Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tania się o coś pani Leszczycowéj, pobiegła ku niéj.
Aptekarz zbliżył się do Jana z żartobliwym uśmiechem i odezwał się niepełnym głosem, aby go przodem idący nie słyszeli:
— Teraz rozumiem, dlaczegoś się pan u mnie tyle czasów nie pokazał.
— Matka była chora — wybąknął Jan na swoje usprawiedliwienie.
— Tak; ale matka już od dwóch tygodni zdrowa.
— Miałem zajęcie.
— A widzę to, i dlatego nie dziwię się.
— Co pan przez to chcesz powiedziéć?
— To samo, co pan myślisz.
— Ja nic nie myślę.
— To pan czujesz. To stokroć więcéj warto od myślenia.
— Nie rozumiem pana.
— Czy pan chcesz, żebym palcem pokazał.
— Kogo?
— No, tę młodą dziewczynę. E, nie udawaj pan! bo przecież to nie sekret. Całe miasto już o tém gada.
Janowi krew uderzyła do głowy z oburzenia.
— Kto to śmiał powiedziéć?
— Ja dowiedziałem się ze źródła wiadomości dobrego i złego: Od mojéj nieocenionéj panny Zenobii.
— I uwierzyłeś pan bajce.