe pogawędki, czytanie, a czasem i wspólne spacery wzdłuż rzeki ku cmentarzowi. Cmentarz leżał za rzeką, na pochyłości wzgórza, tuż naprzeciw miasta; nieduży most łączył miasto żywych z miastem umarłych. Wzgórza zdawały się rywalizować ze sobą; jedno drugiemu odbierało mieszkańców. Niektóre familie całkiem już przeniosły się „za most”, a jedyna pamięć po nich pozostała we wspaniałych grobowcach. Bo mieszkańcy miasteczka dbali byli nadzwyczaj o swoję nieśmiertelność, a nie mając sposobności na nią innym sposobem zasłużyć sobie, chcieli przynajmniéj grobowcami utrwalić się w pamięci ludzkiéj; w skutek tego cmentarz zapełnił się posągami, wykonywanemi przez miejscowego kamieniarza, pomnikami najrozmaitszych kształtów i fantazyi; niektórzy nawet kapliczki stawiali na grobowcach, a że do tego cmentarz był pełen drzew i zieloności, więc rzeczywiście z daleka robił wrażenie miasteczka, bardzo schludnego i misternego, i niejeden podróżny, jadąc do miasta, wahał się, czy ma na prawo, czy na lewo się obrócić.
Cmentarz leżał o wiele wyżéj, niż miasto, górował nad niém, ztąd téż był on ulubioném miejscem spacerów dla lubowników natury, bo z niego, szczególniéj z wałów, otaczających go, rozległy i wspaniały roztaczał się widok na dolinę, zasianą lasami, wioskami, wśród których wiła się kręto rzeka, połyskując, jak zwierciadło, w słońcu, i gubiła się między górami, za siném przezroczem.
W miasteczku jednak niewielu było lubowników natury, bo miejsce to bardzo rzadko było odwiedzane. Główne spacery mieszkańców miasteczka odbywały się w stronę dworca kolejowego. Na téj przestrzeni panie prezentowały „światu” swoje nowe toalety, oglądały się wzajemnie i obmawiały, a panowie spieszyli do piwiarni i kręgielni, którą urzędnicy kolejowi wystawili.
Cmentarz więc był wolny od najazdów wielkiego świata małego miasteczka, tylko uboższa ludność w niedzielę zapełniała go dość licznie, łażąc po grobach, odczytując, a raczéj syllabizując nazwiska na grobowcach i, stosownie do próśb, wypisanych czarnemi, lub złotemi literami, wzdychając za dusze nieboszczyków. Te niedzielne wizyty uboższéj klasy zdyskredytowały zupełnie cmentarz w oczach patrycyatu miejskiego, i nie było nawet w dobrym tonie pokazywać się tam, chyba w niespodziewanych wypadkach śmierci jakiego dygnitarza miejskiego. Było więc tam zawsze cicho, ustronnie. Ptactwo tylko trzepotało się po drzewach, świergoliło i ożywiało ciszę umarłego miasteczka. Jeden dziad stary pilnował go, i to nie zawsze, bo częściéj można go było spotkać w karczmie u spodu wzgórza, gdzie przepijał wszystkie grosze, zebrane za dusze zmarłych. Właśnie dla téj ustronności i ciszy spacery Leszczyców kierowały się najczęściéj w tę stronę; szczególniéj stary Leszczyc, który był usposobienia nieco melancholicznego i unikał towarzystwa ludzi, bo wśród nich czuł się skrępowany i nieswój, upodobał sobie nadzwyczaj cmentarz. Przesiadywał tam nieraz całe godziny, wałęsał się wśród grobów, zarosłych trawą, jakby tam szukał dla swoich kości wygodnego spoczynku po śmierci. Nawet nieraz, kiedy mógł w towarzystwie syna i żony, których przecież tak kochał, przepędzić wolne chwile, uciekał z domu na cmentarz, szukając samotności i ciszy. Często wśród najweselszéj rozmowy stawał się nagle smutnym, wstawał i wychodził. Syna dziwiło to niemało, nieraz pytał matki o przyczynę; ale zbywała go wymijającemi odpowiedziami, choć wzrok pełen współczucia, jaki wysyłała za mężem, wychodzącym z domu, wskazywał jasno, że nie obcą jéj była przyczyna téj nagłéj zmiany humoru jego.
Tak właśnie jednego dnia, kiedy siedzieli razem w pokoju matki, i żydóweczka była tam także, stary Leszczyc wśród tego, kiedy syn jego czytał, wysunął się z pokoju. Poszedł do siebie, ale tam niedługo zabawił, wziął tylko kapelusz i udał się zwykłą drogą ku cmentarzowi.
Kiedy się tam zbliżał, za wałem cmentarnym stało dwóch ludzi. Byli to ci sami żydzi, których Jan widział w czasie owéj burzliwéj nocy, w karczmie za miastem. Jeden z nich, ów starszy, szpakowaty, czytał jakiś list i podrzucał co chwila niespokojnie ramieniem. Drugi bawił się rzemieniem torby podróżnéj, którą miał przewieszoną przez plecy, i od czasu do czasu poglądał na twarz starszego, jakby chciał wyczytać na niéj myśli, lub oczekiwał niecierpliwie końca czytania.
Leszczyc nie widział ich, bo szedł z głową pochyloną ku ziemi i coś sam ze sobą rozmawiał, gestykulując rękoma. Ale oni go dojrzeli, a mianowicie młodszy, widząc, że zmierza prosto ku cmentarzowi, odezwał się do starszego:
— Ktoś tu idzie.
Żyd przerwał czytanie i spojrzał niespokojnie na drogę.
— Usuńmy się — rzekł i, kiwnąwszy na towarzysza, poszedł ulicą, wysadzaną świerkami, za kaplicę, następnie skryli się w klomb drzew i krzaków. Miejsce to jeszcze się niedość widać bezpieczném wydawało żydowi na kryjówkę, bo, spostrzegłszy przez krzaki jakiś opustoszały domek, odezwał się:
— Chodźmy lepiéj tam; tam będziemy mogli bezpiecznie pogadać o interesie.
I niebawem zniknęli obaj w ruderze, do któréj widocznie nikt dawno nie zachodził, bo ścieżka do niéj zarosła była zielskiem wysokiém. Była to niegdyś kostnica, ale od czasu, jak z fundacyi jednego z mieszczan wybudowano nową, ta stała pustką. Żydzi wygodnie w niéj się usadowili na jakiéjś starej belce i poczęli zniżonym głosem rozmawiać.
Tymczasem stary Leszczyc, przeszedłszy uliczką, która wiodła wzdłuż wału, wdrapał się na niego w tém miejscu, zkąd był widok na miasteczko, i usiadł. Twarz miał bardzo smutną i przygnębioną, a oczy czerwone. Musiał niedawno płakać, bo jeszcze je ocierał chustką. Ale myśli, które wyciskały mu łzy z oczu, nie mógł zapewne wytrzéć tak łatwo, bo nanowo płakać zaczął. Płakał, jak dziecko, łkając, a wśród płaczu słychać było od czasu do czasu pojedyńcze słowa, które mu się z trudnością przeciskały przez ściśnione gardło:
— Co on powié na to, gdy się dowié. Nie mam odwagi powiedziéć mu tego; ani ona. A jednak trzeba. Ja przed dzieckiem nie mogę miéć tajemnic. Trzeba, żeby wiedział wszystko. A jeżeli nie uwierzy? O, to było-by okropne!
I znowu zaniósł się płaczem. Bolesnym był widok tego staruszka płaczącego. U dzieci to rzecz zwyczajna, u starszych rozrzewniająca, ale starzec płaczący, to coś takiego, co serce rozdziera. Straszna to musi być boleść, która z wyschłego staruszka łzy jeszcze dobywać umié. Zda się człowiekowi, że te resztki łez, wyrwane gdzieś tam z głębi, krwią opłyną, jak ślina suchotnika.
Nikt jednak nie słyszał, ani widział płaczu starowiny, prócz tego nieba błękitnego, na którém leciuchne, białe obłoczki się karbowały, prócz krzyża z pozłacanym Chrystusem na jakimś grobowcu, od którego promień słońca odbijając się mocnym blaskiem, tworzył rodzaj złocistéj aureoli.
Leszczyc co chwila nos siąkał, czy obcierał, a utamować nie mógł płaczu. Gdy wtém naraz przez łzy dojrzał, że pod górę ku cmentarzowi idzie kilka osób. Przyłożył rękę do czoła, zasłaniając oczy od światła, by mógł się lepiéj przypatrzyć, i w nadchodzących poznał syna, żonę i żydóweczkę. Zerwał się wylękły i zsunął z wału do wnętrza cmentarza. Chciał się koniecznie ukryć przed nimi, bo niepodobna było pokazywać się im z oczyma, zaczerwienionemi od płaczu. Musiał taić się z boleścią swoją. Szedł więc spiesznie przez cmentarz, szukając niespokojnie oczyma miejsca, gdzie-by się schować. Zatrzymał się także w klombie, jak to przedtém zrobili żydzi; ale pusta kostnica, którą ztąd widać było, po ciągnęła go także do siebie. Wszedł do niéj szybko w chwili, gdy dwaj żydzi, którzy się tam przedtém skryli, siedzieli pochyleni nad jakimś papierem. Wejście obcego człowieka spłoszyło ich. Zerwali się na równe nogi i rzucili się ku drzwiom, chcąc uciekać. Wtedy to starszy żyd spotkał się oko w oko z Leszczycem. Spojrzenia ich, jak błyskawice, skrzyżowały się i jakby ich sparaliżowały na miejscu, unieruchomieli, patrząc się w oczy jeden drugiemu w milczeniu głuchém. Piérwszy ocknął się Leszczyc, obrzucił raz jeszcze wystraszonym wzrokiem żyda i wyszeptał:
— Grünwald — i, odwróciwszy się z obrzydzeniem od niego, począł szybko uciekać.
— Zna cię? — odezwał się rudy żyd do swego towarzysza, który jeszcze stał nieruchomy, a z oczu niespokojnie latających widać było, że myśl jego nad czémś frasowała się usilnie w téj chwili.
— Któż to był? — odezwał się znowu rudy żyd.
— Tak, to on — mówił drugi, trąc ręką czoło w zamyśleniu, jakby sobie coś powoli przypominał — to on.
— Kto taki?
— Górski. Trudno mi było poznać go odrazu, bo niéma teraz brody, ani wąsów, ale po téj szramie nad okiem i po oczach, o! po oczach poznałem go najwięcéj. Te oczy utkwiły mi w pamięci, choć to będzie może ze dwadzieścia lat, jakeśmy się znali.
— Więc nasz?
— I nasz, i nie nasz.
— Jakto?
— Pst! — zawołał żyd, dając znak towarzyszowi, aby milczał — jakieś głosy słyszę.
— Czy myślisz, że zechce nas wydać?
— Kto go wié. To był bardzo uczciwy człowiek, choć...
Znowu urwał rozmowę i nasłuchywał.
— Czym się przesłyszał, ale mi się zdawało, że między temi głosami słyszałem Małkę, cóż? prawda? słyszałeś?
— Tak, to jéj głos i kilka innych.
— Przyszła zapewne tu z Leszczycami. No, to nie mamy się czego bać na razie. Trzeba-by nam jednak wyjść z téj kryjówki, bo jeżeli ten Górski przypadkiem poszedł do miasta dać znać żandarmom, to nie bardzo tu dla nas bezpiecznie. Czekaj, ja sam pójdę zobaczyć.
Wyszedł z kostnicy, oglądając się ostrożnie na wszystkie strony, i podnosząc wysoko nogi, brodził, jak bocian, przez zielsko, skradając się pod klomb, z za którego mógł widziéć główną uliczkę cmentarza.
Na uliczce téj stało kilka osób, pomiędzy któremi poznał także swoję córkę, i zajęci byli właśnie owym człowiekiem, z którym żyd przed chwilą spotkał się w kostnicy. Staruszek był jeszcze wystraszony, nieprzytomny. Matka i syn z troskliwością dopytywali się, co mu jest. Nic nie odpowiedział, tylko niespokojnie oglądał się w tył, jakby się bał, że ktoś gonić go będzie.
— Co ci jest, ojcze? Co się stało? — dopytywał Jan. — Czy cię kto przestraszył?
— Marcinie — mówiła żona łagodnie — opamiętaj się! odpowiedz-że nam.
— Zostańcie tu przy nim — odezwał się Jan — ja pójdę zobaczyć.
Te słowa nagle wróciły przytomność staremu; zerwał się, przytrzymał syna za surdut i rzekł prędko:
— Nie chodź tam. Po cóż tam masz iść? Tam nikogo niéma
— Więc cóż cię, ojcze, tak przestraszyło? Przed czém uciekałeś?
— Ale przed niczém. Ot, zląkłem się żaby — mówił, usiłując się uśmiechnąć. — Wiecie, jaki ja tchórz. Wlazłem na jakieś obrzydliwe ropuszysko i małom ze strachu ze skóry nie wyskoczył. O! jak mi jeszcze serce bije.
— Ale ty płakałeś, ojcze! masz oczy czerwone.
— Ja? czerwone? Zkąd znowu? chyba z kataru, bo mam nieznośny — i, mówiąc to, począł zapamiętale nos ucierać. A bojąc się, aby syn nowych pytań mu nie zadawał, sam zapytywał jego i żonę, co tu porabiają o téj porze.
— Wyszliśmy się przejść trochę, tak, jak i ty, ojcze.
— I na cmentarz? Toście téż sobie spacer wybrali.
— Byliśmy pewni, że ciebie tu zastaniemy. Ty lubisz te miejsca.
— Inna rzecz ja, stary. Mnie już grób niezadługo się patrzy. Zresztą ja tu chodzę więcéj z potrzeby, doglądać, jak dużo kamieniarze zrobili koło grobu nieboszczki panny prefekty. Dla przyjemności pewnie-bym tu nie chodził. Tu jakoś tak smutno. Jeżeli się chcecie przejść, to chodźmy ku kolei, tam choć kogoś spotkać można. No, chodźmy, chodźmy.
Towarzystwo ze zdziwieniem spoglądało na Leszczyca, który odrazu nabrał takiego wstrętu do cmentarza, gdzie przedtém tak chętnie przebywał i sam ich tu ciągnął; ale, ulegając dziwacznemu żądaniu jego, zabrali się do powrotu. Leszczyc podał rękę żonie i poszedł przodem, chcąc tém zachęcić młodych do pośpiechu. Tak mu było pilno opuścić cmentarz. Dopiéro koło mostu zwolnił nieco kroku i obejrzał się ukradkiem po-za siebie w górę. Zdawało mu się, że z po-za wału wysterczały dwie głowy ludzkie. Bardzo jednak łatwo być mogło, że mu się tylko zdawało, że to były tylko wierzchołki drzew. Nie śmiał uważniéj przypatrywać się, by nie zwrócić także uwagi syna, który o kilka kroków postępował w tyle, prowadząc Amelkę.
Młodzi zajęci byli rozmową. Właściwie on coś mówił, opowiadał, a ona słuchała go z uwagą i wciąż ku jego twarzy miała podniesione oczy, słuchała go oczyma i duszą całą. On czuł, jak jest słuchany, i to dodawało mu zapału, wymowy. Przedmiot opowiadania nie był nawet ani tak ważny, ani tak zajmujący; opowiadał jéj jakiś epizod ze swego pobytu w Wiedniu; a jednak słuchała go z zajęciem dlatego tylko, że on to opowiadał, a być może, iż i on z takiém życiem opowiadał, że go ona słuchała. I tak się rozgadał, a ona tak się zasłuchała, że nie uważali wcale, iż aptekarz spotkał się ze starymi Leszczycami i zawrócił z nimi ku miastu. Dopiero go spostrzegli, kiedy zagadał do Jana;
— Masz tam pan list na poczcie. Gdybym był wiedział, że się spotkam z wami, był-bym go zabrał.
Odezwanie się aptekarza zrobiło na Janie takie wrażenie, jakby mu kto zimną wodą bryzgnął na rozgrzaną twarz. Wzdrygnął się nerwowo. Nigdy jeszcze głos aptekarza nie wydawał mu się tak nieprzyjemnym, a wzrok tak cynicznym. Gniewało go, że wzrokiem tym przeszywał badawczo Amelkę, i zdawało mu się, że jéj tém ubliżał. Wysunął się umyślnie nieco na przód, aby ją zasłonić przed jego niedelikatną ciekawością, i nie kontent był, że zbliżał się do nich.
Może i Amelka coś podobnego czuła, lub może uważała za niewłaściwe pozostawać dłużéj przy Janie wobec trzeciéj osoby nieznajoméj; dlatego wysunęła rękę z pod jego ramienia i, pod pozorem zapytania się o coś pani Leszczycowéj, pobiegła ku niéj.
Aptekarz zbliżył się do Jana z żartobliwym uśmiechem i odezwał się niepełnym głosem, aby go przodem idący nie słyszeli:
— Teraz rozumiem, dlaczegoś się pan u mnie tyle czasów nie pokazał.
— Matka była chora — wybąknął Jan na swoje usprawiedliwienie.
— Tak; ale matka już od dwóch tygodni zdrowa.
— Miałem zajęcie.
— A widzę to, i dlatego nie dziwię się.
— Co pan przez to chcesz powiedziéć?
— To samo, co pan myślisz.
— Ja nic nie myślę.
— To pan czujesz. To stokroć więcéj warto od myślenia.
— Nie rozumiem pana.
— Czy pan chcesz, żebym palcem pokazał.
— Kogo?
— No, tę młodą dziewczynę. E, nie udawaj pan! bo przecież to nie sekret. Całe miasto już o tém gada.
Janowi krew uderzyła do głowy z oburzenia.
— Kto to śmiał powiedziéć?
— Ja dowiedziałem się ze źródła wiadomości dobrego i złego: Od mojéj nieocenionéj panny Zenobii.
— I uwierzyłeś pan bajce.
— Nie, nie uwierzyłem. Ale teraz oczom moim wierzyć muszę.
— Więc pan przypuszczasz...
— Mój panie — przerwał mu niecierpliwie aptekarz — tu przecież nie potrzeba się bawić w żadne przypuszczenia, bo to widne, jak na dłoni...
— Że ja się kocham? — spytał Jan drwiąco.
— Za pana-bym nie przysiągł, ale że ta dziewczyna zakochana w panu po uszy, to na to daję moję głowę. Dość spojrzéć na nią.
Jan zmarszczył brwi i chciał coś ostro odpowiedziéć aptekarzowi, ale wtém zrównali się z rodzicami, którzy właśnie przystanęli, aby się spytać Jana, czy chce iść ku poczcie.
— Ty odbierzesz list, a my się przejdziemy przy téj sposobności.
— A ja przy téj sposobności pożegnam państwa — odezwał się aptekarz.
— A czemuż pan nie z nami? — spytał Leszczyc.
— Widziałem już raz dzisiaj łysinę pocztmistrza i nie mam wcale ochoty oglądać jéj po raz drugi. Dla was to, państwo, zabawka, a mnie idzie o wstyd. Łysina pocztmistrza, to Waterloo moje, bo na tém polu inwencya moja kosmetykowa doznała klęski. Więc nie chcę rozdzierać sobie serca i pójdę w całkiem przeciwną stronę.
Pożegnał się ze starymi Leszczycami, Amelce się poważnie ukłonił, a żegnając się z Janem, szepnął mu:
— Ja się cieszę z tego, bo mam nadzieję, że z téj miłości miasto zyska mydlarnią porządną.
To powiedziawszy, nie czekając, co mu Jan odpowie, oddalił się szybko.
Jan spojrzał za nim niezadowolony i rozgniewany trochę. Oburzała go ta bezczelna poufałość, z jaką aptekarz pozwolił sobie zaglądać w jego życie. Szpiegowanie, rewizya, są to zawsze czynności, które oburzają uczucie człowieka, obrażają jego prawa i ścieśniają wolność, szczególniéj wtedy, gdy człowiek czuje się niewinnym. A Jan wobec własnego sumienia czuł się całkiem niewinnym zarzucanéj mu zbrodni, czy winy, i dlatego oburzało go, że ciekawy aptekarz domyślał się tego, czego nie było.
Może nawet dlatego, aby nikomu nie dawać powodu do podobnych przypuszczeń, idąc przez miasto, nie zbliżał się wcale do Amelki, jeno szedł po stronie ojca. Dopiero koło poczty złożyło się tak, że znowu byli razem, przy sobie, ale na krótko, bo, zostawiwszy ich przed gankiem, sam poszedł po list.
— Zkąd-że list? — spytał go ojciec, gdy wyszedł z kancelaryi, niosąc list dość dużych rozmiarów.
— Z Wiednia.
— Może ci proponują jaką posadę.
— Nie wiem.
— No, i nie ciekawyś? — spytała matka, zdziwiona tą obojętnością syna.
Była to jednak sztuczna obojętność. Jan, skoro tylko rzucił okiem na list, poznał pismo Leona, w dotknięciu poczuł, że były w nim fotografie, i dlatego tak nie spieszył się z otwieraniem. Wydawało mu się jakoś niewłaściwie czytać ten list wobec matki i Amelii, nie śmiał wydobywać fotografii, bał się zapytań, bał się, że będą ciekawe zobaczyć. Wstydził się zdradzić przed niemi swoje tajemnice; dziwił się jednak, że odebranie listu, na który tak długo czekał, który miał może rozstrzygnąć los jego, nie wywołało w téj chwili w nim żadnego innego uczucia, prócz zakłopotania, i więcéj myślał, co sobie o jego tajemniczéj korespondencyi pomyśli matka, lub Amelka, niż, co w sobie zawierała. Może do tego przyczyniło się głównie to, że mu tak długo na odpowiedź czekać kazano. Uczucie jego, które w piérwszych chwilach napięte było jak struna na najwyższe tony, miało czas przetrawić się, przejść cały proces fermentacyjny i ułożyć się do spokoju, a nawet do obojętności. Milczenie Leona tłómaczył sobie tém, że nie miał do napisania nic pocieszającego i dlatego nie pisał. Z początku cierpiał nad tém bardzo, potém miłość własna zaczęła ze swojéj apteczki podawać mu różne uspakajające środki, aż wreszcie z całego tego burzliwego epizodu zostało tylko chłodne wspomnienie, jak lawa po wybuchach wulkanu. Ani przypuszczał może, iż do téj prędkiéj rekonwalescencyi jego duszy, a raczéj serca, niemało się także przyczyniło towarzystwo Amelii. Chorzy mają zwyczaj przypisywać uzdrowienie sobie samym, swoim żywotnym siłom, a nie lekarstwom. To téż i Jan nie przyznał-by pewnie tego, gdyby ktoś chciał go o tém przekonywać. Ale na szczęście nikt w téj chwili nie starał się o to. Nie mógł nawet uskarżać się na to, że ktoś chce gwałtem wcisnąć się w tajemnice jego serca, bo i matka, i Amelka, widząc, że ich obecność w téj chwili nie na rękę Janowi, wzięły się pod ręce i poszły na przód. Ojciec zatrzymał się koło poczty z jakimś znajomym. Widocznie ułatwiono mu sposobność do swobodnego przeczytania listu. Musiał korzystać z tego, i rozdarł kopertę.
Kilka fotografii, większego i mniejszego kalibru, wysypało się z listu. Podniósł je szybko z ziemi. Wszystkie przedstawiały Julią, w najrozmaitszych pozach i ubiorach: to dekoltowaną w lokach, z sentymentalném spojrzeniem, to znowu w jakimś negliżyku koronkowym, z rozpuszczonemi włosami, to w kołpaczku futrzanym, z ulubioną charciczką, Ledą; była nawet na jednéj fotografii przedstawiona leżąca, z głową przytuloną do poduszki i uśmiechająca się do kogoś.
Ta obfitość fotografii niemiłe zrobiła wrażenie na Janie; widział w tém kaprys bogatéj panny i próżność, zbyteczne rozmiłowanie się w sobie. Wyobraził sobie ją zaraz, stojącą przed lustrem w pracowni fotografa i probującą różnych wyrazów twarzy, spojrzeń, a wszystko dlatego, aby się wydać najpiękniejszą, nawet kosztem wstydliwości dziewiczéj, bo niektóre fotografie wydawały mu się dość nieskromnem i w Wiedniu może-by to nie było go uderzyło; ale tu, czy, że towarzystwo matki i Amelki, które były uosobieniem uczciwéj skromności, tak wpłynęło na niego, czy może gust jego stał się tak małomieszczańskim, że na mody ucywilizowanego świata zaczął patrzéć ze zgorszeniem, dość, że przy niektórych fotografiach wstydził się za Julią. Nie było w tém znowu nic tak zdrożnego; Julia robiła to, co inne; kaprysy jéj i zachcianki nie wyskakiwały po-za przepisy mody i dobrego tonu; ale Jan, który stał już od kilku tygodni za prądem tego życia światowego, patrzał surowém okiem krytyka na te zdrożności małe, które świat toleruje, a moda uświęca. Prędko przejrzał fotografie, schował je do bocznéj kieszeni surduta, a następnie zabrał się do odczytania, a raczéj przejrzenia pobieżnie listu Leona, bo, idąc, nie mógł czytać dokładnie, a przytém spieszyło mu się, bo nie chciał tak zostawiać samych kobiet na ulicy.
Leon na początku listu tłómaczył mu się najprzód, dlaczego tak późno odpisuje. Sam Jan dał do tego powód, gdyż przez roztargnienie nie napisał na kopercie dokładnego adresu. Stało tam tylko: Wien; reszty szczegółów zapomniał.
„Gdybym był upoważniony przez ciebie — pisał mu — do pokazania twego listu Julii, ta koperta najlepiéj-by ją mogła przekonać, jak ją kochasz. Tylko zakochani mogą się tak zapominać”.
Jan, czytając ten ustęp, skrzywił się; niekontent był, że Leon posądzał go o miłość, dochodzącą aż do zaślepienia. Wydawało mu się, że więcéj mu przypisuje, niż jest w rzeczy saméj. Przynajmniéj czuł to po sobie, że ta miłość wcale nie pozbawiła go rozumu, ani nawet spokoju. Ale bo zapomniał, że pomiędzy listem, który on pisał, a odpowiedzią Leona upłynęły całe cztery tygodnie. Przez ten czas wiele się w nim odmieniło; uczucie, niepodsycane niczém, nawet nadzieją, zbiedniało tak, że ledwie cień jego pozostał mu w sercu, i wstydził-by się może, gdyby mu Leon był teraz dał do odczytania jego własny list, który napisał owéj pierwszéj nocy po przybyciu do domu rodziców. Kto wié, czy listu tego nie nazwał-by teraz szaleństwem. Tak wytrzeźwiał i uspokoił się od owego czasu.
„Pytasz mnie — pisał daléj Leon — co myślę o Julii? przypuszczasz, że ją znam lepiéj, niż inni. Mój drogi, kobieta, to uosobienie niekonsekwencyi; choćbyś znał wszystkie jéj czynności od czasu, jak do piérwszéj błyskotki, dziecinnéj zabawki, wyciąga ręce, nie mógł-byś przewidziéć, co ta kobieta może zrobić, a co zrobi w danym razie. Postępowanie jéj często zadrwi ze wszystkich wyrachowań ludzkich, i sprawia ciągłe niespodzianki. Z kobietą tak, jak z meteorologią. Uczony fizyk ślęczy nad tablicami porównawczemi, by z nich dojść praw pewnych, podług których układa się stan atmosfery, bada, obserwuje, oblicza, i kiedy mu się zdaje, że będzie już mógł na pewno przepowiedziéć pogodę, zaczyna się słota, paskuda, i meteorolog ze wstydem chowa do kosza swoje przepowiednie. Jako przykład takiéj niespodziewanéj zmiany w atmosferze kobiecego serca, przytoczę ci Emilkę G., tę smagławą brunetkę, którą nazywałeś zawsze ucywilizowaną cyganką. Wiész dobrze, jak niecierpiała owego długiego prokuratora, z kędzierzawym włosem, w okularach, który bywał u nich, jak wyśmiewała go nieraz przed nami, a nawet w obecności jego pozwalała sobie złośliwych żartów z niego. Tydzień temu wyszła za niego, i nie z konieczności, nie z obawy staropanieństwa, bo ma majątek, i równocześnie starał się o jéj rękę jakiś doktor, młody, przystojny.”
Następował jeszcze jakiś inny przykład. Jan niecierpliwie przewrócił kartkę; list Leona wydawał mu się próżną gadaniną. Co jego obchodzić mogła jakaś Emilia G., jakaś inna jeszcze panna, o któréj się także szeroko rozpisał. A może temi przykładami zmienności kobiecéj chce przygotować go do tego, co mu powiedziéć ma o mniemaniu Julii. Janowi takie przygotowanie wydawało się wcale zbyteczném, a nawet obrażało go po trochu.
— Za wiele robi sobie zachodu ten Leon — myślał — było poprostu napisać tak, lub nie. Czy sądził, że zemdleję, albo apoplexyi dostanę, gdy się dowiem, że Julia mnie nie kocha? Zbyteczna obawa.
Przeskoczył oczyma kilkanaście wierszy i czytał daléj:
„Nie chciała uwierzyć, żeś wyjechał. Była pewną, że ją zwodzę, aby przekonać się, jakie to wrażenie na niéj zrobi. I, aby pokazać, że mi się to nie udało, była nadzwyczaj wesoła tego wieczora, bawiła się, trzepotała; nawet niesmaczne dowcipy Adolfa pobudzały ją do szalonego śmiechu. To téż Adolf był uszczęśliwiony, aż do zarozumiałości. Ale następnego wieczora zmieniła się sytuacya. Panna, widząc, że na prawdę się nie pokazujesz, była rozdrażniona, kapryśna i na biednego Adolfka wywarła swój zły humor. Pastwiła się nad nim bez litości, zapytywała go o liczbę jego kolorowych krawatek, i czy nie myśli z nich wystawy urządzić. Radziła mu, żeby siebie wystawił w jakim galanteryjnym sklepie, jako okaz najświeższych nowości toaletowych; słowem, dokuczała mu okropnie. Nie traciła jednak nadziei, że przyjdziesz, bo uważałem, że za każdém otwarciem drzwi obracała się niespokojnie; ale nie pytała mnie o nic i starannie unikała rozmowy o tobie. Dopiéro po kilku dniach zapytała mnie, czy naprawdę wyjechałeś z Wiednia; a gdym ją upewnił, że z największą prawdą, wybuchnęła głośnym płaczem, płaczem rozkapryszonego dziecka, któremu odmówiono zabawki; poczęła uskarżać się na ciebie, że postąpiłeś sobie nieuczciwie, niegodziwie, zadając jéj taką przykrość, a za chwilę znowu zaklinała mnie, bym coprędzéj do ciebie napisał, abyś wracał. Byłbym może zrobił to dla niéj, ale nie wiedziałem, gdzie cię szukać. Kiedym jéj to powiedział, zmartwiła się na seryo; w narzekaniu jéj czułem jakieś głębsze tony; przez kilka dni nie wychodziła nigdzie, nawet do teatru. Nie poszła także na jakiś wieczór tańcujący. Ty, który wiész dobrze, jak się lubi bawić, stroić, pojmiesz całą wielkość téj ofiary, jaką zrobiła na rzecz nieszczęśliwéj miłości. Czas jednak ukoił tę straszną boleść. Niewiele go potrzebowała, bo zaledwie kilka dni, aby wrócić do zwykłego porządku, do zabaw, strojów, nawet do śmiechu, a z tém wszystkiém i Adolf przyszedł także na porządek dzienny. Dopiéro, gdym jéj wspomniał, że miałem list od ciebie, przypomniała sobie znowu, że cię niéma. Rozpytywała mnie szczegółowo, co pisałeś, gdzie jesteś, co robisz, a gdym jéj powiedział, że prosisz o jéj fotografią, oddała mi cały zbiór, z poleceniem, abym ci go przesłał. Kazała nawet umyślnie fotografować się dla ciebie, co wysłanie mojego listu spóźniło o dni kilka. Jest to właśnie ta fotografia w lokach; dekoltowanie à la Magdalena ma wyobrażać jéj skruchę, a w oczach nietrudno będzie ci wyczytać tęsknotę za tobą. Przynajmniéj z tą imaginacyą fotografowała się, abyś to wyczytał w jéj oczach.
„Oto masz szczegółową relacyą z tego, co chciałeś wiedziéć. Posyłam ci różne notatki, spostrzeżenia same, z których możesz sobie zestawić obraz. O ile on będzie odpowiadał obecnym potrzebom twego serca, nie wiem. Wstrzymuję się od wszelkich osobistych uwag, bo, jak powiedziałem, w kwestyach miłości nie da się nic przewidziéć, obrachować, a nie chciał-bym miéć na sumieniu wyrzutu, żem rozdzielił dwa serca kochające, które-by potém całe życie płakały na mnie i na siebie. Kochajcie się, lub nienawidźcie, tylko bez mego pośrednictwa. Nawet ten list piszę nie z własnego popędu, jeno na wyraźne żądanie twoje, a jako sumienny sprawozdawca, muszę dodać, że Julia zaklina cię na wszystko w świecie (jéj wyrażenie), abyś przyjechał jak najprędzéj. Jeżeli ta prośba miała-by dla ciebie rzeczywiście siłę pociągającą, to powód do przyjazdu łatwo się znajdzie, bo ojciec Julii oczekuje także twego przybycia w kwestyi owéj fabryki, którą macie zakładać w jego dobrach. Masz więc dobry powód do przyjazdu. Czy i jak skorzystasz z téj sposobności, to zostawiam twojéj woli.”
Daléj szły oświadczenia przyjaźni, zakończone serdeczném pozdrowieniem, a w końcu:
„Jeżeli nie masz zamiaru przyjechać, a znajdziesz tyle czasu i chęci, aby mi coś donieść o sobie, wdzięcznym ci będę. Chętnie także spełnię polecenia, jeżeli masz mi co polecić. Twój Leon.”
Jan schował list i przyspieszył kroku, aby się zrównać z matką i z Amelią.
— Cóż? dobre jakie nowiny? — spytała go matka. Amelia także oczyma czekała jego odpowiedzi.
— Obojętne — odrzekł niedbale Jan.
Na zakręcie ulicy dopędził ich stary Leszczyc.
— A co dostanę znaleźnego, to ci oddam twoję zgubę — rzekł do Jana z uśmiechem. (Staruszek silił się na dobry humor, aby w pamięci wszystkich, a może i swojéj, zatrzéć owę scenę na cmentarzu.)
— Moję zgubę?
— Patrzcież, moje panie, to chłopak dopiéro rozrzutny; panieńskie fotografie zostawia po drogach — i pokazał fotografią. Była to właśnie owa w lokach, wygorsowana, która tak nie podobała się Janowi.
— Ach, jaka piękna! — zawołała Amelka z nieudanym zachwytem, przypatrując się z żywém zajęciem fotografii. Matka także pochwalnie odezwała się. Tylko Jan nie podzielał téj admiracyi wdzięków Julii; owszem, porównywając ją w téj chwili z Amelią, musiał przyznać, że Julia ani mierzyć się z nią nie mogła pod względem piękności, regularności rysów. Julia właściwie nie miała żadnych rysów, zdobiła ją tylko młodość, uśmiech, który drobnym jéj rysom nadawał pewien wdzięk, wreszcie elegancka toaleta. Gdyby jéj to wszystko odjąć, ubrać w sukienkę skromną, w jakiéj była Amelia, twarz jéj wydawała-by się bardzo zwyczajną.
Podczas, kiedy Jan robił takie uwagi i porównania, które wypadały na niekorzyść Julii, stary Leszczyc wsunął się między matkę i Amelią, i także przypatrywał się fotografii.
— A, ładna! niéma co mówić.
— Cóż to za jedna? — spytała matka Jana.
— Jedna ze znajomych moich z Wiednia.
— A może coś więcéj, niż znajoma? — odezwał się żartobliwie ojciec. — E! coś się, chłopcze, rumienisz. Zdaje się, że zgadłem.
Nie zgadł jednak stary, bo rumieniec jego miał inny powód w téj chwili. Kiedy bowiem ojciec postawił mu tak drażliwe pytanie, Jan właśnie oczy miał zwrócone na Amelią i widział, jak niespokojnie popatrzyła na ojca, potém na niego i zbladła. Przypomniały mu się słowa aptekarza, i piérwszy raz zapytał sam siebie: a gdyby to była prawda?
Więcéj jeszcze potwierdziło jego domysły dalsze zachowanie się Amelii. Unikała jego wzroku, rozmowy z nim; trzymała się nieodstępnie boku jego matki i przyspieszyła kroku, zdążając ku domowi. Kiedy koło furtki na pożegnanie podał jéj rękę, zaledwie jéj dotknęła swoją; widać było, że chciała coprędzéj wyrwać się z ich towarzystwa, bo pożegnała się prędko z Leszczynową, staremu nawet zapomniała powiedziéć dobranoc i rzuciła się w ogród. Jan przypomniał sobie, że podobnie znalazła się owéj nocy, gdy chora matka mieniała ich pierścionki. To porównanie bardzo wiele mu teraz wyjaśniło.
Rzeczywiście w bardzo podobném usposobieniu, jak wtedy, wracała teraz Amelia do siebie. Tylko, że boleść jéj w téj chwili była o wiele większą; tam było dopiéro przeczucie, domysł, że Jan jéj nie kocha; tu była pewność, że kocha inną. Na taką boleść ojciec nie mógł jéj dać pociechy. To téż nie szukała go, ale poszła prosto do swego pokoju i, nie zapalając świecy, rzuciła się na sofę. Nawet płakać nie mogła; ten ogień wewnętrzny, co palił jéj nadzieje, jéj marzenia, wysuszył łzy. Chwyciła w dłonie, jak w obręcz, rozpaloną głowę i przytuliła się do ściany.
Tak zastał ją ojciec, który w téj chwili wszedł do alkierza. Dojrzał w zmroku córkę siedzącą; ani widział, ani się domyślał, co cierpi w téj chwili.
— Czy śpisz? — spytał.
— Nie — odrzekła sucho.
— Dlaczegoż nie świecisz?
— Wolę tak. Oczy mnie trochę bolą, palą.
Usiłowała utrzymać obojętny ton głosu, by ojciec z drżenia jego nie domyślił się niczego. Bała się pytań. Wielkie boleści lubią ciemność i milczenie.
Ojciec, założywszy w tył ręce, przechadzał się czas jakiś po pokoju. Potém znowu rozpoczął rozmowę, nie przestając chodzić:
— Byłaś podobno z Leszczycami na cmentarzu.
— Tak.
— Kto to był z nimi, ów staruszek, siwy, bez zarostu, trochę pochylony?
— To był sam pan Leszczyc.
Żyd zatrzymał się w miejscu.
— Ten, ten stary, w oliwkowym surducie? — spytał żywo.
— Tak.
Nastało długie milczenie. Żyd, nie ruszając się z miejsca, wpatrywał się w córkę, ale myśl jego widocznie gdzieś indziéj była w téj chwili.
— Więc to Leszczyc — powtórzył jakby do siebie i utonął w głębokiém zamyśleniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.