Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dopytywali się, co mu jest. Nic nie odpowiedział, tylko niespokojnie oglądał się w tył, jakby się bał, że ktoś gonić go będzie.
— Co ci jest, ojcze? Co się stało? — dopytywał Jan. — Czy cię kto przestraszył?
— Marcinie — mówiła żona łagodnie — opamiętaj się! odpowiedz-że nam.
— Zostańcie tu przy nim — odezwał się Jan — ja pójdę zobaczyć.
Te słowa nagle wróciły przytomność staremu; zerwał się, przytrzymał syna za surdut i rzekł prędko:
— Nie chodź tam. Po cóż tam masz iść? Tam nikogo niéma
— Więc cóż cię, ojcze, tak przestraszyło? Przed czém uciekałeś?
— Ale przed niczém. Ot, zląkłem się żaby — mówił, usiłując się uśmiechnąć. — Wiecie, jaki ja tchórz. Wlazłem na jakieś obrzydliwe ropuszysko i małom ze strachu ze skóry nie wyskoczył. O! jak mi jeszcze serce bije.
— Ale ty płakałeś, ojcze! masz oczy czerwone.
— Ja? czerwone? Zkąd znowu? chyba z kataru, bo mam nieznośny — i, mówiąc to, począł zapamiętale nos ucierać. A bojąc się, aby syn nowych pytań mu nie zadawał, sam zapytywał jego i żonę, co tu porabiają o téj porze.
— Wyszliśmy się przejść trochę, tak, jak i ty, ojcze.