Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnęła go także do siebie. Wszedł do niéj szybko w chwili, gdy dwaj żydzi, którzy się tam przedtém skryli, siedzieli pochyleni nad jakimś papierem. Wejście obcego człowieka spłoszyło ich. Zerwali się na równe nogi i rzucili się ku drzwiom, chcąc uciekać. Wtedy to starszy żyd spotkał się oko w oko z Leszczycem. Spojrzenia ich, jak błyskawice, skrzyżowały się i jakby ich sparaliżowały na miejscu, unieruchomieli, patrząc się w oczy jeden drugiemu w milczeniu głuchém. Piérwszy ocknął się Leszczyc, obrzucił raz jeszcze wystraszonym wzrokiem żyda i wyszeptał:
— Grünwald — i, odwróciwszy się z obrzydzeniem od niego, począł szybko uciekać.
— Zna cię? — odezwał się rudy żyd do swego towarzysza, który jeszcze stał nieruchomy, a z oczu niespokojnie latających widać było, że myśl jego nad czémś frasowała się usilnie w téj chwili.
— Któż to był? — odezwał się znowu rudy żyd.
— Tak, to on — mówił drugi, trąc ręką czoło w zamyśleniu, jakby sobie coś powoli przypominał — to on.
— Kto taki?
— Górski. Trudno mi było poznać go odrazu, bo niéma teraz brody, ani wąsów, ale po téj szramie nad okiem i po oczach, o! po oczach poznałem go najwięcéj. Te oczy utkwiły mi w pamięci, choć to będzie może ze dwadzieścia lat, jakeśmy się znali.