Za winy niepopełnione/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Michał Bałucki.

ZA WINY NIEPOPEŁNIONE
POWIEŚĆ.

WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy-Świat Nr 41.
1887.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 19 Іюня 1887 года

I.

Na pochyłości wzgórza, za rzeką, widać miasteczko. Okna błyszczą złotem od zachodzącego słońca. Po moście dudni żółty wózek pocztowy, wlokący się powoli od stacyi kolei. Stare szkapy z wysiłkiem ciągną go pod górę; wjechał w szeregi domów i zatrzymał się w rynku, przed żółtym domem z ganeczkiem. Na domu orzeł dwugłowy, koło drzwi skrzynka na listy. To dom pocztowy.
Koło niego gromadka służących, parę chłopaków z warsztatu, wesołych i wyśmiewnych, jakiś posłaniec ze wsi, w czapce z galonem, a boso, stoi, trzymając koszyk i konia. Wszystko to czeka na gazety i listy, które pan pocztmistrz rozpakowuje właśnie. Przez otwarte okno widać jego łysą głowę, uchylającą się to w jednę, to w drugą stronę, jak wahadło.
Na ganeczku kilku obywateli surdutowych, inteligencya miasteczka, siedzi i czeka także na gazeciarskie nowinki, prowadząc z ferworem polityczną gawędkę. Najrezolutniejszy burmistrz, z nosem czerwonym, powiedział-bym fioletowym, pod którym sterczą wąsy, jakby z pszenicznéj słomy, nierówno wystrzyżone. Cybulaste, wypukłe oczy żywo poruszają się w cieniu dużego, słomianego kapelusza, a krótkiemi, tłustemi rękoma żywo giestykuluje, stukając czasem o ziemię laską ze srebrną gałką, dla nadania słowom swoim siły i akcentu. Bo dysputowanie było słabą, a raczéj najsilniejszą stroną burmistrza. „Nasz burmistrz, to gęba nielada” — powtarzali z respektem mieszczanie; a dowcipny aptekarz utrzymywał, że żołądek burmistrza wszystkie alkohole przerabiał na słowa, bo im więcéj pił, tém więcéj mówił. Za to niewiele robił, i urzędowe czynności jego nie zniosły-by surowéj krytyki; ale podobno koło własnych interesów umiał nieźle chodzić i, gdyby nie to, że Josel Probstein miał swój handel win tuż naprzeciw okien jego, był-by mógł już jakiś mająteczek sobie uciułać. Tymczasem, oprócz małego domu, staréj żony, córki i długów, nie posiadał wiele więcéj. Mimo to, cierpiano go na urzędzie, bo umiał zakrzyczéć, zahuczeć sarkania, rubaszną serdecznością ujmował sobie niechętnych, a reszty dokonywały libacye u Josla. I teraz właśnie ztamtąd przyciągnęło szanowne gronko na pocztę, kontynuując rozpoczętą rozmowę, a burmistrz laską kreślił na podłodze sytuacyą polityki europejskiéj i udawadniał konieczność wojny.
Nim jeszcze ukończył swoje argumentacje i nim pocztmistrz miał czas ułatwić się z expedycyą, zbliżył się ku poczcie jakiś, podeszły już w latach, człowiek, w oliwkowym surducie, popielatym kapeluszu, i zatrzymał się opodal ganeczka, między czekającymi. Twarz jego, blada, starannie wygolona, miała wyraz dobroduszny i pokorny, oczy siwe, nieco wilgotne, łagodnie, ale nieśmiało poglądały na ludzi; trzymał się trochę pochyło, jakby z przyzwyczajenia do kłaniania się i uległości. Założył jednę rękę pod pachę, drugą podparł brodę i zamyślił się, nie zważając wcale na gwarną rozmowę, która obok niego toczyła się na ganeczku.
Wyrwał go z tego zamyślenia głos burmistrza, który, po ukończeniu swoich dowodzeń politycznych, spostrzegłszy stojącego na ulicy pod gankiem, zawołał swoim tubalnym głosem:
— Panie Leszczyc, prosimy bliżéj, o! jest miejsce.
To mówiąc, usunął się z brzegu ławki i protekcyjnie wskazał ręką.
Jegomość w oliwkowym surducie ukłonił się, blada twarz jego rozjaśniła się uśmiechem pokornéj wdzięczności, wszedł nieśmiało, na palcach, na ganeczek, i usiadł na brzegu ławki.
— Pan także po gazetki? — spytał burmistrz.
— Właściwie przyszedłem głównie po list. Spodziewam się listu od syna.
— Syn pański podobno w Wiedniu? — odezwał się aptekarz.
— Tak, w Wiedniu, na politechnice — odrzekł Leszczyc, potakując głową w sposób taki, który zarazem ukłon oznaczał. Dziękował za to, że pan aptekarz był łaskaw zrobić mu zapytanie.
— To on tam już kilka lat siedzi — powiedział burmistrz.
— Cztery lata. Właśnie teraz ukończył i stara się o posadę. Chciał-by tu u nas, w kraju, dostać jakie miejsce.
Aptekarz ruszył pogardliwie ramionami i machnął ręką.
— U nas! — rzekł. — Alboż tu, u nas, jest pole dla ludzi? W Niemczech, tam umieją ocenić człowieka i zużytkować jego zdolności; ale u nas, ph! Myśmy zawsze mieli nabożeństwo do tego, co nie nasze. Obcy język, sprowadzony towar, zagraniczny nauczyciel, zawsze mają u nas pierwszeństwo; nawet restaurator Francuz, albo Niemiec kiełbaśnik, lepiéj przypada nam do gustu. Dobrze powiedział poeta: „małpą i papugą byliśmy zawsze”. Moi panowie — mówił daléj, zwracając się do wszystkich, jakby z katedry, lub mównicy przemawiał — widziałem Polaków po zagranicznych fabrykach, których wysoko cenili cudzoziemcy; widziałem młodych techników w Kordylierach, dokonywających olbrzymich robót przy przekopie Alp, kolei przez Semmering, nawet przy kanale suezkim byli także Polacy czynni; a gdy u nas szlachcicowi zechce się postawić gorzelnią, to sprowadza Werkführera ze Szlązka. To macie, panowie, nasze stosunki. — Plunął i usiadł.
Mieszczanie słuchali téj perory z otwartemi ustami, w nabożném milczeniu; żaden nie śmiał odezwać się z przeciwném zdaniem, nawet burmistrz nie śpieszył się coś odpowiedziéć, bo się bał, nie tyle rozumu aptekarza, którym imponował wszystkim, ale jego ostrego języka i gwałtownego charakteru. Aptekarz nie znosił oppozycyi, nie lubił, kiedy kto przeczył temu, co on mówił. Wybuchał wtedy gwałtownie i nie dobierał wyrazów, aby zmasakrować przeciwnika i zmusić go do milczenia. Był despotyczny w zdaniu. Wynikało to po części z tego, że wykształceniem górował ogromnie nad intelligencyą miasteczka, a po części z jego dziwacznego, draźliwego usposobienia, które wyrobiło się pod wpływem dziwnych kolei, jakie w życiu przechodził.
W młodości poświęcał się botanice. Jeszcze jako uczeń gimnazyalny wspinał się po skałach tatrzańskich, zapuszczał w lasy, wędrował w czasie wakacyi po różnych stronach Galicyi, i kiedy przyszedł na uniwersytet, znał już florę krajową praktycznie daleko lepiéj, niż niejeden profesor botaniki. Studya uniwersyteckie dały jego wiadomościom naukową podstawę i rozszerzyły zakres prac jego w tym kierunku. Zajmował się fizyologią roślin, uczył się pilnie chemii, geografii, fizyki i innych umiejętności pomocniczych w zawodzie, do którego się sposobił. Celem jego była katedra botaniki w uniwersytecie, i pilnie pracował, aby z korzyścią dla kraju mógł zająć to stanowisko. Czas wolny od studyów uniwersyteckich i mały kapitalik, zostawiony mu przez stryja, obracał na podróże w celach naukowych; w ciągu kilku lat zwiedził stepy ukraińskie, wybrzeża morza Czarnego i Adryatyku, Kaukaz i Alpy, badając roślinność tych miejsc. Następnie podał się do examinów, złożył je z odznaczeniem i otrzymał dyplom doktora wydziału filozoficznego, a niezadługo docenturę botaniki, co mu torowało drogę do objęcia katedry profesorskiéj. Nadzieja była wielka, że wkrótce dopnie celu swych marzeń, bo profesor botaniki był stary, wysłużony i spodziewano się, że poda się do emerytury. Ale starość ma swoje upodobania, przyzwyczajenia, z któremi niechętnie się rozstaje. Profesor, jakkolwiek niedołężny i z nadwątloném zdrowiem, nie mógł się zdecydować na porzucenie katedry, i z roku na rok odwlekał. A tymczasem docent czekał i, czekając, wydawał resztę pieniędzy na podróże dla skompletowania wiadomości swoich. Zwiedził zagraniczne ogrody botaniczne, zrobił z jakiémś towarzystwem fizyograficzném wycieczkę na południowe brzegi Afryki, a nawet jednego roku puścił się za Atlantyk, i przywiózł z Kordylierów bogate zbiory mchów i porostów. Tak się włożył do tych podróży, że stały się one już prawie nałogiem jego. Na zimę tylko wracał do kraju, porządkował zbiory swoje, układał z notat obszerne odczyty do przyszłych wykładów, a skoro tylko śniegi stajały, uczuwał zaraz niepokój; jak wędrowne ptactwo, coś rwało go w świat; ściągał więc podróżny kufer ze strychu, pakował w niego trochę bielizny, puszkę botaniczną, mikroskop i puszczał się na wędrówkę.
Na jednéj takiéj wędrówce doszła go wiadomość o śmierci profesora; powrócił co tchu do kraju i podał się o profesurę. Miał kilku współzawodników do téj posady, ale nie uważał ich za niebezpiecznych, bo wiedział, że żaden z nich nie miał tych kwalifikacyi, co on; spokojnie więc wyczekiwał rezultatu i nie robił żadnych starań. To téż niemałe było jego zdziwienie i oburzenie, skoro się dowiedział, że jeden z najmniéj może zdolnych, a który miał protekcyą wysoko położonych osób, dostał tę posadę. Można sobie wyobrazić, co się działo w duszy jego, kiedy cel tyloletniéj pracy, wszelkie marzenia na jeden raz upadły. Boleść, gorycz, zniechęcenie opanowały go; nie pokazał wprawdzie tego po sobie, bo nie lubił się zwierzać, skarżyć, ale za to tém silniéj nurtowała boleść w jego duszy i przyprawiła o ciężką chorobę. Zapadł na zapalenie mózgu. Wzięto go do szpitala, bo nie miał nikogo z blizkich koło siebie, co-by go pielęgnował w chorobie, a zasoby jego wyczerpały się już były zupełnie. Po miesiącu wyszedł z głową wyłysiałą, twarzą żółtą i zwiędłą, bez sił, a do tego zdziecinniały trochę na umyśle. Hartowny duch jego rozstroił się, stał się niesłychanie wrażliwym na każdą dotkliwość, drażliwym aż do gwałtowności. Do tego wszystkiego przyłączyła się jeszcze choroba oczu, która groziła utratą wzroku, w razie, gdyby nie szanował się i czytywał wiele, szczególniéj przy świetle. Doktorzy zalecili mu czas jakiś wypocząć od wszelkich zajęć i wyjechać gdzieś na świeże powietrze. Wyjechał więc do siostry, która była za aptekarzem w miasteczku, gdzie właśnie powieść nasza się rozpoczyna. Miasteczko, położone w górzystéj okolicy, między lasami świerkowemi, nadawało się bardzo dla rekonwalescenta; przychodził powoli do sił i równowagi umysłu; zaczął tęsknić do pracy, przyzwyczajenie pociągnęło go na wędrówkę, ale nie było o czém wyjechać. Do tego jeszcze mąż jego siostry, który chorował na piersi, zapadł teraz mocno na zdrowiu; żona zastąpić go nie mogła w aptece, utrzymanie prowizora było-by się nie opłaciło, więc nasz doktor filozofii, przez wzgląd na siostrę, wziął się do kręcenia pigułek i tarcia proszków. Z początku traktował to zajęcie, jako zabawkę, dla zabicia czasu; potém, robiąc studya, potrzebne do tego fachu, rozmiłował się na dobre w przedmiocie, traktując go z naukowego stanowiska. Znajomość chemii, mineralogii, botaniki była mu bardzo pomocną. Po całych dniach siedział nad retortami, robił doświadczenia, i ta praca zajmowała go tak, że mógł nie myśléć o przykrości swego położenia. Niezadługo aptekarz umarł, a że apteka stanowiła jedyne utrzymanie wdowy, więc nasz niedoszły profesor uniwersytetu, przez wzgląd na siostrę, zdecydował się złożyć examin na farmaceutę. Co go kosztować mogło takie abdykowanie z szerokich planów, jakie sobie zakreślił w młodości, tego nie wiemy, bo, jak powiedziałem, nie zwykł był spowiadać się przed nikim. Nie można także było poznać tego po jego minie, bo był nawet wesoły i z humorem zniósł tę dobrowolną degradacyą, lubo humor jego miał trochę nienaturalności, jak pijanego desperata. Ale z czasem oswoił się z tém położeniem, bo i cóż miał robić? mógł wprawdzie starać się o profesurę gimnazyalną; ale do tego trzeba było jeszcze siadać do nowych examinów, douczać się różnych przedmiotów, na co mu osłabiony wzrok nie pozwalał; a w końcu profesura nie dawała-by mu wcale lepszego utrzymania nad to, jakie znalazł obecnie.
W kilka lat potém i siostra jego przeniosła się za mężem na drugą stronę rzeki, na cmentarz, a że umarła bezdzietną, więc on został jedynym jéj spadkobiercą i właścicielem apteki. Teraz mógł był już dowolnie rozporządzać swoją osobą: sprzedać aptekę i puścić się w świat na nowe wędrówki, przygody, albo starać się gdzieś, przy jakim ogrodzie botanicznym, o miejsce dyrektora; ale nie zrobił tego. Zasiedział się na miejscu i przywyknął. Jak ptak, co po szerokich bujał przestworzach, zamknięty w klatkę, szarpie się i rzuca, tłukąc piersiami i skrzydłami o żelazne pręty, a po latach kilku, lub kilkunastu, tak oswoi się ze swojém więzieniem, że, wypuszczony z klatki, wraca samochcąc do niéj. Aptekarz przywyknął już do swojéj klatki. Cały dzień prawie można go było widziéć w téj klatce, jak siedział, z rudą brodą, w zielonych okularach nad stosem recept, lub retortą. Czasami jeszcze odzywały się w nim dawne popędy do wędrówek; wtedy brał kij w rękę, puszkę na plecy i szedł na parę tygodni w góry i lasy, zkąd wracał, orzeźwiony na umyśle i zdrowszy, do swojéj klatki, i smażył znowu leki, balsamy cudowne na rany, elixiry na różne dolegliwości. (Jednemu tylko pocztmistrzowi nie mógł nic wymyślić na porost włosów). Te wynalazki więcéj może jeszcze, niż rozległe wiadomości, jakie posiadał, jednały mu respekt i poważanie w miasteczku i okolicy. Był wyrocznią i powagą w rzeczach naukowych, w dysputach, i nikt nie ośmielił się wobec niego występować ze zdaniem przeciwném, choćby nie był przekonany o słuszności wywodów jego. Był pessymistą w skutek gorzkich doświadczeń i zawodów, jakich doznał; to téż poglądy jego na świat, na stosunki, grzeszyły przesadą; ale niech Bóg broni, żeby kto poważył się zbijać jego mniemanie: zżymał się wtedy i wpadał w pasyą, w któréj nie dobierał słów na pokonanie przeciwnika.
To téż i teraz nikt nie ośmielił się wystąpić, gdy z lekceważeniem wyrażał się o naszych stosunkach ekonomicznych; tylko Leszczyc, stając w obronie syna, pozwolił sobie zrobić uwagę, że, jakkolwiek u nas dzieje się rzeczywiście tak, jak aptekarz utrzymuje, to jednak właśnie dlatego potrzeba, aby ktoś miał odwagę zaradzić złu, przełamać piérwsze lody i rozpocząć w kraju pracę dla kraju, w celu podniesienia przemysłu.
— I pan wysyłasz swego syna na tę straconą pikietę? — spytał aptekarz drwiąco.
— On sam się wysyła. Pisał mi, że, pomimo korzystnych miejsc, jakie mu ofiarowano za granicą, zdecydował się wrócić do kraju i tutaj szukać dla siebie zajęcia.
— Tak, skoro ma pieniądze na wyrzucenie, niech robi expensa. Jakąż obrał specyalność?
— Poświęcił się chemii.
— No, to będzie mógł z czasem zostać aptekarzem — rzekł i rozśmiał się nieprzyjemnie.
Leszczyc zmarszczył czoło i spochmurniał. Przykro dotknęły ojcowskie serce słowa aptekarza; zrobiły one na nim wrażenie, jakby słyszał wronę krakającą; nie był zabobonny, a jednak to krakanie niepokoiło go. Chciał coś odpowiedziéć aptekarzowi, gdy na szczęście pocztmistrz uchylił okienko i rozpoczął wydawanie listów i gazet.
Leszczyc żywo poszedł do okienka, do którego nie bez trudu dostał się z powodu natłoku i, ukłoniwszy się pocztmistrzowi, spytał, czy niéma do niego listu.
— Niéma.
— Niech pan pocztmistrz będzie łaskaw jeszcze raz zobaczyć, bo w tych dniach miał nadejść list od syna z Wiednia.
Pocztmistrz nie bardzo chętnie i trochę nadąsany zabrał się do przeglądania listów; stary Leszczyc także z odległości wytrzeszczał oczy, nie dowierzając wzrokowi pocztmistrza, i baczne spojrzenie rzucał na każdy list.
— Ależ niéma — rzekł pocztmistrz i rzucił paczkę na stół.
Leszczyc nie mógł już wątpić, że listu niéma; odsunął się od okienka z twarzą zafrasowaną, i zdawał się jeszcze więcéj pochylonym, zgarbionym. Zeszedł chwiejnym krokiem ze schodków, zapomniawszy nawet pożegnać się z siedzącymi na ganku, którzy wcale nie zauważyli jego odejścia, zajęci żywo świeżo nadesłanemi gazetami, i poszedł w miasto.
Niepokoiło go to, że syn nie pisze. Od kilku dni już spodziewał się listu od niego, w którym miał donieść, kiedy przyjedzie. Milczenie naprowadziło starego na różne domysły: czy syn nie chory, czy mu się jakie nieszczęście nie przydarzyło. Więcéj jeszcze niespokojną była matka, trapiły ją różne złe sny. To téż Leszczyc, wracając do domu, myślał nad tém, co powiedziéć swojéj kobiecinie dla uspokojenia jéj obawy; rad-by ją był pocieszyć, choć sam pociechy potrzebował.
— Cóż to, panie Leszczyc, dzisiaj nie będzie tabaczki? — spytał go trafikant, a zarazem kupiec korzenny, u którego Leszczyc zaopatrywał się co parę dni w „mieszaną”.
Słowa te oprzytomniły zamyślonego; przypomniał sobie, że tabakierka jego już od rana pusta i wstąpił do sklepu. Kupiec, po naważeniu tabaki, chciał go jeszcze zatrzymać na kufeleczek piwa, ale stary wymówił się tém, że mu śpieszno do domu.
— Moja jéjmość tam czeka — rzekł na usprawiedliwienie odmowy.
— Pewnieście się już godzinę państwo nie widzieli ze sobą? — spytał kupiec z uśmiechem.
Leszczyc odśmiechnął mu się i zażył tabaki.
— Bodaj to takie stadło! Moja żona zawsze mi pana za przykład stawia i powiada, że nie pragnie niczego więcéj, tylko doczekać, żebyśmy za lat kilkadziesiąt takie mieli pożycie, jak pan ze swoją żoną. Ta to podobno już po srebrném weselu?
— Tak, trzy lata minęło.
— A państwo, jak dwie turkaweczki, jakby jeszcze w miodowym miesiącu. Aż miło! No, nie zatrzymuję pana, bo wiem, że tam już żona niespokojna.
Leszczyc serdeczném uściśnieniem dłoni pożegnał kupca i poszedł daléj. Z rynku skręcił w uliczkę, potém obrócił się na prawo, w węższą jeszcze i mało zabudowaną, aż wszedł na obszerny plac, przez który prowadził brukowany gościniec do bramy klasztornéj.
Klasztor był stary, służył niegdyś do obrony. W grubych murach czerniły się otwory strzelnic, zarosłe teraz dziewanną i kępkami trawy. Kościoł i zabudowania klasztorne mieściły się wewnątrz murów, a wejście do nich było przez szeroką bramę, okutą żelazem, nad którą wznosiła się wieża z zegarem. Obok wieży było właśnie mieszkanie Leszczyca, składające się z kilku pokoi, z których okna wychodziły częścią na drogę, częścią na dziedziniec klasztorny. Zajmował to mieszkanie, jako pisarz przy komisarzu i rządcy dóbr klasztornych, od lat sześciu. Obowiązki swoje wykonywał z nadzwyczajną skrupulatnością i sumiennością, komisarz był z niego zadowolony, a on również był kontent z posady swojéj. Nie żył prawie z nikim w mieście, choć wszyscy znali go i lubili, dla jego cichego, łagodnego charakteru, i szanowali uczciwość jego. Ze wszystkimi był dobrze, ale z daleka. Dom był dla niego wszystkiém, towarzystwo żony wystarczało mu zupełnie do szczęścia. Kupiec nie przesadził, nazywając ich parą turkawek; pomimo siwych włosów, kochali się młodzieńczą miłością i jedno bez drugiego tęskniło, skoro się czas jakiś nie widzieli.
Kiedy Leszczyc wracał do domu z miasta, dokąd rzadko bardzo wychodził za sprawunkami, z okna koło bramy, z za gieranijek uśmiechała się do niego rumiana, pulchna twarz żony. Tak jest: rumiana twarz, pomimo bowiem skończonych lat pięćdziesięciu, wyglądała jeszcze tak, że, kto-by nie widział jéj siwych włosów, mógł-by ją wziąć za młodą mężatkę, szczególniéj kiedy czerstwą twarzyczkę swoję ozdobiła białym czepeczkiem z liliowemi wstążkami. Robiła wrażenie pogodnego dnia jesiennego, kiedy to jeszcze astry i werbeny weselą oko.
Leszczyc z daleka już podnosił zwykle głowę i uśmiechał się do swojéj jéjmości, choć jeszcze nie mógł dojrzéć jéj twarzy z powodu krótkiego wzroku. Tak był pewny, że go wygląda.
Ale dziś jakoś nadspodziewanie okienko wydawało mu się puste. Nie chciał wierzyć własnym oczom. Zbliżając się do bramy, przekonał się, że okno było wprawdzie otwarte, ale w niém nikogo nie było.
— Może biedactwo przeczuła, że wracam z próżnemi rękoma i poszła w kąt wypłakać się — mówił sobie, idąc na górę i drżącą ręką brał za klamkę. Był przygotowany nawet na kłamstwo, byle pocieszyć smutną.
Ale ku wielkiemu zdziwieniu nie zastał żony smutnéj, owszem, była czegoś ożywiona, roztargniona. Żywo podeszła ku wchodzącemu i spytała go:
— A cóż, list jest?
— Listu niéma — zaczął bąkać stary, skrobiąc się po głowie.
— Niéma?
— Nie, jest karta korespondencyjna — dodał żywo.
— I cóż pisze? pokaż.
— Pisze, pisze — mówił, macając się po kieszeniach, niby szukając kartki — pisze, że tego... że przyjeżdża w tym tygodniu... gdzież u licha podziałem tę kartkę. No, nic więcéj tam nie było, tylko nas pozdrawia, jak zwykle.
Nie mógł dokończyć; spojrzenie żony, badawcze i nieco żartobliwe, zmieszało go. Nie wiedział, jak sobie tłómaczyć tę jéj wesołość.
— Ej, bo może mię tylko zwodzisz — odezwała się, nie spuszczając z niego swoich czarnych, przenikliwych oczu.
— Ale cóż znowu miał-bym zwodzić? Ciekawym, dlaczego miał-bym zwodzić?
— Jak mię kochasz?
Na to zaklęcie stary nie miał odwagi kłamać daléj i spuścił oczy.
— A widzisz! zaczynasz mię na starość oszukiwać — mówiła, zbliżywszy się do niego i grożąc mu filuternie palcem — może nawet nie był jegomość na poczcie, kto wie, gdzie się bałamucił, może za jakiemi panienkami.
— Ależ, Joasiu — rzekł Leszczyc, składając ręce, bo samo przypuszczenie takie bogobojną w nim trwogę budziło — gdzież znowu? Byłem na poczcie, jak mnie żywego widzisz; listu nie było, ani kartki, ale bałem się, żebyś się nie martwiła.
— A o cóż-bym się miała martwić? — pytała z uśmiechem, który także zgorszył Leszczyca.
— No, o to, że Jaś nie wraca.
— Ha, skoro mu tam lepiéj, niech sobie siedzi, ja o niego martwić się nie myślę.
— Ależ, Joasiu, co ty mówisz? — odezwał się, patrząc na nią wzrokiem nie zdziwionym tylko, ale przerażonym.
Nie mógł zrozumiéć, co znaczy to dziwne zachowanie się żony; równocześnie uderzył go nieporządek, panujący w pokoju. Mieszkanko ich odznaczało się zawsze schludnością i porządkiem; każda rzecz miała swój kąt stały. Tymczasem teraz spostrzegł, że stołek leżał wywrócony, że krośna, na których żona haftowała antepedium, leżały na ziemi, jakby gwałtownym ruchem rzucone, drzwi do drugiego pokoju były zamknięte, co się nigdy nie zdarzało. Spojrzał znowu na żonę, czekając wytłómaczenia tego wszystkiego, i spotkał się z jéj wzrokiem uśmiechniętym i dziwnie jakoś radośnie błyszczącym. Wesołe przypuszczenie mignęło mu jak błyskawica po głowie.
— A bo może Jaś...
Nie dokończył; drzwi drugiego pokoju szybko się otwarły i młody mężczyzna kolosalnéj budowy rzucił się ku niemu, chwycił go w swoje ramiona i, całując mu twarz i ręce, powtarzał z uśmiechem:
— Ojcze, kochany ojcze!
Matka z oczyma wilgotnemi, twarzą uśmiechniętą, rozpromieniona, przypatrywała się temu powitaniu i trzymała otwarte ramiona, aby w nie znowu zabrać syna, gdy się ojcem nacieszy. Naraz spostrzegła, że ręka męża, którą objął syna, spadła na dół bezwładnie; i syn, trzymając ojca w swych ramionach, uczuł także, że stary zawisnął mu ciężko na rękach. Spojrzał na niego i zobaczył twarz bladą, a oczy zamglone.
— Ojcze! co tobie? — zawołał przestraszony i podniósł starego do krzesła.
Matka przybiegła co tchu ze szklanką wody, bryzgnęła kilka kropli na twarz omdlałego.
Leszczyc się wstrząsnął, otworzył oczy, spojrzał na syna, na żonę i uśmiechnął się łagodnie i serdecznie.
— Co ci się stało? — pytała troskliwie żona.
— E, nic, nic, to tak z radości. Takeście mnie przestraszyli, niepoczciwi. — I wyciągnął do nich ręce, aby ich przygarnąć ku sobie.
— Czy ci już lepiéj?
— Już, już lepiéj; tylko posiedźcie tak przy mnie chwilę, niech trochę przyjdę do siebie. A tom słaby, jak niewiasta — mówił daléj, ocierając spoconą twarz. — Pokazuje się, że szczęście trudniéj znieść, niż nieszczęście.
Potém spojrzał na żonę, która wpatrywała się w niego z troskliwością; uśmiechnął się do niéj i przytulił ją do siebie.
— Ej, ty, ty starucho! tak mnie zwodzić!... figle się jéjmości trzymają. Poczekaj, zmówię ja się kiedy z Jasiem na ciebie, zrobimy ci prima aprilis. Prawda, Jasiu?
Tu zwrócił oczy na syna i zatrzymał je długi czas z lubością na jego dorodnéj i pięknie rozwiniętéj postaci.
— Uważasz ty, matko, jak on zmężniał. Czyby kto uwierzył, że to mój syn? Ta to Herkules prawdziwy.
I wyciągnął znowu ręce do syna, by go przycisnąć do siebie, i całował go po włosach i po skroni.
— A dajże mu już pokój! zmęczysz mi chłopca, a przecież i ja się nim nacieszyć muszę — upomniała się matka.
I tak wzajemnie wyrywali sobie starzy syna, ciesząc się nim i darząc go pieszczotami, a on ze wzruszeniem i wdzięcznością przyjmował te oznaki czułości rodzicielskiéj i całował ich ręce.




II.

Z drugiéj strony wieży był osobny pokoik, do którego dochodziło się z mieszkania Leszczyców przez wązki ganeczek. Kiedyś, dawniéj, miała tu być podobno zbrojownia straży, strzegącéj murów klasztornych; późniéj stało to mieszkanie długi czas pustką. Leszczycowa, wprowadziwszy się do klasztoru, urządziła sobie tutaj śpiżarnią; teraz zaś, gdy syn zawiadomił o swojém przybyciu, przeniosła gospodarstwo na dół, pokoik odświeżono, wybielono, ozdobiono najlepszemi mebelkami, jakie Leszczycowie mieli w swojém mieszkaniu, aby synowi było wygodnie i przyjemnie.
Po wieczerzy, składającéj się z potraw, które Jaś zwykłe najlepiéj lubił, oboje starzy odprowadzili syna do owego pokoiku za wieżą. Ojciec przyniósł mu gazety i książki, pożyczone od księdza proboszcza; matka wyprobowała ręką posłanie, czy jedynakowi będzie miękko na niém, postawiła słoik konfitur i ciastka przy łóżku, aby biedaczek miał się czém posilić w nocy, ucałowali go na dobranoc i odeszli.
Po ich odejściu zniknął z twarzy Jana wyraz zadowolenia i radości, jaką okazywał wobec rodziców; westchnął głęboko, jakby to przymuszenie się do wesołości zmęczyło go; oczy, jaśniejące przed chwilą uśmiechem, zasępiły się, zmatowały i rysy twarzy przeciągnęły smutkiem. Spojrzał po białych ścianach pokoju, przesunął ręką po czole i oczach, jakby chciał sobie przypomniéć, gdzie się znajduje, i westchnął znowu. Potém uśmiechnął się cierpko i rzekł:
— Wszak sam chciałem tego? Dobrowolnie skazałem się na to wygnanie. Gdybym był chciał, mógł-bym dziś w wieczór być tam, widziéć ją. Nie; nie — zawołał nagle, zrywając się, i zaczął chodzić żywo po pokoju — dobrze się stało, że wyjechałem.
Niespokojne myśli pędziły go; pokój wydawał mu się za duszny, otworzył okno i stanął przy niém, chłodząc się nocném powietrzem.
Okno wychodziło na dziedziniec klasztorny, na którego środku pomiędzy czterema kasztanami stała studnia z kołem. Po jednéj stronie dziedzińca było mieszkanie proboszcza z sadem, w którym bielały kwiaty na drzewach i roznosiły woń w powietrzu; po drugiéj wznosiły się ciemne, poważne mury kościoła i widać było furtę klasztorną, obok niéj koło, a daléj okno, opatrzone gęstą kratą i kolcami. Z czwartéj strony dziedziniec zamykał saski mur, przez który widać było okolicę. Księżyc właśnie wypłynął z za wzgórzy lesistych i odbił się metalicznym połyskiem na wężykowych zakrętach rzeki. Noc była cicha, urocza.
Jan jednak mało, zdaje się, widział i czuł piękności, które przed nim roztaczała noc czerwcowa. Stał oparty o ramę okna, machinalnie kręcił w rękach cygaretę i zamyślony patrzał gdzieś daleko oczyma duszy.
Już zegar na wieży wybił drugą, niebo na wschodzie przecierać się zaczynało, a on nie zabierał się do spoczynku. Chodził po pokoju, paląc jednę cygaretę za drugą; potém usiadł przy stoliku i pisał.
Był to list do jakiegoś Leona w tych słowach:
„Zdziwił cię pewnie mój nagły wyjazd, bez pożegnania. Nazwiesz to nowém szaleństwem; ale nie mogłem zrobić inaczéj. Musiałem nagle, bez namysłu, wyrwać się z tych jedwabnych więzów, w które zaplątało się biedne serce moje. Gdybym się był namyślał, może nie miał-bym odwagi wyjechać, a niepodobna mi było dłużéj pozostać i być igraszką kapryśnéj kokietki. Niech cię nie obraża ten wyraz, ale nie mogę nazwać inaczéj Julii. Wiész dobrze, że nie ja piérwszy zrobiłem krok zbliżenia się ku niéj. Nie byłem tak zarozumiały, aby uwierzyć, że córka bogatego bankiera, do tego tak piękna, mogła mi dać choć odrobinę wzajemności za moję miłość. I to przeświadczenie nakazywało memu sercu milczeć. Ale ona sama ośmieliła mię. Jéj spojrzenia pociągnęły mię, słowa dodawały odwagi, i odsłoniłem przed nią serce moje. Wtedy zauważyłem w niéj dziwną zmianę: zaczęła się cofać, zdawała się nie rozumiéć mojéj miłości, nie chciéć rozumiéć, i rozpoczęła jakąś dziwną grę z mojém sercem, to chowając się przed niém w chłodną obojętność, to znowu wabiąc do siebie. Częste wizyty Adolfa pomagały jéj bardzo do tego ciągłego drażnienia mnie. Z początku nie przypuszczałem, że mogę być zazdrosnym o tę lalkę z wystawy fryzyerskiéj; ona sama, kiedym ją raz nim prześladował, wybuchnęła pustym śmiechem, a jednak postępowanie jéj z nim było nieraz takie, że mogłem być szalenie zazdrosnym. Szczególniéj wtedy, gdy byłem więcéj czułym, gdy miłość moja silniéj się objawiała, Julia szukała zwykle towarzystwa Adolfa, okazywała mu przychylność, która mię do rozpaczy i wściekłości doprowadzała. Dziwił cię nieraz mój humor zmienny, dziki, waryacki; wynikał on z téj ciągłéj irytacyi wewnętrznéj, w któréj mię utrzymywało postępowanie Julii. Gdybym był przekonany, że kocha tamtego, był-bym spokojniejszy; duma nie pozwoliła-by mi żebrać o serce, które już nie byłoby moją własnością. Ale téj pewności nigdy miéć nie mogłem, bo ile razy zacząłem w to wierzyć i chciałem wycofać się, Julia umiała jedném słowem, czasem ruchem jednym zachwiać tę wiarę, i znowu wracałem, aby zdobywać co chwila i co chwila tracić jéj serce kapryśne, zmienne, nieodgadnione. Miałem wyjechać z Wiednia, a nie mogłem, zwlekałem mój wyjazd, bo chciałem piérwéj upewnić się, czy będę miał po co wrócić tam jeszcze, i pewności téj nie mogłem zyskać. Aż jednego dnia zdecydowałem się stanowczo, nagle. Było to przedwczoraj. Przyszedłem do ich domu przed wieczorem. Była w téj niebieskiéj sukni, w któréj ją tak lubiłem widziéć, bo twarzyczka jéj wśród tych błękitów nabierała kolorytu delikatnych miniatur na kości słoniowéj. Byłem jéj wdzięczny w duszy, że pamiętała o mojém upodobaniu. Nie mogłem jéj także miéć za złe, że przysypała pudrem włosy i wpięła w nie różę na-pół rozkwitłą; owszem, cieszyło mię, że chciała być piękną dla mnie i pochłaniałem ją spojrzeniem, pełném miłości. Gdy naraz wśród rozmowy zdało mi się, że spojrzała na zegar, zauważyłem również, że była czegoś roztargnioną. Po chwili drugi raz rzuciła ukradkowe spojrzenie na zegar. Czeka na kogoś, — pomyślałem sobie, — i ta suknia błękitna, ta róża we włosach... nie dla mnie. I zazdrość zaczęła mnie niepokoić. Pocieszałem się tém, że może oczekuje wizyty jakiéj pani; gdy wtém weszła matka, ubrana już jakby do wyjścia i spytała, naciągając rękawiczki:
— O któréj Adolf miał przyjść po nas?
— O siódméj — odrzekła Julia, unikając mego spojrzenia.
Nie pytałem się o nic więcéj, pożegnałem je krótko i tego samego wieczora wyjechałem. Wyrwałem się gwałtem z tych miejsc, gdzie duch mój marniał w ciągłém szamotaniu się między rozpaczą i nadzieją pozyskania jednego serca, które może niewarte tego, abym dla niego poświęcał moje obowiązki, cel mego życia. Potrzebuję pracować, chcę zrobić coś dla kraju, dla przyszłości mojéj, dla szczęścia rodziców; musiałem więc uciec od téj, która nietylko nie chciała mi być pomocą w urzeczywistnieniu celów moich, ale była przeszkodą. Uciekłem pod skrzydła rodzicielskiéj miłości i postanowiłem leczyć się oddaleniem, samotnością, z choroby serca. Biedni starzy, ani domyślają się, że ich dom obrałem sobie za szpital. O, gdybyś widział, jak mię witali tutaj, ile radości sprawiło im moje niespodziewane przybycie. Do łez wzruszyło mię ich przywiązanie. A jednak... ta wielka, piękna, pełna poświęcenia miłość rodzicielska nie zdołała zapełnić tej próżni, jaką stworzył w mojém sercu wyjazd z Wiednia. Co więcéj, powiem ci, że zaczynam żałować, iż zdecydowałem się na ten wyjazd; wyrzucam sobie, że postąpiłem zbyt gwałtownie, nierozważnie, potępiając Julią za winę, o któréj ona może nawet nie wié. Widzę teraz, że posądzenie moje oparłem na błahych pozorach. A któż zaręczy mi, czy nie dla mnie właśnie chciała być piękną tego wieczora? czy nie dlatego była roztargnioną i niespokojnie poglądała na zegar, że wiedziała, iż przyjście Adolfa przerwie nam miłe sam-na-sam. Te wątpliwości obudziły się teraz dopiéro we mnie i robią mi wyrzuty bolesne. Zły jestem na siebie samego za mój charakter podejrzliwy; zły jestem, że tu jestem i, gdyby nie wzgląd na rodziców, jutro wrócił-bym już do Wiednia. Dla moich rodziców nie mogę tego zrobić, spętany jestem przyrzeczeniem, że zabawię tu kilka tygodni, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa o moję posadę. Kilka tygodni przepędzić z daleka od niéj, w téj przerażającéj ciszy małéj, nudnéj mieściny. Sama ta myśl trwoży mię; nie wiem, jak zdołam przemęczyć ten czas. Gdybym przynajmniéj mógł z moimi starymi mówić o tém, co mię teraz najwięcéj, jedynie zajmuje; ale czuję, że nie odważył-bym się odkryć im téj tajemnicy mego serca. Bo i cóż-bym im powiedział o mojéj miłości? Same wątpliwości, fata morgana, któremi łudziłem siebie. Wobec ich trzeźwego poglądu musiał-bym rumienić się. Boję się, bym z ust ich nie usłyszał: ona cię nie kocha, mój synu! — i dlatego milczę, i mówię z nimi o wszystkiém, tylko nie o tém, o czém chciał-bym; dlatego rozmowa taka męczy mię, szukam samotności, bo w niéj mogę przynajmniéj swobodniéj myśleć o niéj. Teraz domyślasz się, dlaczego piszę do ciebie? Chciałem pogadać z tobą o tém, o czém tu z nikim mówić nie mogę; a nadto chciałem zasięgnąć twojéj rady. Ty znasz Julią od dziecka prawie, jesteś jéj krewnym, z tobą ona może szczersza, niż z innymi. Napisz mi, co myślisz o niéj: czy miłość jéj może dać szczęście, a przedewszystkiém, czy ja mogę sobie rościć jakie prawa do téj miłości? Ty, jako patrzący spokojnie, bezstronnie, będziesz mógł lepiéj osądzić, czy się łudziłem tylko. Napisz mi, jak przyjęła mój nagły wyjazd? czy Adolf bywa tak często, jak dawniéj? i dużo, dużo innych rzeczy mi napisz. Każdy szczegół będzie miał dla mnie wagę. Nie oszczędzaj pióra i papieru; pamiętaj, że list twój będzie pokarmem dla umierającego z głodu na puszczy. Oczekuję go z niecierpliwością i trwożném biciem serca.”
Już słońce czerwono-złociste dobywało się z poza mgły porannéj, kiedy Jan ukończył pisanie listu. Pisał go bowiem w przerwach, przy niektórych ustępach kładł pióro i zapadał w ponure zamyślenie, z którego budził go dopiéro skrzypiący głos zegara na wieży. Już po napisaniu listu zamyślił się, czy go posłać; była chwila, w któréj chciał go podrzeć, i tym sposobem pogrzebać na zawsze sprawę swego serca; ale wstrzymał się od tego i, jakby bał się nowych pokuszeń w tym rodzaju, włożył prędko list do koperty, zaadresował i wyszedł z nim na pocztę. Wiedział, że pociąg o szóstéj z rana przychodzi w stronę Wiednia, poszedł więc prosto na stacyą kolei, by list dziś jeszcze mógł odejść. Obrał drogę nie przez miasto, ale przez boczną uliczkę, z któréj, ścieżką pomiędzy ogrodami, znacznie prędzéj można było dojść do stacyi. Uliczka ta, ciągnąca się między wysokim murem klasztornym a parkanami ogrodów, była bardzo mało uczęszczana; o téj godzinie była zupełnie pustą. Idąc nią, usłyszał po-za jednym parkanem, otaczającym nieduży sad, głośny, przenikliwy krzyk kobiecy. Zajrzał przez szczelinę między deskami i ujrzał młodą jakąś dziewczynę, śniadéj twarzy, rysów oryginalnych, ubraną fantastycznie w biały turban, przetkany złotem, z pod którego spływały krucze włosy, i w żółty atłasowy szlafrok, która odpychała od siebie mężczyznę, usiłującego objąć jéj kibić i przycisnąć ją do siebie. Dziewczyna wyrywała się całą siłą, na jaką zdobyć się mogła, z rąk jego, i wołała o pomoc, choć mężczyzna usiłował zatkać jéj usta i groźbą zmusić do milczenia.
Jan nie namyślał się długo; zaczepił się nogą w szczelinę, przez którą obserwował tę scenę, chwycił się wyższych desek i w jednéj chwili przesadził parkan, śpiesząc z pomocą. Na widok obcego człowieka, mężczyzna ów puścił w téj chwili dziewczynę, rzucił się w szybkiéj ucieczce w ogród i znikł za drzewami. Jan chciał gonić za nim, ale dziewczyna zastąpiła mu prędko drogę i, zatrzymując go, rzekła:
— Zostaw go pan, niech sobie ucieka.
— To gotów wrócić znowu potém.
— Nie wróci, ja wiem napewno, że już nie wróci tak prędko.
Jan czekał, aby mu dziewczyna wytłómaczyła powód tej napaści, a zarazem i prośby swojéj; ale ona widocznie nie myślała o tém. Z obawy, która przed chwilą twarz jéj bladością pokryła, przeszła w zakłopotanie, znalazłszy się w ranném, dziwném trochę ubraniu, wobec tego mężczyzny, który wpatrywał się w nią badawczo. Silne rumieńce wstydu oblały brzoskwiniową cerę jéj twarzy, spuściła ku ziemi duże czarne oczy i bezwiednym ruchem zawiązywała szlafroczek, który, rozpięty w czasie szamotania się, odsłonił hafty białéj, cienkiéj koszulki i piersi, falujące szybkim oddechem. Jan stał jakiś czas nieśmiały, wpatrując się w nieznajomą, któréj twarz przypominała obrazy włoskich mistrzów, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego dziwnego, zagadkowego zjawiska, ani wytłómaczyć sceny, któréj przed chwilą był świadkiem. Chciał spytać jéj o wyjaśnienie i nie wiedział, jak zabrać się do tego, gdy wtém w domku, który widać było za drzewami, brzęknęło okno i jakiś głos chrapliwy, niemiły zawołał:
— Małka! Małka!
Dziewczyna poruszyła się na te słowa i spojrzała niespokojnie ku domowi, a potém, zwracając się do Jana, rzekła zniżonym głosem z pośpiechem:
— Zrobiłeś mi pan dziś wielką przysługę, ale możesz popsuć wszystko, jeżeli nie będziesz milczał o tém, co tu widziałeś, bo mógł-byś zgubić mię i jeszcze kogoś więcéj. No, przyrzekniesz mi pan to?
Prosiła tak wymownie czarnemi oczyma, że Jan bez namysłu odrzekł:
— Przyrzekam.
— Dziękuję panu. Będę się za to modlić za pana, żebyś był tak szczęśliwym, jak jesteś dobrym.
Rzuciła mu spojrzeniem pożegnanie, pełne jakiéjś serdecznej życzliwości, i zarumieniona pobiegła ku domowi.
Jan stał jakiś czas nieruchomy, odurzony. Nie mógł sobie jeszcze zdać sprawy z tego, co się stało, co widział przed chwilą. Wyglądało to na jakąś bajkę z „Tysiąca Nocy”. Jakieś cudowne, fantastyczne widziadło, piękność, prześladowana przez jakiegoś tajemniczego człowieka, o którym mu milczéć kazano. Nie kazano, ale proszono, i to proszono tak, że mu się gorąco robiło na wspomnienie tego błagalnego spojrzenia, jakiém go oblała piękna nieznajoma. Nie spodziewał się w téj małéj mieścinie tak fantastycznéj awantury. I otoczenie, w którém się ta scena odbyła, miało także swój urok. Był to sad, kwitnący cały biało-różowo, wysłany murawą majowéj zieloności, na którą teraz przez drzewa lały się złote strumienie wschodzącego słońca. W powietrzu była woń kwiatów, brzęk pszczół i drobnych muszek; wśród krzaków bzu trzepotały się i świergoliły wesołe ptaki.
Janowi było tu jakoś tak dobrze, urok tajemniczości tak wiązał go, że nie myślał odchodzić. Tylko rozważał to, co widział i słyszał, i oczekiwał, czy czegoś więcéj nie zobaczy i nie usłyszy.
Za grządkami różnobarwnych bratków zobaczył ścieżkę, wysypaną białym piaskiem, która wiodła do altany, ocienionéj dzikiém winem. W cieniu gęstéj zieloności dojrzał stolik z białych gałęzi brzozowych, a na nim jakąś kobiecą robótkę, porzuconą niedbale. Domyślał się, że może porzucono ją w chwili, gdy ów napastnik wszedł do altany. Miał ochotę iść zobaczyć robótkę, gdy wtém świst nadchodzącego pociągu przerzucił jego myśli w inny świat. Przypomniał sobie list, Wiedeń, Julią; wybiegł co prędzéj z zaczarowanego ogrodu, pełnego tajemnic, przeskoczył parkan i pędził szybko na kolej, by zdążyć na czas z oddaniem listu.
Przybiegł już po drugiém dzwonieniu i zaledwie miał czas wrzucić list do wagonu pocztowego, kiedy zadzwoniono po raz trzeci i pociąg ruszył. Jan, stojąc, przypatrywał się przejeżdżającym wagonom. Uderzyła go w jedném oknie twarz mężczyzny, który na jego widok cofnął się w głąb’ wagonu. Zaledwie miał czas jedném mgnieniem oka zachwycić rysy téj twarzy, ale to wystarczyło, aby poznał tego, od którego przed chwilą uwolnił piękną nieznajomą. Poznał go po rudym zaroście i węgierskim kapeluszu. A więc prawdę mówiła — myślał sobie, wracając do domu — że nie prędko wróci. Tylko to mu było niejasném, czy odjeżdżał tak prędko dlatego, że miał odjechać, czy téż przyśpieszył swój wyjazd w skutek obawy.
Nie łamał sobie jednak długo nad tém głowy. Chciał uszanować tajemnicę, bo go o to tak pięknie proszono; więc usiłował nie myśléć o owym rudym, w węgierskim kapeluszu, i udało mu się to bez trudu. Inaczéj było, gdy chciał zapomniéć o śniadéj twarzy i czarnych oczach pięknéj Judyty, bo tak począł ją nazywać w myślach, i choć mu się teraz nie śpieszyło wcale, obrał jednak do powrotu krótszą drogę przez owę pustą uliczkę. Miał nadzieję, że przez szpary parkanu ujrzy ją jeszcze. Ale ta nadzieja zawiodła go. Ogród był pusty, nawet robótki owéj już nie było w altanie. Tylko ptaszęta wyprawiały harce po klombach i krzakach, zwodząc go szelestem.
Stał tak długi czas; wreszcie, nie mogąc się doczekać, zabrał się do odejścia, zwłaszcza, że przez uliczkę zaczęli przechodzić ludzie w pole; stać więc dłużéj nie wypadało.
Wróciwszy do domu, zastał matkę pode drzwiami swego pokoju. Poczciwe matczysko na palcach skradało się, żeby podsłuchać, czy syn się nie zbudził, czy można mu podać kawę, która od godziny już czekała na niego. To téż zdziwiła się nie pomału, gdy ujrzała syna, już wracającego z miasta. Jan wytłómaczył swoje ranne wyjście potrzebą przechadzki i odetchnięcia świeżém powietrzem.

Podczas kawy brała go parę razy ochota spytać się matki o owę żydóweczkę z za klasztoru, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Trzeba-by zaraz tłómaczyć matce, gdzie ją widział, przy jakiéj sposobności. Mógł-by powiedziéć za wiele, i dlatego wolał nie pytać wcale. Postanowił sam odgadnąć tę zagadkę. Mogło to stanowić dla niego rodzaj rozrywki w monotonném życiu, jakie go tutaj czekało.



III.

Stary Leszczyc, bojąc się, aby syn jego nie znudził się, pragnął coprędzej wciągnąć go w towarzystwo miejskie; grała w tém także duma ojcowska niepoślednią rolę — chciał pochwalić się synem przed ludźmi, zwłaszcza, że sami dopominali się o to.
— A cóż to, nie zaprezentujesz nam pan swego infanta? — zapytał go jednego dnia aptekarz.
Burmistrz zaciągnął go na lampkę wina z tego powodu i gwałtem dopominał się o wizytę.
— Ta niech przyjdzie, rozerwie się trochę — mówił protekcyonalnie. — Może jest nawet muzykalny, u nas jest fortepian.
— Sam nie gra, ale lubi muzykę.
— No, to mu Anielcia zagra. Młody potrzebuje młodego; między nami, starymi, to-by się zanudził na śmierć. Niech się bawią, póki młodzi. No, zdrowie naszych dzieci!
Leszczyc podziękował za zdrowie syna i stuknął się lampeczką z burmistrzem. Serce ojcowskie rosło, jak na drożdżach, że syn, lubo nieznany jeszcze osobiście, umiał już zjednać sobie sympatyą i tak się o niego dobijano. Nie przypuszczał, że aptekarz pragnął tylko w nim miéć jednego człowieka więcéj, przed którym-by mógł wygadać się ze swojemi pessymistycznemi poglądami na świat, a może téż, jako od człowieka, przybywającego z wielkiego świata, chciał zaczerpnąć szerszego oddechu i nowszych wiadomości. Najmniéj zaś przypuszczał, aby burmistrz widział w nim konkurenta do córki. Staremu księżniczka małą się zdawała dla takiego dorodnego i utalentowanego chłopca; marzył dla niego o Bóg wié jak świetnéj przyszłości, ani mu więc na myśl nie przyszło, aby tłusta burmistrzówna była tak nierozsądną.
— Ot, zwyczajnie, ludziska ciekawi — tłómaczył sobie — radzi-by poznać politechnika z Wiednia i niecierpliwią się. A chłopak umié się cenić, nie narzuca się ludziom. No, ale kiedy proszą.
I wytłómaczył synowi, że koniecznie wypada, aby poszli z wizytą do niektórych domów. Zaczęli od burmistrza.
Panna Aniela już od dwóch dni była pod bronią, gotowa na przyjęcie gości, to jest umyta i uczesana, co się jéj rzadko zdarzało; ponawieszała kokard, kokardek, wstążek wszelkiéj barwy na żółtą suknią i, obsypując co chwila czerwoną, świecącą się twarz pudrem, oczekiwała, jak owe panny ewangieliczne, przyjścia oblubieńca. To téż, ledwie spostrzeżono go w ulicy, panna coprędzéj rzuciła się do fortepianu i zaczęła masakrować bez litości jakiegoś mazurka Szopena, i biła w klawisze tak, aby na ulicy było dobrze słychać. Mama tymczasem pobiegła do sypialnego pokoju zamienić zatłuszczony szlafroczek na materyalną suknią, a ciocia, maleńka figurka, zawiędła, głucha, z zatabaczonym nosem, dostała rozkaz wykadzenia salonu i gotowania kawy na przyjęcie gości. Posłano także coprędzéj po burmistrza do Josla.
— To burmistrzówna gra — objaśnił ojciec syna, gdy zbliżali się do domu burmistrza.
— A to się tłucze, niech jéj nie znam!
— Fortepian trochę rozstrojony, bo tu u nas trudno o stroiciela — usprawiedliwiał Leszczyc, chcąc synowi jak najlepiéj zarekomendować znajomości swoje.
— Ależ tu ktoś umarł! wyraźnie zalatuje mię zapach kadzidła przez okna.
— Złośliwym jesteś, mój Jasiu — odezwał się stary z uśmiechem zadowolenia, i chciał znowu coś powiedziéć na obronę kadzidła, gdy z handlu od Josla wytoczył się burmistrz, zarumieniony jak księżyc o wschodzie, z oczyma świecącemi, i roztworzywszy szeroko ręce, zawołał swoim tubalnym głosem:
— Otóż tak to lubię, mosterdzieju! Słowo się rzekło, kobyła u płotu. Proszę, bardzo proszę kochanych panów, bez ceremonii. — I począł ściskać obu.
— Mój syn — odezwał się Leszczyc — chcąc zadość uczynić formom...
— Ależ wiem, wiem!... proszę kochanych panów.
I wniósł ich prawie do tak zwanego salonu, w którym jedynaczka jego tłukła się wciąż zapamiętale po klawiszach, udając, że wcale nie spostrzega wchodzących, choć wpadli z hałasem i impetem, wepchnięci przez gościnnego burmistrza. Dopiéro, gdy papa zawołał: „moja córka!” — nagle ucięła, zerwała się i usiłowała być pomieszaną, zażenowaną.
— No, no, graj, nie przeszkadzamy ci; bo to, powiadam panom, pasyonowana do muzyki. Pan nie znałeś mojéj córki jeszcze, panie Leszczyc — spytał, zwracając się do starego. — Nie ułamek, prawda?
Burmistrz był dumny ze wzrostu i z bizantyńskiego stylu swojéj córki. „Dziewczyna jak słoń — mawiał nieraz u Josla, gdy był pod dobrą datą — jest na co spojrzéć; wszystko panie, jak utoczone, ulane! To téż chłopcy palą się do niéj, aż strach! ale cóż, kiedy wybredna? Bo téż ta młodzież dzisiejsza, to panie do niczego. Gdyby tak na mnie padło, to-bym dotąd szturmował, póki-bym panny nie zdobył”. Pomimo téj zachęty ze strony papy, nikt jakoś ani z miejskiéj, ani okolicznéj kawaleryi nie zabierał się do szturmu, i forteca, dla braku zdobywających, pozostała niezdobytą.
Prawdę powiedziawszy, pod względem budowy niewiele pannie można-by zarzucić; ale za to twarz wiele bardzo zostawiała do życzenia, bo najprzód zeszpeciła ją ospa, a nadto, szpecił ją krótki, perkaty nosek, wiecznie zaczerwieniony od kataru, małe oczki, które na obszernéj twarzy jeszcze mniejszemi się wydawały, i rzadkie ząbki, wązkie, szpilkowato zakończone.
— No, zagraj co panom, Anielciu, bo pan... pan...
— Jan — podpowiedział ojciec.
— Pan Jan wielki amator muzyki.
— Kiedy ja nie gram — zaczęła się wymawiać panna.
— Ale owszem, słyszeliśmy — odezwał się młody Leszczyc, uważając, że wypada coś powiedziéć.
— O, bardzo przepraszam! to się pan mylisz; ja teraz prawie nic nie gram.
— No, ale przecież choć krakowiaczka, albo polkę — wtrącił burmistrz.
— Ależ fe, tato! któż takie rzeczy grywa? Szopen, to co innego.
— To może pani będzie łaskawa Szopena — wykrztusił z siebie z trudem Jan, aby uczynić zadość wymaganiom grzeczności.
— Kiedy ja, jak Bozię kocham, nic nie gram.
Jan nie mógł już strawić téj „Bozi”, i skrzywił się okropnie. Panna znowu zaczęła się wymawiać, i nie było-by końca téj nudnéj scenie, gdy na szczęście weszła mama, w czarnéj, materyalnéj sukni, i w świeżym czepku, z atłasowemi, żółtemi wstążkami.
I ta uważała za dowód dobrego tonu zadziwić się na widok gości.
— A! to panowie, a ja nie ubrana... panowie darują.
— Ale darują, darują; ta to jakby swoi, poczciwi, kochani. — Tu znowu nastąpiły uściski i całusy. — No, siadajcie, siadajcie — i sadowił ich gwałtem.
— Ależ, mężu, jakże można?
— Co takiego?
— Sadzasz panów na niewyściełanych.
— E, furda, panie! ta przecież odgniotków nie dostaną.
— Fe, mężu! wyrażasz się tak niepolitycznie.
Znowu kawałek czasu zabrała ceremonia sadowienia gości na wyściełanych krzesłach, jak sobie koniecznie życzyła mama. Sama usiadła na kanapie i rozpoczęła konwersacyą:
— Wiedeń, to podobno wielkie miasto?
— O, bardzo wielkie, pani dobrodziejko.
— Ja zawsze życzyłam sobie być w Wiedniu, ale jakoś nie było do tego okazyi; mój mąż tak zajęty urzędowaniem. A nam-by tak koniecznie trzeba wyjechać do większego miasta. Anielka zaniedbała się w muzyce; a to nieodżałowana szkoda, bo, powiadam panu, nie dlatego, że moje dziecko, ale ogromny talent! W Wiedniu miała-by po temu wielką sposobność.
— Słyszeć takiego Straussa, to już wiele znaczy — wygłosiła z powagą córka.
— Już to niéma, jak wielkie miasto! — ciągnęła daléj mama, udając głową ruch wielkich dam — tu, w téj dziurze, to doprawdy człowiek nawet nie wié, że żyje. Gdyby nie bratowa moja, co nam przysyła „Bazar” ze Lwowa, to człowiek nawet nie wiedziałby, jak się ubrać przyzwoicie i chodził-by, jak czupiradło jakie.
Janowi przyszła złośliwa ochota zapytać mamy, czy toaleta panny Anieli także z „Bazaru” wzięta.
— A, to już jéj własna fantazya — rzekła z chlubą matka — ona zawsze umié wymyślić coś niepospolitego, zwyczajnie, jak artystka.
Niewiadomo, czy ta pochwała mamy tak połaskotała nerwy panny, czy téż było to naturalne działanie kataru, ale panna Aniela kichnęła, aż się okna zatrzęsły.
— Sto lat zdrowia! — huknął papa.
— A! fe, fi donc, mężu! któż się tak niepolitycznie odzywa? Teraz po wielkich domach nie mówi się na zdrowie; wszak prawda, panie?
I twarzą zrobiła grymas dumnego zadowolenia ze swego znalezienia się; dumną była, że mu mogła zaimponować tą znajomością form towarzyskich. Twarz jéj zdawała się mówić: „widzisz, i my także coś wiemy”.
Jan siedział, jak na mękach. Rozmowa robiła na nim takie wrażenie, jakby mu emetyk pchano w gardło i ciepłą wodą popijać kazano; pocił się i poglądał co chwila na ojca, rychło się skończy ta wizyta. Stary Leszczyc spuszczał oczy ze wstydu przed synem; wstydził się nieborak za całe towarzystwo, którego śmieszność i głupota wobec syna jeszcze mu się bardziéj rażącemi wydawały — i przez wrodzoną dobroć serca umyślnie często głośno nos ucierał, aby zagłuszyć niefortunne odezwanie się panny, lub mamy. (Tatkę zagłuszyć było już niepodobieństwem). Nareszcie, widząc, że burmistrzowstwo, usiłując popisywać się przed jego synem, brnęli coraz więcéj w śmieszność, z litości nad nimi i nad synem zdecydował się zakończyć tę męczącą wizytę — ale wejście cioci udaremniło ten zamiar.
I ona także wystroiła się w popielatą, odświętną suknią z bufkami, w których pełno tabaki, czy téż kawy spoczywało, bo jeden i drugi odór silnie bił od cioci. Zapach kawy, którym przesiąkła w kuchni, przeważał, i stary Leszczyc z tego zapachu wymiarkował zaraz, że im trudno będzie wymknąć się przed kawą. Zrezygnowany więc usiadł napowrót. Tymczasem ciocia, chcąc się także popisać z czémś przed gośćmi, wysunęła się na sam środek pokoju, przysiadła prawie do saméj ziemi, potém nagle cofnęła się w tył dwa kroki. Był to dyg, którego się ciocia uczyła przed czterdziestu laty we Lwowie od jakiegoś nauczyciela tańców. Stosownie do tego ułożyła twarz pofałdowaną w wyraz uprzejmego uśmiechu, przyczém dziurki od zadartego nosa tak się rozszerzyły, że cała tabakierka tabaki byłaby się w téj chwili w nich niewątpliwie zmieściła.
Pani burmistrzowa nie uważała za konieczne przedstawiać gościom swojéj krewnéj, bo ją trzymała z łaski, choć za tę łaskę ruchliwa staruszka z procentem się odsługiwała. Była kucharką, szafarką, szwaczką, pokojówką, wszystkiém; bo pani burmistrzowa trzymała tylko posługaczkę, a sama nie zajmowała się niczém.
Ciocia nie czuła się wcale dotkniętą tém zapomnieniem, nie przypuszczała, aby goście nie wiedzieli, kto ona, i była bardzo zadowolona, że się jéj ukłon udał, jak rzadko. Najczęściéj bowiem zdarzało się, że ciocia przy takich popisach z ukłonem albo Azorkowi na nogę wlazła, albo się o stołek potknęła. Tym razem poszło bez przypadku, to téż ciocia z rozpromienioną twarzą zabrała się do nakrywania stolika.
— Cóż to nam tam takiego dacie? — spytał burmistrz, udając, że nic nie wié o kawie, którą sam od Josla przyniósł.
— Panowie może kawy pozwolą?
— E! kawa, babski trunek. Może-by tak lepiéj po lampeczce wina. Ciotko! każ-no nam podać z piwnicy.
Czcigodny burmistrz dla honoru domu popełnił za jednym zamachem aż dwa kłamstwa, bo piwnica jego dawno już nie widziała wina, a ta buteleczka, którą przyniósł wraz z kawą od Josla, znajdowała się w kuchni, i ciocia musiała ją własnoręcznie wytransportować do pokoju, bo kazać nie było komu.
— Niech sobie tam kobiety kawę, a my sobie, mospanie, nasze hungaricum.
— Ależ, mężu, może panowie wolą kawę.
— Gdzieby zaś woleli!
— Ja, jeżeli już co, to kawę — odezwał się młody Leszczyc z rezygnacyą.
— Otóż-to! młodzież od wina ucieka. My, starzy, nie tacy; prawda, panie Leszczyc? My sobie zostaniemy przy winku. Chodźmy do mego pokoju, tam sobie będziemy mogli swobodnie pogawędzić i fajeczkę zakurzyć. Fajka, gawęda, gawęda, fajka, wino, to lubię, w to mi graj!
I, mówiąc to, zabrał wino i Leszczyca ze sobą. Ciotka przedtém już wysunęła się do kuchni. Mama także znalazła sobie jakiś powód wyjścia z pokoju i Jan ani spostrzegł, jak znalazł się sam-na-sam z panną Anielą.
Czas jakiś trwało milczenie. Panna czekała, nie chcąc piérwsza rozpoczynać rozmowy, a Jan nie miał wcale ochoty. Był zły, znudzony, miał żal do ojca, że go tu na takie nudy sprowadził; przeklinał w duszy tego, co piérwszy kawę do Galicyi wprowadził, przez co przedłużył w obecnéj chwili o jaką godzinę jego męki. Siedział tedy zachmurzony i nie zadawał sobie wcale pracy bawić panny. Rada nie rada, musiała zacząć sama:
— Budzę pana.
— Ja nie śpię.
— Ależ mówi się: w kolorze?
— Jakto: w kolorze?
— W jakim kolorze pan chcesz, żebym pana zbudziła?
— W jakim się pani podoba.
— Naprzykład w białym.
— I owszem.
— Ależ nie mówi się: owszem; tylko, czy pan kocha tę osobę, albo lubi, albo nienawidzi.
— Którą osobę?
— Ach! jakiż to ignorant — pomyślała sobie w duszy ze zgorszeniem panna Aniela, a głośno dodała: — Ja panu już powiem którą, tylko pan musisz piérwéj powiedzieć, czy kochasz.
— A! więc zgadywanego? No, więc niecierpię.
— Panna Inspicyentówna.
— Kiedy ja nie znam żadnéj panny Inspicyentównéj.
— Jakto? nie poznał jéj pan jeszcze? To dziwna! bo ona od rana do wieczora szwenda się po mieście; wszędzie jéj pełno. To pan może i panien kontrolerównych także jeszcze nie poznał.
— Oprócz pani, nie poznałem nikogo.
Panna Aniela spociła się w jednéj chwili z uciechy, tak, że krople potu wyżłobiły sobie w pokładach pudru kręte strumienie i spłynęły na gors obfity. Uważała jednak za stosowne nie pokazywać swego zadowolenia, otarła twarz chustką i mówiła z pozorną obojętnością daléj o pannach kontrolerównach:
— Bardzo miłe panienki; tylko młodsza trochę zezuje. Robili jéj podobno operacyą w Krakowie, ale się nie udała. A szkoda, bo, gdyby nie to, była-by wcale niebrzydka panna, choć panowie utrzymują, że ma złą figurę. Za to starsza, to już wcale się nie udała.
— A któraż się tu udała, proszę pani? — spytał Jan trochę drwiącym tonem. Zaczęło go to bawić, w jaki sposób Aniela zabrała się do malowania, a raczej czernienia swoich znajomości.
— Niby to o pannie Jędykalskiéj mówią, że niebrzydka, ale okropnie chuda, a ręce ma, jak kucharka, czerwone i ostre.
Przy téj sposobności uważała panna Aniela za stosowne uwidocznić swoje pulchne ręce z dołeczkami i z różowemi paznogietkami.
— Ha, nic dziwnego — ciągnęła daléj pochwały panny Jędykalskiéj — kto musi sam prać, prasować. Mówią, że nawet ziemniaki skrobie.
— Któż to jest ta panna Jędykalska?
— To niby matka jéj jest wdową po doktorze, ale on właściwie był tylko chirurgiem i pił okropnie. To téż teraz tam bieda, że aż piszczy.
W podobny sposób zachwalała mu wszystkie wybitniejsze, to jest kapeluszowe postacie niewieście. Jan, widząc, że panna Aniela ma tak obszerne i szczegółowe wiadomości o całéj niewieściéj ludności miasta, wpadł na myśl, czy przypadkiem od niéj nie dowiedział-by się czegoś o swojéj pięknéj nieznajoméj z owego tajemniczego ogródka i spytał się:
— A czy pani nie wié, kto mieszka za klasztorem, niedaleko téj wązkiéj uliczki, co prowadzi do rzeki.
— Na ogrodowéj? Tam nikt z porządnych nie mieszka.
— A jednak ja tam widziałem, zdaje mi się, jakąś smagławą brunetkę, wcale przystojną.
— A, to żydówka — rzekła z pogardliwym grymasem.
— Cóż to za jedna? — indagował tém uporczywiéj.
— Nie wiem, podobno córka jakiegoś handlarza zboża, czy bydła. Ojciec ją tu trzyma, bo podobno chce ją przechrzcić.
Na to weszła ciocia z kawą, niezadługo i mama pojawiła się, i rozpoczęła się rozmowa z kawą i grzankami, w czém Jan bardzo mały brał udział.
Tymczasem burmistrz traktował i bawił Leszczyca w swoim pokoju. Wśród kłębów falującego, siwego dymu ukazywała się czasami jego twarz czerwona i pszeniczne wąsy, umoczone winem. Leszczyc siedział przy nim, pochylony nad stolikiem, pykał fajeczkę, słuchał i uśmiechał się swoim skromnym, nieśmiałym uśmiechem, potakując czasami głową.
Burmistrz od luźnéj pogawędki i anegdotek przeszedł powoli do interesu. Miasto obowiązane było dostarczać klasztorowi dwa razy do roku, na Nowy Rok i Święty Jan, po trzydzieści korcy żyta. Burmistrz, jako zarządzający funduszami miejskiemi, powinien był to zobowiązanie uiścić. Tymczasem na Nowy Rok nie dotrzymał, tłómacząc się niemożnością ściągnięcia pieniędzy na zakup zboża. Potém zebrane pieniądze rozeszły się, a właściwie poszły na zaspokojenie prywatnych pretensyi Josla, a tu na Święty Jan wypadało złożyć całe sześćdziesiąt korcy. Do tego jeszcze ceny zboża, w skutek wątpliwych urodzajów, podskoczyły niezmiernie w górę; burmistrz więc był w niemałych kłopotach. Miał nadzieję, że tytułem znajomości uda mu się sprawę tę ułożyć z Leszczycem korzystnie dla siebie i wykręcić się, jak to mówią, sianem. Zaczął od rozpytywania go o jego stosunek z komisarzem klasztoru:
— Ta to pan podobno jego prawa ręka.
— Rzeczywiście posiadam u niego wielkie zaufanie.
— I podobno teraz, wyjeżdżając do wód, panu powierzył interesa.
— Tak, zastępuję go w niektórych czynnościach.
— My tam także będziemy mieli coś do uiszczenia klasztorowi. Ratę na Święty Jan.
— Dwie raty, bo na Nowy Rok nie była uiszczona.
— Tak, tak, to podobno wynosi coś koło czterdziestu korcy.
— Sześćdziesiąt — poprawił go Leszczyc.
— Sześćdziesiąt aże! — zawołał burmistrz z udaném zdziwieniem — nie wiedziałem, że to tego tyle się uzbierało.
— Dwie raty po trzydzieści korcy, krótki rachunek.
— To będzie panie skweres, bo zboże poszło w górę, a miasto ma teraz bardzo małe dochody.
Leszczyc nic na to nie odpowiedział. Burmistrz także milczał, namyślając się, z jakiéj strony wziąć się do niego. Po chwili zaczął zamaszyście:
— E, żebyście tak chcieli, panie Leszczyc, tobyście mogli poczciwym mieszczanom wiele w tém dopomódz.
— W jaki sposób? — spytał całkiem spokojnie Leszczyc, nie domyślając się wcale, do czego burmistrz zmierza.
— Zakonnice-by ta nie zubożały o głupie dwadzieścia korcy, a miastu-by się niemało tém ulżyło.
— Ha, gdyby Panna Matka chciała ustąpić.
— Ona nawet wiedziéć o tém nie potrzebuje — mówił, przysuwając się do Leszczyca. — Co tam kobiety znają się na interesach. Pokwitujecie nas z całości, a za to i wam coś kapnie.
Łypnął z ukosa oczyma na Leszczyca, badając, jak przyjął ten projekt.
— Nie rozumiem pana — odrzekł Leszczyc, podnosząc zdziwione oczy na mówiącego.
— To przecież między ludźmi w zaufaniu takie rzeczy nieraz się robią. Ręka rękę myje, jak powiadają.
— Ale to była-by nieuczciwość z mojéj strony.
— Kiedy bo zaraz bierzecie całą sprawę okropnie skrupulatnie. Żeby to ów klasztor był biedny, nie mówię, ale tłusty połeć smarować. Lepiéj, że wam się coś z tego okroi, zakonnice ani poczują tego.
Leszczyc zarumienił się i, pokrywając uśmiechem wzruszenie, jakie w nim wywołała propozycya burmistrza, odezwał się:
— Dajmy pokój téj rozmowie, panie burmistrzu. Ja wiem, że to żarty, ale nawet żartem o takich rzeczach mówić się nie godzi. Musieli-byście uważać mię za bardzo podłego człowieka, gdybyście na seryo myśleli o mnie coś podobnego. Ot, figielki, figielki.
— A to się rozumié, że żarty! — odezwał się burmistrz, maskując rubasznym uśmiechem rejteradę. — Chciałem się, mospanie, zabawić w kusiciela, ale cóż, kiedy bestya majster zwąchał pismo nosem i poznał się odrazu. Takich wiarusów, to rozumiem. Zakonnice powinny Panu Bogu dziękować, że takiego człowieka dostały. Teraz niech-by mi kto odważył się słówko na was pisnąć, panie Leszczyc, no, miał-by się z pyszna! Zmłócił-bym go na kwaśne jabłko! Wasze zdrowie! Poczciwy, kochany! — i podniósł się ze stołka do kordyalnego uścisku.
Leszczyc dosyć chłodno, choć grzecznie, przyjmował te wynurzenia czułości; nie wiedział, co myśléć o burmistrzu, co u niego było prawdą, a co udaniem, i dlatego trzymał się ostrożnie, z daleka. Burmistrz tymczasem wysadzał się na coraz większą serdeczność. Chciał nią zatuszować niezręczny krok, jakiego się dopuścił. Zrobił to w nadziei, że Leszczyc, miękkiego usposobienia, łagodny z natury i nieśmiały, nie będzie miał odwagi odmówić mu i zgodzi się na propozycyą, z któréj i jemu korzyść wypadała. Burmistrz sądził uczciwość ludzi po sobie. Teraz dopiero spostrzegł, że się przerachował i silił się błąd ten naprawić. Probował nawet rozrzewnić się:
— Nie śmiejcie się, panie Leszczyc, ze mnie, że się rozczulam, jak baba, nad waszą poczciwością. Dziś mało takich, jak Boga kocham. Dziś jeden drugiego patrzy, mospanie, tylko zedrzéć, oszukać. Uczciwy człowiek, to perła, panie, którą szacować trzeba i obserwować. Szczęśliwe te dzieci, co mają takich rodziców. Bo cóż my droższego, mospanie, możemy zostawić naszym dzieciom, jak nieskalane i uczciwe imię. To téż ja nieraz mojéj Anielci mówię: choćbym ci nic nie zostawił — co jest, nawiasem mówiąc, nieprawda, bo, oprócz kamienicy, dostanie się jéj jeszcze coś z gotóweczki — ale ja jéj zawsze mówię: Anielciu, choćbym ci nic nie zostawił, tylko poczciwe nasze nazwisko, to-by znaczyło więcéj, mospanie, niż miliony. Pracowałem, panie, uczciwie, nikogo nie skrzywdziłem.
Tu dobył kolorowéj chustki i zatrąbił na czerwonym nosie, jakby na cześć swojéj poczciwości, nad którą się do łez rozczulił. I kto wié, jak długo-by jeszcze usiłował przekonywać starego Leszczyca o swéj uczciwości, gdyby Jan, który już miał po uszy kawy i towarzystwa pań, nie był uchylił drzwi i nie powiedział:
— Ojcze, czas bo nam do domu. Matka czeka.
Gospodarstwo chcieli gwałtem zatrzymać jeszcze tak miłych gości; ale Jan był niewzruszony. Nastąpiły tedy pożegnania, wśród których najgłośniéj było słychać ciocine „pam do nóg”. Panna Aniela zaś spytała na odchodném Jana, czy nie ma czego interesującego do czytania.
— Nic, prócz chemii — odrzekł, aby się od niéj odczepić.
Ale nieustraszona Aniela zdecydowała się nawet na chemią, bo utrzymywała, że lubi tylko poważną lekturę, a chemią nadewszystko. Może zasłyszała od aptekarza, że nauka ta traktuje o związku ciał, i ztąd wynikała ta jéj predylekcya do chemii, którą wyjawiła wobec adepta chemii. Ale Jan nie słuchał już tego, co mówiła; niecierpliwie ciągnął ojca ku domowi i, gdy się znaleźli obaj już w pewnéj odległości od domu burmistrza, odetchnął tak mocno, jakby mu centnar ołowiu spadł z piersi:
— A, tom przebył łaźnią! — rzekł, ocierając chustką czoło — cóż to za ludzie? cóż to za ludzie? Jak wy tu możecie żyć wśród takiego otoczenia? A! to się śmierci równa.
— No, widzisz, nie wszyscy znowu tacy. Przekonasz się sam, jak poznasz naszego aptekarza; to bardzo światły człowiek.
— Mnie się zdaje, że nie prędko odważę się znowu gdzie pójść. Ta wizyta na długo mi wystarczy.
— To prawda, że to nie dla ciebie towarzystwo. Ale wypadało. Zawsze to niby burmistrz. Zrobiliśmy swoje, teraz możemy tam znowu Bóg wié jak długo się nie pokazać; zwłaszcza, że ten burmistrz jakoś mi się dzisiaj z wielu rzeczy nie podobał. To nie tęgi człowiek. Twoja matka miała słuszność, że się z nimi nie zaprzyjaźniła. Ona ma czasem dobre przeczucia.
Podczas, kiedy ojciec z synem tak rozmawiali, dochodząc do klasztoru, w salonie burmistrza następująca odbywała się scena po odejściu gości:
Najprzód panna zabrała się z zapalczywością do pożerania rożków, sucharków, których przy gościach, ze względów etykiety, zaledwie dotknęła szpilkowemi ząbkami; mama rozpięła co prędzéj materyalną suknią, w któréj tusza jéj już się nie mieściła należycie; ciocia dopijała niewypitych resztek kawy, więcéj przez oszczędność, niż łakomstwo, i zabrała się z tacą do kuchni, a burmistrz chodził dużemi krokami po pokoju, rozmyślając nad tem, czy mu się rzeczywiście udało przekonać Leszczyca, że to był żart tylko, co mówił mu o owéj pszenicy.
— Uwierzył, nie uwierzył — mówił sobie, puszczając palce w młynka i stukając jednym o drugi. Kabałka musiała mu wypaść pomyślnie, bo zadowolony zwrócił się do matki i do córki, i spytał:
— No, a co? szwarnegom wam chłopaka sprowadził, hę?
— Nie brzydki — odparła panna z grymasem — ale téż nic nadzwyczajnego.
— A cóż ty chcesz, żeby miał nadzwyczajnego? Róg na czole, brodawkę na nosie? Chłopiec zbudowany, jak się patrzy, ani-by nikt nie powiedział, że to syn Leszczyca. A jak Boga kocham, tak prawda! Leszczyc, panie, chuchro, figa, że niéma na co patrzeć, a to Goliat prawdziwy.
— Cóż, kiedy jeszcze pono nic nie ma — odezwała się mama, chłodząc się poruszaniem spoconéj koszuli.
— Niéma, to miéć będzie; chłop młody, zdolny, Bóg wié, jak daleko zajść może.
— A może tak skończyć, jak aptekarz — zrobiła uwagę roztropna Aniela.
— Ba, moja kochana, jak tak będziemy mówić, jak będziesz wybierała, namyślała się, to nigdy nie wydasz się za mąż. Trzeba także coś szczęściu zaufać.
— Ha, skoro tatko tak uważa — odezwała się z poddaniem losowi.
— Tylko może wypadało-by nam teraz być u nich z wizytą.
— A czy Leszczycowa była u nas? — zawołała z uniesieniem burmistrzowa — o! niedoczekanie jéj, żeby tam moja noga postała, u téj dumnéj arystokratki. Dziadówka i bawi się w panią.
— No, ale teraz, kiedy mamy się zbliżyć, to może wypadało-by.
— To wypada, aby matka pana młodego piérwszy krok zrobiła. Tak jest przyjęte na całym świecie.
Do téj narady familijnéj przybyła niezadługo ciocia, wracając z kuchni. Jakkolwiek niewiele mogła dosłyszéć, ale z min osób rozmawiających domyśliła się, że radzono o sprawie najważniejszéj, to jest o zamążpójściu Anieli. A że była przyzwyczajoną, jak za jéj czasów te rzeczy odbywały się krótko, w dwóch słowach, i kawaler przy piérwszéj zaraz wizycie oświadczał się ze swemi zamiarami; więc téż w całkiem dobréj wierze zapytała się z ciekawością:
— No, a cóż? Oświadczył się?
Aniela jednak słowa te wzięła za szyderstwo i wybuchnęła:
— A cioci co do tego? Ciocia się tylko do wszystkiego wtrąca i wszystko psuje.
— Ależ nie będę się wtrącać. Róbcie sobie, jak się wam podoba, kiedy nie chcecie słuchać starszych. Żebyście byli mnie słuchali, to-by Aniela już dawno była poszła za mąż.
— Bardzo proszę cioci, mnie się wcale nie śpieszy. Pójdę, jak mi się spodoba, i bez ciocinéj rady i pomocy.
Trzepała, jak perlica rozgniewana; ciotka jednak, raz dlatego, że większéj części tego nie słyszała, a powtóre, że już przyzwyczajoną była do tego, dość obojętnie przyjęła ten wybuch siostrzenicy i, zwracając się z flegmą do burmistrza:
— Nie uważa pan brat, że on kogoś przypomina. Kogoś bardzo znajomego, tylko sobie nie mogę przypomniéć kogo, czy we Lwowie, czy w Krakowie.
— Może znowu którego... z twoich konkurentów? — spytał burmistrz drwiąco i parsknął śmiechem.
— Śmiejcie się, gadajcie, co chcecie, a ja taki powiadam, że on mi okropnie kogoś przypomina, bo jakem tylko spojrzała na niego, to mi od piérwszego razu wpadło, żem go już gdzieś, kiedyś widziała. Zobaczycie, że ja sobie przecież muszę przypomniéć.




IV.

Kilka dni upłynęło, zanim stary Leszczyc zdołał namówić syna do zrobienia wizyty aptekarzowi. Szedł on tam bardzo niechętnie, bo, jakkolwiek ojciec wiele mu nagadał o rozumie jego, to jednak, nauczony smutném doświadczeniem u burmistrza, spodziewał się zobaczyć prowincyonalnego mędrka, figurę nadętą, pozującą na coś większego, niż był w istocie. Przygotował się na obserwowanie śmieszności w innym znowu rodzaju.
Zewnętrzność aptekarza jeszcze więcéj utwierdziła go w tém mniemaniu. Zastali go stojącego za kasą w niebieskiéj bluzie, z zakasanemi rękawami, w czerwonym fezie, a że do tego miał rudą brodę i niebieskie okulary, więc w téj mieszaninie papuzich kolorów wyglądał, jak pajac cyrkowy. Jan nie mógł wątpić, że ma przed sobą człowieka, który nawet kosztem śmieszności usiłował być oryginalnym i zwracać uwagę na siebie. Zdziwiło go tylko spojrzenie, jakie aptekarz z po-za niebieskich okularów rzucił na niego w chwili, gdy ojciec go przedstawiał. Było to spojrzenie rozumne i badawcze, nielicujące wcale z dziwaczném ubraniem. Poprosił ich siedziéć i rzekł:
— Panowie się nie pogniewacie, że ich tymczasem tu przyjmuję; ale muszę piérwéj załatwić się z tą babraniną. Tu pokazał im porcelanową miseczkę, w któréj jakąś maść rozcierał. — Subjekt mój wyjechał wczoraj do Krynicy, urządzać aptekę na sezon kąpielowy, chłopiec poszedł na pocztę i zostałem sam, a tu panna Zenobia szturmuje gwałtem o to lekarstwo...
— Czy panna Zenobia już wróciła? — spytał stary Leszczyc.
— Właśnie wczoraj wieczorem.
— I chora?
— Gdzieby jéj co było! trzyma się, jak zasuszona pokrzywa; ale biedny Azorek, który wraz z nią jeździł do Kobylanki na misyą OO. Jezuitów, strząsł się biedaczek, bo nieprzyzwyczajony do dalszych podróży. Pan się śmiejesz? — spytał, zwracając się do Jana — dobrze, że panna Zenobia nie widzi tego, bo-by panu nie darowała, że tak lekko traktujesz zdrowie jéj Azorka. Pan nie słyszałeś jeszcze nic o pannie Zenobii i jéj Azorku? Ojciec nie mówił panu o niéj?
— Nic wcale.
— Prawda, bo to protektorka klasztoru, więc dla pańskiego ojca jest już tém samém świętością nietykalną.
— Któż to jest ta panna Zenobia? — spytał Jan.
— Stara panna, hrabianka, która tu osiadła na dewocyi i reprezentuje w naszém mieście żywioł ultramontański; nabożniejsza, niż sam ksiądz proboszcz i cały klasztor; nie żałuje pieniędzy i języka tam, gdzie idzie o propagandę religijną, prześladowanie heretyków. Jestem pewny, że chętnie ogłosiła-by przeciw mnie krucyatę, a moję biblioteczkę oddała na stos, gdyby nie to, że Azorek, jako słabowity z natury, potrzebuje często mojéj pomocy. Dzięki Azorkowi zyskałem sobie pewne względy u panny Zenobii, bo miłość do tego mopsa zajmuje zaraz po uczuciach religijnych najpiérwsze miejsce w jéj sercu. Dostała go od jakiegoś prałata rzymskiego, wielce świętobliwego, i chowa jak świętości, jak relikwie po nim. Dla miłości tego psa zapisała się nawet do Towarzystwa ochrony zwierząt, choć wietrzy w niém farmazońskie prądy. Teraz pan nie będziesz się dziwił, dlaczego z taką skwapliwością robię to lekarstwo. Muszę się spieszyć, bo panny Zenobii tylko co nie widać; poszła na chwilę do kościoła zmówić kilkadziesiąt pacierzy, tylko nie wiem, czy za mnie, czy za Azorka.
— A już téż to pan nie żałujesz czernidła na osmarowanie poczciwéj panny Zenobii — odezwał się stary Leszczyc z uśmiechem. — Mój Jaś gotów uwierzyć, że to potwór jaki. Z tém wszystkiém, to kobieta bardzo dobroczynna, wiele robi dla biednych.
— Pomimo to, wolał-byś pan być u niéj Azorkiem, niż biednym, a co? Prawda, że ma także swoje dobre strony; ale cóż z tego, kiedy tą swoją bigoteryą naszym gąskom miejskim do reszty w głowach poprzewracała. Gdyby to jaka baba kościelna, jaka wreszcie piekarka zabrała się tak do propagandy religijnéj, jestem pewny, że nasze panie zaczęły-by krzywić nosami i gotowe-by były na złość ateistkami zostać. Ale, że to hrabianka, kanoniczka, która jest zarazem jakąś damą honorową na dworze wiedeńskim, ma pieniądze i wpływy, więc wszystkie, jak owce, lecą za nią i beczą, jak im każe. Wszystkie chodzą poobwieszane szkaplerzami, koronkami, medalikami, urządzają jakieś procesye, kongregacye, bractwa; księgarz tutejszy od roku nie sprowadził żadnéj innéj książki, prócz do nabożeństwa — ale téż tych całą bibliotekę. Nawet mężczyźni już zarazili się tym obłędem religijnym, aby się przypodobać hrabiance Zenobii, bo im chodzi o jéj protekcyą. Burmistrz swoim tubalnym głosem kantoruje po procesyach; pocztmistrz co rano chodzi z ogromną księgą do kościoła, w nadziei, że za pomocą Pana Boga i panny Zenobii dobierze się do serca jakiéj posażnéj panny, a i kancelista zapisał się przed dwoma tygodniami do bractwa różańcowego, aby sobie tém pomódz do awansu. Widzicie więc, panowie, że z łaski téj świętobliwéj matrony, niezadługo całe miasteczko nasze zachoruje na obłęd religijny, a co gorsza na obłudę religijną. Muszę kiedy podszepnąć babie, że jéj Azorkowi nie służy tutejsze powietrze, że jemu dla zdrowia potrzeba koniecznie mieszkać w większém jakiem mieście, naprzykład w Krakowie. Tam panna Zenobia to-by była, jak ryba w wodzie. A co to z niéj był-by, panie, za doskonały reporter przy jakiéj gazecie katolickiéj, bo ta kobieta ma stosunki z całym światem. Nasza poczta większą połowę dochodu zawdzięcza jéj korespondencyom. Z Rzymu, z Paryża, z Monachium i Bóg wié zkąd nadchodzą do niéj wiadomości o wszelkich sprawach kościelnych, a oprócz tego, dostaje także spory transport świeckich nowinek. Jestem pewny, że, choć dopiéro wczoraj przyjechała, wié już o pańskiéj bytności w naszám mieście.
Aptekarz rozgadał się po swojemu, wykładając jak z katedry życiorys panny Zenobii, a wśród tego nakładał maść do niebieskiego słoika, nakrył złotym papierem i okręcił kolorowym szpagatem. Robił to, jak mówił, przez wzgląd na wysokie stanowisko Azorka.
Jan nie bez pewnego interesu przysłuchywał się temu zrzędzeniu aptekarza. Wśród nudów, jakich doznawał w tém mieście, złośliwy i uszczypliwy ten oryginał działał na niego, jak tabaka. Nie mógł dopatrzyć w nim owéj uczoności, o jakiéj mu ojciec z takim respektem mówił; ale podobał mu się jego szczypiący dowcip, bystry i spostrzegawczy umysł, który z taką zręcznością umiał chwytać śmieszności i tak trafnie je przedstawiać. Pannę Zenobią naprzykład przedstawił mu tak, że ją widział przed sobą, jakby w portrecie, i skoro jakaś dama, czarno ubrana, z zawiędłą twarzą, małemi, przenikliwemi oczkami i ostro zakrojonemi, wązkiemi ustami weszła do apteki z dużą księgą od nabożeństwa pod pachą, Jan odrazu w przybyłéj poznał dopiéro co opisaną osobę.
— A cóż? Jest moje lekarstwo? — spytała, wchodząc. — A i pan Leszczyc tutaj? A to zapewne syn pański? Pan przybywa z Wiednia? Okropne miasto! gniazdo żydów i heretyków. Pan powinienbyś przebyć kwarantannę religijną, aby się oczyścić z téj zarazy. Szkoda, żeś pan nie przyjechał kilka dni wcześniéj, była-bym pana zabrała z sobą na misyą do Kobylanki. Czy pan zapisałeś się już do Towarzystwa święcenia niedzieli? Dam panu statuta — i sięgnęła ręką do torbeczki, wydobyła z niéj plik papierów i, dając z nich jeden Janowi, odurzonemu tym obcesowym atakiem, mówiła daléj: — Tu wpiszesz pan swoje imię i nazwisko. A w sobotę, da Pan Bóg doczekać, wpiszemy pana do różańca. Ojciec pański jest tam starszym. Powinieneś pan wstępować w jego ślady, a nie zapatrywać się wcale na takich heretyków, jak nasz aptekarz. — Tu spojrzała na aptekarza z żartobliwym uśmiechem. — Ale my i tego nawrócimy. Nie taki on straszny, jak się sam maluje. Mój Azorek ma dla niego wiele sympatyi, a to już coś znaczy, bo Azorek nienawidzi heretyków.
— Pani hrabina będzie łaskawa polecić mię nadal względom szanownego Azorka — rzekł aptekarz, podając pannie Zenobii słoik.
— Czy pan już zapisał na rachunek?
— Już, pani.
— Jeżeli się Azorkowi polepszy po pańskiém lekarstwie, to przyjdziemy oboje panu podziękować; a ja na intencyą pańskiego nawrócenia zakupię wotywę. Do widzenia, do widzenia, panie Leszczyc; proszę oświadczyć ukłony pańskiéj matce, jutro będę u nich; a nie zapomnij pan przyprowadzić syna w sobotę do kaplicy różańcowéj.
— No, jakże, czy przesadziłem? — spytał aptekarz Jana po wyjściu panny Zenobii.
— Ale rezolutna kobieta i z humorem.
— Tém niebezpieczniejsza na propagatorkę. No, a teraz służę panom.
Już mieli wychodzić, gdy do apteki weszła jakaś stara żydówka, o cytrynowéj twarzy, haczykowatym nosie i ponurém, niemiłém spojrzeniu.
— Czy znowu po morfinę? — spytał aptekarz.
— Czy ja wiem, co tam napisane? — odmruknęła żydówka, podając zżółkłą, zatłuszczoną receptę.
— A któż tam u was tyle morfiny zawsze potrzebuje?
— Zdrowy-by pewnie tego nie potrzebował, tylko chory.
— A któż to chory?
— Na co to panu wiedziéć? no, jedna dziewczyna, co jest u mnie.
— Kaszle pewnie? — pytał daléj aptekarz, rozdzielając proszek na równe części.
— Co niema kaszléć?
Jana od piérwszéj chwili uderzył zaraz niemiły, chrapliwy głos żydówki, i niedługiego potrzebował czasu, aby sobie przypomniéć, gdzie go słyszał już dawniéj. Było to w owym ogrodzie za klasztorem. Głos ten odwołał wtedy piękną żydóweczkę do domu. To téż Jan z uwagą przypatrywał się staréj, która, spostrzegłszy to, zmieszała się nieco i zdawała się być niespokojną. Przyszło mu na myśl, czy przypadkiem nie owa żydóweczka jest chora, i miał zamiar zapytać się o to, ale jakoś nie chciał wobec ojca i aptekarza przyznawać się do téj znajomości.
Tymczasem żydówka odeszła, chłopiec wrócił z poczty z gazetami i aptekarz, odebrawszy je od niego, zaprowadził swoich gości przez długą, ciemną sionkę do swego mieszkania. Składało się ono z dwóch pokojów, a wyglądało, jak muzeum, taka mnogość i rozmaitość była w niém wszelkich przedmiotów. Na ścianach wisiały jakieś kapelusze dziwnego kształtu, dzidy nieforemne, kule, kołczany ze skóry, tarcze plecione z jakiegoś łyka, długie noże z rękojeściami z kości słoniowéj, bogato rzeźbione, odzież różnokolorowa, tkana z materyi nieznanych u nas.
Aptekarz, widząc, że Jan z ciekawością zaczął oglądać te przedmioty, zbliżył się ku niemu i tłómaczył po kolei, zkąd pochodziły i jaki ich użytek.
— To strzały zatrute z wyspy Cejlon. Tam boumarang australski, którego mieszkańcy używają do zabijania ptaków; jest on tak urządzony, że, rzucony, wraca znowu do miejsca, z którego był ciśnięty. Tu pan masz naczynie do obrzędów religijnych w Zangwebarze. Tę skórę z kangura mam z połuniowéj Ameryki. To czaszka, z któréj ludożercy afrykańscy piją krew ofiar.
— I w jakiż sposób przyszedłeś pan do tych ciekawych zbiorów? — spytał Jan.
— Są to pamiątki z mojéj włóczęgi po świecie. Każdy przedmiot, który pan tutaj widzisz, przypomina mi jakąś ważniejszą chwilę z mego życia. To mój pamiętnik. Nieraz, kiedy z fajką siądę sobie tu na téj sofie, łażę okiem po tych ścianach i myśli moje odbywają powtórną wędrówkę. Ale czemuż panowie nie siadają? pan zapewne palący.
I podał Janowi w marmurowéj puszcze tytoń. Ojca nie prosił, bo wiedział, że stary Leszczyc zadawalniał się mieszaną tabaczką.
Jan usiadł i, kręcąc papierosa, rozglądał się ze zdziwieniem naokoło. Nie spodziewał się w mieszkaniu aptekarza, w małém miasteczku, znaléźć taki zbiór okazały, który mógł-by być ozdobą niejednego muzeum. Niedługo dosiedział na miejscu, bo ciekawość ciągnęła go do drugiego pokoju, gdzie za szklaną szybą zobaczył różne okazy zamorskich ptaków, potwornych owadów; więcéj jeszcze zadziwiła go biblioteczka. Była ona zapełniona dziełami naukowemi, przeważnie tyczącemi się chemii, botaniki, i to były dzieła najnowsze. Już sam wybór ich świadczył, że właścicielowi nie są obce postępy nauk przyrodniczych, i że nie pozostał w tyle z wiadomościami swemi. Zapytywał go umyślnie o niektóre dzieła, aptekarz wydawał o nich sąd trafny, ze spokojem i swobodą człowieka, który panuje nad przedmiotem. W mowie jego nie było nadętości, ani chęci popisu; mówił o teoryi Darwina, lub dziejach przyrody Waechla z tą samą swobodą i łatwością, z jaką opisywał przedtém pannę Zenobią. Widząc, że Jana zajmuje bardzo tego rodzaju rozmowa, pokazywał mu z kolei ogromne i pracowite zbiory roślin z różnych krajów, wyjmował ciekawsze okazy i dawał szczegółowe objaśnienia o naturze roślin.
— Niektóre z nich — mówił — udało mi się zaaklimatyzować w moim ogródku i cieplarni, pokażę je panu potém. Szczególniéj kilka gatunków storczyków utrzymuje się doskonale.
— A to co jest? — spytał Jan, wskazując na oknie kilka kwiatów w wazonach, nakrytych kolorowemi, szklanemi dzwonami.
— To próba. Musiałeś pan zapewne czytać o wpływie kolorów na rozwój istot organicznych. Otóż chciał-bym wyprobować, o ile ta teorya jest prawdziwą. Dotąd najsilniéj objawia się działanie koloru fioletowego; czekam na rezultaty innych kolorów, a wtedy dopiéro będzie można wysnuć jakieś wnioski pewniejsze. Ot, bawię się, jak mogę, i zabijam czas — dodał z wesołym uśmiechem. — Jeżeli pan lubisz tego rodzaju rozrywki, to zapraszam pana do siebie, będziemy się wspólnie bawili. Pan, jako chemik, będziesz mi mógł coś nowego pokazać. Kuchnia moja chemiczna dość dobrze zaopatrzona. Będziemy smażyć, pitrasić, gotować, a może nam się uda jakie ważne odkrycie, jaki wynalazek, choćby niezawodny środek na porost włosów dla naszego pocztmistrza. Prawda, panie Leszczyc — zapytał, zwracając się do starego Leszczyca, który towarzyszył mu w téj wędrówce po pokojach i słuchał ich rozmowy z uwagą, choć wiele z tego prawie nie rozumiał — prawda, panie Leszczyc, to-by był wynalazek, który-by nas unieśmiertelnił?
— Ej, już to pan aptekarz zawsze figlarz, żartuje choćby z siebie samego.
— To najlepszy sposób, aby drudzy z nas nie drwili. Naprzykład pański syn miał może ochotę ubawić się kosztem aptekarza z małego miasteczka, ale cóż, kiedy aptekarz go uprzedził. Prawda, co? — spytał, uderzając poufale po ramieniu Jana. — O czém-że tak zamyśliłeś się, mój młody przyjacielu?
— Myślę nad tém, jak pan możesz marniéć tu w téj mieścinie, i dlaczego pan tu siedzisz?
— Ba! dlaczego? — wykrzyknął aptekarz, odrzuciwszy w tył głowę, że aż fez zachwiał mu się na niéj — głupia ambicya, nic więcéj. Zachciało mi się być profesorem uniwersytetu, szczęście mi nie dopisało i dostałem się tu, jak złamane koło na strych. Mogłem zostać profesorkiem w jakiém gimnazyum, był-bym może użyteczniejszym światu, niż tu na partykularzu w roli aptekarza; ale ambicya nie pozwalała na to. Starosta, albo kapucyn. Profesorek w gimnazyum! wydawało mi się to tak ubliżającém stanowiskiem, jak Napoleonowi Piérwszemu, gdyby mu, zamiast cesarstwa, ofiarowano miejsce hofrata w ministeryum austryackiém. Niewątpliwie wolał-by nagie skały Świętéj Heleny. Otóż i dla mnie miasteczko to stało się Heleną; z wysokości mojéj apteki patrzę na świat i cieszy mnie, że jestem wielkim wśród mniejszych; a do tego jestem niezależnym. I to może najgłówniejszy powód, dla którego tu siedzę. Wierz mi, że im więcéj rozmyślam nad tą niezależnością moją, tém więcéj lubuję się w niéj. Nie potrzebuję kryć się z mojemi przekonaniami, mówię, co myślę, a taka wolność obstoi za wszelkie tytuły i godności. I tobie radzę, mój panie: jeżeli chcesz być prawdziwie szczęśliwym, a masz trochę szlachetnéj ambicyi, która nie pozwala ci czołgać się, kłaniać, pochlebiać, nadskakiwać i służyć, to lepiéj ogranicz swoje potrzeby, ścieśnij krąg swych marzeń, byleś nie zatracił wolności swojéj. Zamiast wysługiwać się jakim możnym panom, kapitalistom, lepiéj załóż z własnych funduszów mydlarnią i fabrykę świec; będziesz większym panem na tém małém stanowisku, niż gdybyś zarządzał największemi fabrykami komuś. Nie podoba ci się moja rada, prawda? Myślisz sobie: ot plecie stary dziwak, sam nie wié co. Wiem, wiem, jak to trudno zredukować swoje marzenia do minimum, kiedy żelazna konieczność nie zmusza do tego. Wiem z własnego doświadczenia, co mię kosztowało. Dziś się dziwię, że mogłem tak żałować tego, co nie warto było żalu. Ale doświadczenie obce nie uczy drugich. Każdy chce sam sprobować. Ha, idź, probuj, może będziesz szczęśliwszy; albo téż może masz inne usposobienie.
W ten sposób długo jeszcze gawędził aptekarz. Była to już jego słabość, że kiedy się dorwał słuchaczy, szczególniéj takich, którzy go rozumiéć mogli, chciał nagadać się za wszystkie czasy; rad-by był wyrzucić z siebie te myśli, co, jak żółć, wyrabiały się w jego głowie.
Na Janie słowa jego zrobiły przykre wrażenie; były one dla jego duszy rodzajem kwasu, który sprawił fermentacyą i rozkład. Wracał do domu smutny, przygnieciony tém, co widział i słyszał. Dla człowieka, wstępującego dopiéro w życie z rozpiętemi żaglami nadziei i projektów, widok drugiego, którego przeciwności złamały i w ruinę zamieniły, musiał być nadzwyczaj demoralizujący; było to coś podobnego, jak gdy żołnierz, co idzie do boju z odwagą i chęcią sławy, po drodze spotyka w rowie trupa towarzysza swego. Jan, po ukończeniu politechniki, jak każdy młody człowiek, patrzący jeszcze różowo na świat, zakreślił sobie myślą szerokie pole działania, a tu pokazano mu, jako ostateczny cel życia — mydlarnią w małém miasteczku. Dreszcz go przeszedł na myśl, gdyby mu przyszło tak zakończyć karyerę. Aptekarz wydawał mu się jak puszczyk, który głosem swoim wróżył śmierć jego nadziejom. Starał się nie myśleć o tém, a jednak smutne myśli pchały mu się natrętnie do głowy i męczyły go.
Stary Leszczyc, idąc obok syna, odgadywał powód jego zamyślenia i ponurego milczenia, bo i jego słowa aptekarza rozstroiły i skwasiły mu humor. Gniewał się sam na siebie, że zaprowadził syna do niego; martwił się, że Jan wziął tak do serca gadaninę jego, i, aby wybić mu to z głowy, odezwał się po jakimś czasie:
— A cóż, prawda? straszny dziwak z tego aptekarza? Nie głupi człowiek, ale strasznie czarno patrzy na świat. Gdyby tak wszyscy myśleli, tak wątpili o wszystkiém, to nie wiem, co-by się ze światem stało. Człowiek nie powinien się wyrzekać dobrowolnie pragnień swoich, składać broni przed czasem. Trzeba chciéć wiele, aby osiągnąć coś. W walce z życiem, z przeciwnościami, wyrabia się człowiek.
— A jednak ty, ojcze, także dobrowolnie ustąpiłeś z tego pola walki. Człowiek z takiemi zdolnościami administracyjnemi, jak ty, z nauką, mógłby przecież był znaléźć niezłą pozycyą w świecie, a tymczasem nietylko nie starałeś się, ale unikałeś tego. Pamiętasz, jak książę, w którego dobrach zajmowałeś skromną posadę rachmistrza, poznawszy się na tobie, ofiarował ci miejsce sekretarza przy sobie, chciał cię zabrać do Lwowa? Odmówiłeś wtedy, tłómacząc się, że nie podołał-byś tak wielkiemu zadaniu. Usunąłeś się całkiem z tamtych stron i przeniosłeś się tutaj.
Staruszek zmieszał się tém przypomnieniem i zaczął się tłómaczyć:
— To było co innego: księciu poprostu zachciało się, była to pańska fantazya. Wiesz dobrze, iż był dziwak, mogła mu potém przyjść znowu fantazya oddalić mnie byle za co, i został-bym bez utrzymania na bruku. Od wielkich panów, jak od ognia, bo z blizka sparzyć się można.
— Dlaczego jednak nie starałeś się o posadę przy jakiéj instytucyi publicznéj, przy banku? Twoje zdolności właśnie odpowiadają takiemu zajęciu.
— Bo... bo widzisz, lubię spokój, ciche życie. Zresztą matka życzyła sobie tego. Ona nie lubi wielkiego miasta. My nie mamy dużych potrzeb, przestajemy na małém i czujemy się zadowoleni.
Tłómaczenie takie nie przekonało wcale Jana. Była w niém pewna niejasność; ojciec wikłał się w odpowiedzi, i Jan domyślał się, że nie mówił mu całéj prawdy. Być może, iż staruszek nie śmiał przyznać się szczerze wobec syna, że i on w mizantropijném usposobieniu postąpił sobie, jak aptekarz, dał za wygraną światu i usunął się na bok. Utwierdziło go w tém mniemaniu i to, że ojciec tak niechętnie mówił o tém, co się tyczyło przeszłości jego. Ile razy Jan rozpoczął rozmowę o Lwowie, gdzie, jak wiedział, rodzice jego dłuższy czas przebywali, to i ojciec, i matka dawali mu niejasne, ogólnikowe odpowiedzi i skręcali rozmowę na inny przedmiot. Nie mógł wątpić, że jakiś bolesny zawód, lub dotkliwe przykrości spadły tam na rodziców, gdy tak niechętnie wspominają te czasy. Być może, iż to skłoniło ich do usunięcia się w ten cichy zakąt, gdzie uspokoili się trochę, zapomnieli, przeboleli i zaczęli kosztować szczęścia. Nie śmiał więc pytaniami drażnić zabliźnionéj rany, i nie badał ojca daléj w tym względzie, ani rozpoczynał już tego wieczora rozmowy o aptekarzu.
Ale za to potém, kiedy poszedł do swego pokoju, poważne, smutne myśli o przyszłości poczęły go znowu niepokoić. Niepokój był tém większy, że teraz właśnie znajdował się na rozdrożu i nie wiedział, w którą stronę los go rzuci. Stał przed zamkniętemi wrotami przyszłości swojéj i czekał, nie wiedząc, jaką pójdzie drogą. Przed wyjazdem z Wiednia porozpisywał listy na różne strony, zapytując się ludzi, znających lepiéj od niego stosunki ekonomiczne Galicyi, czego się jąć, jakiéj gałęzi przemysłu mógł-by najkorzystniéj poświęcić się, jako chemik. Wahał się, czy obrać drogę praktyczną, czy starać się o profesurę. Bankier Naderman, w którego domu bywał częstym gościem, wspominał mu nieraz, że ma zamiar w dobrach swoich w Galicyi urządzić rafineryą nafty, a zarazem fabrykę wszelkich produktów, jakie z niéj otrzymać można, i dawał mu do poznania, że rad-by jemu oddać kierownictwo tego pomysłu. Jan w tym celu nawet robił już specyalne studya, zwiedził parę podobnych fabryk. Ale przez nagły wyjazd z Wiednia z powodów sercowych zerwał całkiem stosunki z domem bankiera i ze względu na Julią nie wypadało mu odzywać się teraz, dopóki Leon nie odpisze mu na list jego. A odpowiedź nie nadchodziła. Wszystkie więc plany jego zostały w zawieszeniu, i ta niepewność, spotęgowana dzisiaj pessymistycznemi poglądami aptekarza, męczyła go. Ciasno i duszno było mu w pokoju; wstał i wyszedł na dwór. Potrzebował powietrza, przestrzeni, aby myślom dać swobodniejszy polot. Noc była ciemna, ale ciepła, nawet parna, zanosiło się na burzę; z dala dolatywały już pomruki grzmotów. Był to jakby obraz jego duszy w obecnéj chwili. I w niéj było burzliwie i ciemno. W chwilach takich rodzi się w człowieku jakaś nieprzeparta chęć do walki z żywiołami; zdaje mu się wtedy, że, pokonywując zewnętrzne przeszkody, wzmacnia niejako siły swoje do zwyciężenia tego, co w nim się burzy i wichrzy. To téż Jan, wyszedłszy za bramę klasztorną, szedł coraz daléj, przyspieszając kroku. Chłodny, wilgotny wiatr, który powiewał od strony gór, orzeźwił go i wzruszał jeszcze więcéj. Idąc przeciw pędowi jego, doznawał wrażenia, jakby płynął wśród niezmierzonéj jakiéjś otchłani.
Miasteczko już daleko zostało za nim, rozróżniał je wśród ciemności tylko po kilku światełkach, jakie z niektórych domów błyskały jeszcze; przed sobą widział kolorowe latarnie kolei, a dołem słychać było szum spienionéj rzeki. Od czasu do czasu błyskawice olśniewającego blasku rozrywały ciemności i pioruny w zygzakach przebiegały, uderzając z hukiem i trzaskiem w ziemię. Wicher, co przedtém szalał, jak wściekły, i targał czupryny lasów, teraz przycichnął, jakby z trwogi przed łoskotem piorunów, i deszczu ciężkie krople zaczęły padać.
Jan czuł się jakoś swobodniejszym, silniejszym na duchu wśród téj burzliwéj nocy; dawno już nie znajdował się tak sam-na-sam z naturą, żyjąc od lat kilku wśród murów wielkiego miasta; to téż teraz rozkoszował się silnemi wrażeniami, walka żywiołów rozszalałych rozbudziła w nim pragnienie lotu, duch młody, jak orzeł w chmurach, szybował wśród ciemności. Szedł ciągle na przód, jakby go coś pchało, i wcale nie miał ochoty wracać, choć deszcz ulewny oblewał mu twarz.
Ale im daléj szedł, tém droga stawała się cięższą; woda, spływająca strumieniami ze wzgórza, pruła gliniastą drogę i robiła ją miękką i ślizką. Jan grzęznął w błocie i męczył się coraz bardziéj. Trzeba było spocząć trochę, bo aż gorąco zrobiło się mu z umęczenia. A nigdzie wokoło nie było żadnéj ochrony przed ulewą, żadnéj chaty, ani drzewa nawet przy drodze, do miasta zaś było daleko. Jan przystanął, by odetchnąć trochę, i rozglądał się wśród ciemności, namyślając się, co robić. Wtém ujrzał przed sobą w pewnéj odległości jakieś światełko i ku niemu skierował swe kroki. Podszedłszy bliżéj, przekonał się, że światło pochodziło z okna karczmy i, nie namyślając się, wszedł do wnętrza.
W dużéj izbie szynkownéj, z któréj właśnie pochodziło światło, siedziała za szynkfasem stara żydówka zaspana, obok na ławie chłop, z twarzą idyotycznie zamyśloną, z oczyma cybulastemi, zagapionemi nieruchomo w płomień lampki naftowéj, palącéj się nad szynkfasem, krajał kozikiem chleb i ser, i pakował spore kęsy w usta, ruszające się nierównym ruchem, jak u przeżuwających zwierząt. Między kolanami trzymał bat, którego koniec sterczał mu nad głową. Po środku izby przechadzał się żywo żyd, niemłody już i trochę szpakowaty; ale w chodzie jego i w czarnych, ruchliwych, błyszczących oczach była młodzieńcza jeszcze żywość. Ubrany był w długi surdut, szarego koloru, przez który powieszona była torba podróżna, miał wysokie buty, czapkę z daszkiem, zasadzoną nieco na bakier na krętych włosach. Chodząc, podrzucał prawe ramię do góry i potrząsał głową. Nerwowe te ruchy stały się widać przyzwyczajeniom jego i powtarzały się częściéj w chwilach niecierpliwości, lub gwałtownego wzruszenia.
Na skrzypnięcie otwieranych przez Jana drzwi żyd coprędzéj zwrócił się w tamtą stronę i miał już jakieś pytanie na ustach; ale, ujrzawszy obcego człowieka, wstrzymał się i nawet zmieszał trochę. Zmierzył przybyłego podejrzliwie, badawczo, szybkiém spojrzeniem, a potém, przybrawszy minę obojętną, przechadzał się daléj po izbie.
Jan, wszedłszy, strząsnął z kapelusza strugę deszczu, co mu się zebrała na okapie, kazał sobie podać kieliszek wódki i usiadł, czekając, aż ulewa ustanie. Żyd widocznie niekontent był z jego obecności, bo, widząc go siadającego, skrzywił się i ramieniem podrzucił do góry. Parę razy wychodził za drzwi niespokojny, to znowu wracał, bo niepodobna mu było stać na deszczu.
Nikt nie przerywał milczenia w izbie; żydówka, nalawszy Janowi wódki, przycupnęła znowu za szynkfasem i drzemała; chłop w milczeniu przeżuwał resztki chleba, żyd chodził po pokoju, a za nim skakał po podłodze i ścianach połamany cień jego; Jan zaś, usiadłszy pod oknem, to wpatrywał się w ciemności, które od czasu do czasu błyskawica rozjaśniała, to obserwował chodzącego żyda, którego ta milcząca obserwacya niepokoiła. Kiedy żyd wyszedł znowu na pole i za chwilę wrócił do izby, Jan zagadnął go:
— A cóż? leje jeszcze?
— Czy pan nie słyszy? — odmruknął żyd opryskliwie.
— Pan téż przed deszczem się schronił?
— Tak.
— A z daleka droga?
— Ztąd nie widać — odrzekł drwiąco i uśmiechnął się dla złagodzenia téj niegrzecznéj odpowiedzi.
Jan, pomimo to, chciał znowu o coś zapytać, gdy drzwi się prędko otwarły i do izby wszedł zmoczony jakiś człowiek, w węgierskiém ubraniu. Jan poznał w nim odrazu owego rudego, od którego napaści obronił był przed kilku dniami żydóweczkę w ogrodzie. Przybyły jednak nie spostrzegł go, bo siedział w cieniu pod oknem, zbliżył się do żyda i rzekł mu półgłosem:
Schon.
Dopiero, kiedy ów szpakowaty żyd dał mu jakiś znak oczyma, aby milczał, obejrzał się wokoło i spostrzegł siedzącego pod oknem.
Czy go poznał, trudno było wymiarkować z jego twarzy, która w téj chwili przybrała wyraz obojętny i spokojny. Poszedł do lampy zapalić cygaro, a potém wraz ze starym żydem począł przechadzać się po izbie. Chodząc, rozmawiali z sobą po żydowsku, i to tak zniżonym głosem, że rozmowa ich wydawała się, jak mruczenie. Nareszcie starszy żyd zwrócił się do chłopa, siedzącego na ławie i rzekł rezolutnie:
— No, Wojciechu, jedziemy!
Chłop poruszył się, spojrzał w okno, poskrobał się po głowie z miną niezadowoloną.
— Kiéj ano leje jeszcze, i ćma, co świata nie widno.
— To wam się tylko ztąd tak zdaje. Deszcz już ustaje. No, golnijcie sobie jeszcze półkwaterek wódki, i wio!
Ten argument przekonał chłopa i rozruszał go jakoś. Wychylił wódkę jednym łykiem, splunął, otarł usta rękawem, odsapnął i rzekł:
— Ano, to jedźwa.
— Panowie zapewne ku miastu? — spytał Jan, chcąc przysiąść się do jadących, by nie brnąć po błocie z powrotem do domu. Ale starszy żyd wręcz mu odrzekł, że jadą w przeciwną stronę, i wyszedł prędko ze swoim towarzyszem z izby. Niezadługo dał się słyszéć turkot wózka. Jan, który także wyszedł z karczmy, widział, że wóz właśnie w stronę miasta się potoczył.

Deszcz ustawał trochę, przynajmniéj nie lał już; Jan nie miał na co czekać i zabrał się do domu. Z początku szedł drogą, ale, że nogi ślizgały się po rozmiękłéj glinie, więc zeszedł na pole. Po trawie sporzéj mu było iść. Natrafił wreszcie na ścieżkę, która przez łąki, między ogrodami, prowadziła do owéj ustronnéj uliczki, ciągnącéj się wzdłuż klasztornego muru. Była to droga, jak wiemy, o wiele krótsza; to téż Jan w niecałe pół godziny znalazł się pod murem klasztornym. Idąc uliczką, dojrzał wśród szarego zmroku (bo już od wschodu bieliło się niebo), że przed furtką, prowadzącą do owego ogrodu, w którym mieszkała piękna żydówka, stał wóz i że z niego wynoszono jakąś skrzynią, czy pakę. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, furtkę już ktoś zatrzasnął z wewnątrz, a chłop zabierał się do odjazdu. Jan chciał się go o coś spytać i zawołał na niego; ale chłop, czy nie słyszał, czy nie chciał odpowiadać, zaciął konie i ruszył szybko z miejsca. Za chwilę znikł na zakręcie ulicy.



V.

Pomimo, że Jan tak przykrego doznał wrażenia za piérwszą swoją bytnością u aptekarza, w parę dni wybrał się znowu do niego, a potém te wizyty powtarzały się coraz częściéj. Przebywał tam zwykle po kilka godzin, to robiąc różne doświadczenia i rozbiory w kuchni chemicznéj, którą znalazł nadspodziewanie zaopatrzoną we wszystkie chemikalia, to zabawiając się rozmową z aptekarzem. Oryginalny ten dziwak stawał się dla niego coraz interesowniejszy, był to dla niego rodzaj książki, w któréj znajdował bez ładu spisywane rozmaite wiadomości, paradoxalne zdania, cenne notatki o ludziach i głębokie prawdy, zdobyte doświadczeniem. Jan z ciekawością i zajęciem zaglądał w karty téj żywéj księgi. A nadto przekonał się, że w tym człowieku, pomimo jego dziwactw, złośliwości i pessymizmu, biło serce szlachetne i litościwe, że robił daleko więcéj dobrego ludziom, szczególniéj biednym, niż ci, co wiele mówią o miłości bliźniego. Aptekarz nie cierpiał ludzi, przynajmniéj tak mówił, łajał ich, drwił nielitościwie; ale podczas kiedy słowami krzywdził i obrażał, rękoma wciskał datek ubogiemu, lub dawał za darmo lekarstwa.
Jan nieraz miał sposobność przez okna z laboratoryum widziéć podobne sceny, i to pociągało go jeszcze więcéj do szorstkiego mizantropa i polubił go, choć i z niego aptekarz drwił sobie nieraz, nielitościwie wyśmiewając, szczególnie jego projekta względem podniesienia przemysłu w Galicyi. Jan z pobłażliwym uśmiechem przyjmował żarty aptekarza, czasem probował tą samą bronią odpierać jego zarzuty; przychodziło nieraz z tego powodu do żywych dysput, które jednak nic psuły wzajemnéj harmonii. Pomimo różnicy zdań i usposobień, a nawet i wieku, obaj lgnęli do siebie, i wizyty Jana w aptece powtarzały się tak często, że aż rodzice poczęli być o to zazdrośni. Chodził tam po południu i najczęściéj dopiéro koło ósméj wracał do domu.
Jednego dnia, wróciwszy nieco wcześniéj, zastał matkę jeszcze przy krosnach, a obok niéj jakąś panienkę, która jéj pomagała w robocie. Jakież było jego zdziwienie, gdy w téj panience poznał owe żydóweczkę z ogrodu. Poznał ją tylko po jéj dużych, czarnych oczach, kiedy je podniosła od haftu i zdumiona wpatrzyła się w niego. Zresztą była prawie całkiem niepodobna do téj, jaką widział owego poranka, nazajutrz po swém przybyciu z Wiednia. Rysy były wprawdzie te same; ale jeżeli tamta, w fantastycznym, wschodnim stroju, z rozpuszczonemi włosami, ożywioną twarzą i błyszczącemi ogniem oczyma, wyglądała jak jaka bohaterka z wschodniego poematu Tomasza Moora, lub obrazu Murilla, to ta, którą teraz miał przed sobą, w skromném ubraniu, gładko przyczesanych włosach, z twarzą spokojną, skromném i łagodném spojrzeniem, przypominała wykończone z drobiazgową dokładnością i czystością mieszczańskie portrety Holbeina. Oczy jéj wyrażały także zdumienie na widok Jana. Oboje byli zakłopotani tém spotkaniem i nie wiedzieli, co mówić.
Wybawiła ich z tego kłopotu matka Jana, która, wskazując na syna, rzekła do siedzącéj:
— Patrz, Malciu, to właśnie mój syn, o którym ci mówiłam.
Żydóweczka skinęła głową nieśmiało i wnet twarz, oblaną silnym rumieńcem, pochyliła nad robotą.
Jan, po tém powitaniu, nie wiedział, co daléj mówić. Nie mógł sobie wytłómaczyć stosunku matki z tą zagadkową dziewczyną, ani bytności jéj tutaj. Byłaż to najemna robotnica, czy téż znajoma? Nie wiedział, jak się zachować ma względem niéj, i czuł się skrępowanym jéj obecnością. Pogadał z matką kilka słów, pokręcił się roztargniony po pokoju, potém zdjął z gwoździa klucz od swego mieszkania i wyszedł. Dlaczego wyszedł, tego sam nie wiedział i miał ochotę wrócić; ale mu brakło powodu. Został więc u siebie zły i niekontent, że się znalazł jak student.
Niemniéj był zaambarasowany, gdy wieczorem usiadł do kolacyi z rodzicami. Nie był pewnym, czy żydóweczka nie wygadała się przed jego matką, że go już znała i przy jakiéj okoliczności się poznali, i w skutek tego nie wiedział, jak zacząć o niéj rozmowę z matką, i czy zaczynać. Dogodniéj mu było nie pytać się o nic, choć ciekawość namawiała go do tego.
Na szczęście matka rozpoczęła sama:
— No, cóż? — spytała go z uśmiechem — jakże ci się podobała moja pupilka?
Jan uczuł, że to niespodziewane pytanie zarumieniło mu twarz; maskując tedy to pomieszanie obojętnością, zapytał:
— Cóż to za jedna?
— To żydóweczka, córka handlarza zboża, Kornbluma.
— I zkąd-że matka przyszła do takiéj znajomości? — spytał nieco drwiącym tonem.
— Smutne było nasze poznanie. Wracaliśmy raz z ojcem ze spaceru, wtém patrzymy, jakieś zbiegowisko, a wśród niego dwie żydówki, blade ze strachu, wylęknione, cofające się przed groźbami kilku napastników, którzy szarpali je i popychali.
— Bo trzeba ci wiedziéć — objaśnił go ojciec — że w miasteczku naszém nie wolno było osiedlać się żydom. Dopiéro Josel piérwszy ośmielił się skorzystać z równouprawnienia i założył tutaj handel. Nie uwierzysz, co wyrabiali tutejsi obywatele z tego powodu. Wybijano mu okna, napastowano na ulicy; były takie zbiegowiska i sceny przed jego sklepem, że aż żandarmerya wdawać się w to musiała i brać żyda w obronę. Żyd jednak przetrzymał to wszystko, a że był przebiegły i zręczny, umiał sobie różnemi sposobami ująć mieszkańców, szczególniéj udało mu się zyskać protekcyą burmistrza, i pod jego opieką siedzi teraz bezpiecznie. Ale innym nie powiodło się tak szczęśliwie. Probowało kilku osiedlić się tutaj i nie mogli się utrzymać. Prześladowano ich tak zawzięcie, takie trudności i przeszkody stawiano im na każdym kroku, że w końcu wynieść się musieli.
— To téż możesz sobie wyobrazić — ciągnęła daléj matka — jakie oburzenie musiało wywołać pojawienie się dwóch żydówek, o których mieszczanie dowiedzieli się, że chcą zamieszkać stale tutaj. Zaledwie pokazały się na ulicy, rzucono się na nie z zawziętością, i to nietylko chłopaki, ale poważniejsi mieszczanie i kobiety wzięły udział w tém prześladowaniu; znęcano się nad niemi, naigrawano, plwano, popychano i rzucano kamieniami. Jeden kamień uderzył młodą żydówkę w czoło i zranił ją. Wtedy ojciec, zobaczywszy to, pośpieszył na obronę nieszczęśliwych i, zasłaniając je sobą, zaczął łajać ostro napastników. Niewiele-by to może pomogło, gdyby nie żandarmi, którzy w téj chwili ukazali się w ulicy. Na ich widok tłum rozbiegł się i pochował do do domów, a my z ojcem odprowadziliśmy żydówki do ich mieszkania. W drodze młodsza, w skutek przestrachu i rany na czole, omdlała. Donieśliśmy ją do domu i tam cucić zaczęli. Kiedy przyszła do siebie i zobaczyła mnie przy łóżku, wyciągnęła do mnie ręce, uczepiła się niemi mego ramienia i całowała mnie biedaczka ze łzami w oczach, i puścić nie chciała od siebie. Musiałam jéj przyrzec, że na drugi dzień odwiedzę ją znowu. Jakoż poszłam na drugi dzień do niéj. Ucieszyła się bardzo, przywitała się ze mną tak serdecznie, jakby matkę rodzoną witała, nie wiedziała, jak okazać mi wdzięczność swoję za to, co dla niéj zrobiłam. I takie to było lube, przytulne, tak garnęło się do mnie, że niepodobna było być dla niéj obojętną. Posiedziałam tam czas jakiś. Biedaczka pytała mię się z dziecinną naiwnością, za co ci ludzie tak ją napastowali, kiedy ona im nic złego nie zrobiła. Musiałam jéj wytłómaczyć tę nienawiść tutejszych mieszkańców do całego jéj plemienia, o ile się dało. Kiedy odchodziłam, obiecałam jéj, że ją znowu odwiedzę. Ale uważałam, że stara żydówka skrzywiła się na to.
— Czy to nie matka jéj? — spytał Jan.
— Nie, jakaś krewna. Wtedy jednak nie wiedziałam jeszcze o tém, i ja także myślałam, że to matka, a widząc jéj obojętne, a nawet niechętne zachowanie się względem mnie, nie śpieszyłam się z następnemi odwiedzinami. Gdy wtém jednego dnia żydóweczka przyszła do mego mieszkania, prowadząc z sobą jakiegoś żyda, którego mi przedstawiła jako ojca. Był to mężczyzna wcale okazały, wyglądał więcéj na zamożnego mieszczanina, niż na żyda, a nawet mówił wcale nieźle po polsku. Podziękował mi za pomoc, jakiéj udzieliliśmy jego córce, i prosił, czy nie pozwoliła-bym, aby córka jego mogła czasem przychodzić do mnie. Domyśliłam się, że prośba ta pochodziła właściwie od córki, bo kiedy ojciec mówił mi o tém, to biedne dziewczątko patrzało na mnie tak błagalnie, a zarazem z taką trwogą, abym nie odmówiła, że w istocie nie miałam serca odmówić.
— To zapewne będzie ta sama — odezwał się Jan, ciągłe udając, jakoby całkiem nie znał żydóweczki, o któréj była mowa — o któréj mi mówiła panna Aniela, że ma się przechrzcić.
— Tak mówią. Powiadają nawet, że ojciec jéj dlatego wywiózł ją tutaj, i ta wiadomość o tyle udobruchała mieszczan, że pozwalają żydówkom mieszkać spokojnie; ale ze mną ojciec nic nie mówił o tém wyraźnie.
— Bardzo słusznie — wtrącił stary Leszczyc — zostawił to widać do woli córki. W takich rzeczach niéma przymusu.
— A dziewczyna nie ma wstrętu do naszéj religii, skoro, jak widzisz, pomaga mi w téj robocie. — Tu wskazała na antepedyum, rozpięte na krosnach.
— Więc ona tu tak często bywa u matki?
— Pokazuje się, że ty rzadko bywasz, skoro jéj dotąd nie widziałeś. Zasiedziałeś się u tego aptekarza.
Był to rodzaj delikatnego wyrzutu dla Jana, a jakkolwiek wyrzut ten osłodziła matka uśmiechem, niemniéj uczuł go syn. I niewiadomo, czy to tak podziałało na niego, czy téż był jeszcze inny powód, ale następnego dnia nie wyszedł, jak zwykle, do aptekarza, tylko pozostał w domu, i to w pokoju matki, i oświadczył się jéj z chęcią czytania jakichś zajmujących podróży, które z sobą przywiózł z Wiednia.
Matka przyjęła to z wielkiém zadowoleniem. Prosiła go tylko, aby wstrzymał się z czytaniem do przyjścia Amelki, która bardzo lubi polskie książki i całą już prawie ich biblioteczkę domową przeczytała.
Jan chętnie zgodził się na to.
Niedługo czekali, bo niebawem drzwi się otwarły i weszła oczekiwana. Ubranie jéj było staranniejsze, niż zwykle. Miała na sobie muślinową sukienkę, w drobne, niebieskie paski, którą w stanie przepasywała także niebieska szarfa, tylko ciemniejszéj barwy. Z téj saméj materyi miała kokardę pod szyją, a na ramionach zarzuconą lekko białą mantylkę. W czarnych włosach rozkwitał pączek róży. Jan spostrzegł odrazu tę zmianę w ubiorze i połaskotało to jego miłość własną. Mógł przypuszczać, że on był przyczyną téj zmiany. I być bardzo może, iż żydówka zrobiła to w myśli, że go dzisiaj spotka znowu, a jednak, gdy go tak niespodzianie zobaczyła zaraz przy wejściu, zarumieniła się mocno i znać było pewne zmieszanie na jéj twarzy.
— Czekamy tu na ciebie z czytaniem — odezwała się do niéj Leszczycowa. — Jan ma nam przeczytać coś bardzo ładnego.
Nowa fala rumieńca przepłynęła po twarzy Amelki; nic jednak nie odpowiedziała; zrzuciła mantylkę z ramion i usiadła do roboty i słuchania.
Jan rozpoczął czytanie, natężona uwaga obu słuchaczek dodawała mu ochoty; czasami przerywał czytanie, dając wyjaśnienia, a wzrok jego wtedy zatrzymywał się na pięknéj żydówce, która od czasu do czasu podnosiła oczy na mówiącego, ale wnet je spuszczała na robotę, gdy się spotkała z jego wzrokiem.
Dziwny był stosunek obojga. Byli niby obcymi sobie, a jednak łączyła ich tajemnica; byli tak blizko siebie, a jednak nie rozmawiali wcale z sobą, ani tego dnia, ani następnych, w których Jan także pozostał w domu, nie chcąc, jak mówił, przerywać czytania.
Ale jednego dnia stało się, że podczas, kiedy tak siedzieli we troje, matkę odwołała służąca do kuchni, do jakichś zajęć gospodarskich, i zostali sami. Samotność ta widocznie obojgu uciążliwą była, bo mieli miny niezdecydowane, zakłopotane i omijali się wzrokiem. Czytaniem nie można było zapełnić tych chwil, bo matka, odchodząc, prosiła, aby z tém na nią czekano; a nie wiedzieli, o czém mówić mieli. Najłatwiej-by im było rozmawiać o piérwszém spotkaniu swojém; ale Janowi się zdawało, że może niegrzecznie by było wszczynać rozmowę o tém, o czém obiecał milczéć. Tymczasem, ku wielkiemu zdziwieniu jego, ona rozpoczęła piérwsza, choć widać było, że ją to dosyć kosztowało.
— Pan nie masz mnie się o nic spytać? — odezwała się nieśmiało, nie patrząc na niego.
— Nie wiem, czy można.
— Owszem, proszę pana. — I, nie czekając, aż pytać ją będzie, rozpoczęła sama:
— Panu pewnie niezrozumiałą była ta scena wtedy w ogrodzie. Ten człowiek, którego pan tam widziałeś, to mój narzeczony.
Przestała, czekając, co powié; ale Jan tak był nieprzygotowany na podobne wyznanie, wypowiedziane ze śmiałością i prostotą, że nie wiedział, co powiedziéć na to. Dziwiło go jednak, że narzeczonego traktowała jak napastnika. Musiała się domyślić powodu jego zdziwienia, bo prędko dodała:
— Mój narzeczony, ale go nie cierpię, mam wstręt do niego. Zrobiłam to tylko dla ojca, że nas zaręczono, bo od tego człowieka zależy los mojego ojca. Co jest między nimi, ja nie wiem, tego mi ojciec nie chciał nigdy powiedziéć. Mówił mi tylko, że ten człowiek może go zniszczyć i zgubić zupełnie; dlatego nie trzeba nam go drażnić. Ojciec przyrzekł mi święcie, że żoną jego nigdy nie będę; ale narzeczoną muszę udawać czas jakiś, dopóki nie uwolnimy się od jego wpływu.
— Czy to jaki bogaty człowiek, że takie ma wpływy?
— Nie, a przynajmniéj ja nie wiem o tém. Jest komisantem jakiegoś domu handlowego, jeździ wiele i ma rozliczne stosunki. Odwiedzał mnie tu kilka razy, ale zawsze z moim ojcem. Wtedy, kiedy go pan widziałeś, pierwszy raz odważył się przybyć sam. Poskarżyłam się za to na niego przed ojcem i chciałam zerwać wszystko; ale przyrzekł, że więcéj już nie dopuści się czegoś podobnego.
To wyjaśnienie żydówki rozwiązało mu w sposób bardzo prosty zagadkę, w któréj fantazya jego i podejrzliwość upatrywały jakieś tajemnice i zawiłości. Cóż mogło być naturalniejszego nad to, że żyd, spekulujący zbożem, był w stosunku pewnéj zależności od komisanta, który miał stosunki z zagranicznemi targami, że chciał z nim utrzymać dobre stosunki i na ten cel poświęcił, a przynajmniéj pozornie ofiarował córkę swoję. Była to czysta spekulacya, nic więcéj. Również wyjaśniła mu się owa nocna scena w karczmie za miastem. Ten drugi, starszy żyd, był zapewne ojcem Amelii i jechali do niéj.
Rozwiązanie to, tak proste, sprawiło, że żydóweczka, którą imaginacya jego ubrała w urok tajemniczości, straciła teraz wiele w jego oczach. Nie mógł zaprzeczyć jéj piękności; ale piękność ta nie miała już dla niego tego interesu, co przedtém. Patrzał na nią, jak na piękny obrazek, ze spokojem i chłodno.
Ale zaszła jedna okoliczność, która zmieniła to usposobienie. Matka jego zachorowała nagle, niebezpiecznie. Był to rodzaj uderzenia apoplektycznego, który sprowadził chorobę mózgową. Leczenie było trudne i wymagało nadzwyczajnéj troskliwości i opieki. Jan z ojcem robili, co mogli; pomimo to, nie dali-by sobie rady, gdyby im nie była przyszła w pomoc Amelia. Rodzona córka nie mogła-by z większém poświęceniem pielęgnować choréj. Bezsenne noce trawiła przy jéj łóżku, odmieniając co chwila zimne okłady na głowę, podając lekarstwa, uspokajając rzucającą się w gorączkowych majaczeniach. W chwilach, kiedy mężczyźni tracili głowy, ona, na pozór wątła dziewczyna, okazywała dziwną przytomność umysłu i umiała sobie radzić w krytycznych wypadkach; i wtedy, kiedy oni upadali ze znużenia i bezsenności, sama jedna czuwała przy choréj. Jan z uwielbieniem i podziwieniem patrzał na tę żelazną wytrwałość i bezgraniczne poświęcenie; uczucie wdzięczności rosło w nim z każdym dniem dla Amelii, i zaczęła znowu urastać w jego oczach nie sztuczną jakąś grą fantazyi, ale rzeczywistą wartością. Wśród nieszczęścia, jakie ich dom nawiedziło, stała się opiekuńczym aniołem. Jeżeli czasem na parę godzin odchodziła od nich, aby wypocząć, lub posilić się, Jan doznawał śmiertelnego niepokoju o matkę, bał się, że w nieobecności Amelii coś złego jéj przydarzyć się może, i z bijącém sercem oczekiwał jéj przybycia. Zdawało mu się, że z jéj przybyciem wraca nadzieja i niebezpieczeństwo minęło. Kiedy jéj raz powiedział o tém, uśmiechnęła się łagodnie i rzekła:
— Gdyby tak było, to gotowa-bym nie odchodzić ztąd wcale, dopóki-by pańska matka nie wróciła w zupełności do zdrowia.
A gdy jéj podziękował za tę troskliwość, z jaką pielęgnuje chorą, i począł unosić się nad jéj poświęceniem, przerwała mu i rzekła skromnie:
— Czyż to warto o tém mówić? Co ja takiego robię? Oddaję tylko mój dług. Wszak pańska matka także mnie ratowała, gdy byłam w niebezpieczeństwie życia.
Ta wstydliwa skromność, z jaką usuwała się od jego podziękowań i pochwał, jeszcze bardziéj podnosiła jej wartość, i coraz więcéj czuł dla niéj wdzięczności i szacunku.
Jednego razu zdarzyło się, że kiedy oboje w nocy czuwali przy choréj, ta zaczęła coś majaczyć o synu, zdawało się jéj, że go ktoś ściga, zerwała się z łóżka i chciała biedz mu z pomocą. Jan i Amelia równocześnie przybiegli do niéj, aby ją powstrzymać. Zaczęła się mocować z nimi i krzyczéć:
— Puszczajcie mnie! Dlaczego mi nie pozwalacie ratować mego syna? Czyście wy nigdy nie mieli syna? serca?
Tu zaczęła bez związku i ładu mówić coś o sercu, o synu, już nieco spokojniejsza, gdy znowu jakieś gorączkowe widzenie ją zaniepokoiło i na równe nogi wyskoczyła z łóżka, wołając:
— Ratujcie! mój syn, mój!
— Ależ, matko, ja tu jestem, przy tobie — mówił Jan słodkim, łagodnym głosem, uspokajając matkę i kładąc ją napowrót do łóżka z pomocą Amelii.
— Gdzie, gdzie syn mój? — powtarzała niespokojnie chora, szukając wkoło rękoma i oczyma.
— Tu jestem, przy tobie.
Chwyciła go konwulsyjnie za rękę i twarz jéj skurczyła się w osłupiały uśmiech.
— Jesteś, jesteś — szeptała ucieszona, gniotąc jego rękę w swojéj — to dobrze. Nie chodź tam do nich, to źli ludzie, tam nieszczęście cię czeka. Zostań tu przy nas, przy matce; ja ci wyszukam jakiéj księżniczki, albo królewny za żonę, pożenicie się i będziecie szczęśliwi, bardzo szczęśliwi.
Urwała nagle, położyła palec na ustach i szepnęła:
— Cicho! słyszysz, już jedzie. W złocistéj karecie, w sześć koni z piórami; patrz, wchodzi, szumi jedwabiami po podłodze. No, witaj-że ją przecie! — mówiła, popychając syna ręką, i zaczęła kiwać głową, układając twarz do powitalnego uśmiechu, i mówić: — Witamy, witamy, piękna księżniczko! to mój syn.
Nagle schmurzyła się i, patrząc ciągłe nieruchomo w stronę, gdzie stała Amelia, odezwała się do syna:
— Cóż to? Nie chce iść do mnie? Dlatego, że ona księżniczka? Ale ja matka, twoja matka — i, zwróciwszy się do Amelii, spytała ostro:
— Dlaczego nie chcesz iść do mnie? Możeś się dowiedziała co o jego ojcu, może ci się wydajemy za biedni? Na nas nie patrz, ale na niego; takiego i na królewskich dworach nie upatrzysz. No, nie przyjdziesz tu do mnie?
W głosie jéj czuć było już rozdrażnienie. Amelia, dla uspokojenia jéj, zbliżyła się do łóżka. Staruszka wnet rozjaśniła twarz.
— A! byłam pewna, że przyjdziesz, bo ja wiedziałam, że ty go kochasz. Oko matki umié poznać tych, co kochają jéj dziecko. Prawda, że ty go kochasz? No, mów, niech usłyszy, bo on matce nie uwierzy może. Czemuż nic nie mówisz? No, powiedz — zawołała gwałtownie — kochasz go?
— Kocham — odrzekła Amelia.
— Bardzo? No, czy bardzo?
— Bardzo.
— To niéma co zwlekać, zrobimy zaręczyny. Daj mu ten błyszczący pierścionek — i poczęła ściągać z palca Amelii piękny pierścionek ze szmaragdem, oprawnym w brylanty, i podała go synowi. Potém zaczęła męczyć się nad zdjęciem ze swego palca jakiegoś starego pierścionka z Matką Bozką, i, kiedy to jéj w końcu się udało, włożyła go Amelii na palec, mówiąc:
— Wybaczcie, piękna księżniczko, że tak ubożuchny pierścionek mój syn ci ofiaruje. Nie świecą w nim brylanty, ani drogie kamienie, ale świeci w nim błogosławieństwo Boże i miłość. Ten pierścionek przez trzy pokolenia już towarzyszy szczęśliwym małżeństwom. Obyście i wy tak byli szczęśliwi. Dlaczego nie podajecie sobie rąk? Janie, podaj jéj pierwszy; wszak ty mężczyzna, bądź-że śmielszy, choć to księżniczka, tyś jéj wart. No, podaj jéj rękę.
Jan wyciągnął nieśmiało rękę ku Amelii, która mu także podała swoję.
— A teraz — ciągnęła daléj chora — przysięgnijcie sobie, że się do śmierci kochać będziecie. No, cóż? dlaczegoż milczycie?
Amelia piérwsza odezwała się głosem pełnym, dźwięcznym: przysięgam, a potém zniżonym głosem szepnęła Janowi: nie drażnij pan choréj uporem. Jan machinalnie powtórzył za nią: przysięgam.
Jakkolwiek robili to wszystko dla uspokojenia choréj, jednak na Janie cała ta ceremonia zaręczyn dziwnie wzruszające, a po części i niepokojące, robiła wrażenie. Kiedy żydóweczka powtarzała za matką to słowo: „kocham”, uczuł wstrząśnienie w całym organizmie, jakby elektryczny prąd przebiegł po jego nerwach. Piérwszy raz słyszał to słowo z ust kobiety, a jakkolwiek wypowiedziała je nie na seryo, to jednak było w niém jeszcze tyle ciepła serdecznego i jakiéjś uroczystéj, świątecznéj powagi, że Janowi w téj chwili na myśl przyszło, ile potęgi i uczucia musiało-by miéć to słowo w ustach, gdyby je na seryo wymawiała, i pod tém wrażeniem mimowoli uścisnął jéj rękę, którą trzymał w swojéj dłoni.
Chora tymczasem, podniósłszy oczy w górę, zaczęła niby błogosławić, mówiąc jakieś modlitwy, które powoli przeszły w ciche szeptanie, coraz niewyraźniejsze, aż przymknęła oczy i ucichła całkiem. Usnęła.
Amelia wysunęła lekko rękę swoję z ręki Jana i podniosła się z klęczek. Na jéj twarzy znać było zmęczenie, zapewne w skutek téj sceny, którą musiała odgrywać. To téż, chcąc ją prędzéj zakończyć, zdjęła z palca ów zaręczynowy pierścionek i oddała go Janowi. Ręka jéj tak drżała, że pierścionek wypadł jéj na podłogę i potoczył się pod okno. Jan pobiegł za nim.
— Ach, jaka ja niezręczna — mówiła zawstydzona.
Z kolei Janowi wypadało oddać także pierścionek. Była to rzecz bardzo naturalna, a jednak trudno mu było zdobyć się na to. Zdawało mu się, że tém ubliża Amelii i staje się winnym względem niéj. Łatwiéj mu było przyjąć, niż oddawać. Chciał przewlec jeszcze tę chwilę, i dlatego oglądał z udaném zajęciem pierścionek, podziwiając jego robotę i ogień dyamentów.
— To od mego narzeczonego. Od prawdziwego narzeczonego — dodała z jakimś dziwnym, przykrym uśmiechem.
Jan w tej chwili oddał jéj pierścień.
Świt niebieskawy zaczął już rozjaśniać okna. Amelia zabierała się do odejścia. Potrzebowała iść do domu, trochę wypocząć i przebrać się. Jan nie zatrzymywał jéj, bo widział, że była bardzo znużoną i senną. Ruchy jéj były, jak lunatyczki, bezwiedne i niprzytomne prawie; idąc, potykała się i zawadzała o stołki. Chciała wyjść bez szala, aż Jan, spostrzegłszy to, pobiegł i podał jéj. Nie oglądając się, ani dziękując mu, wzięła machinalnie chustkę z rąk jego i poszła chwiejnym krokiem ku drzwiom. Nie doszła do nich i z przytłumionym łoskotem upadła zemdlona. Jan, przestraszony, schylił się ku niéj, wziął ją za ręce i wstrząsnął silnie. Ciało zakołysało się bezwładnie na podłodze bez znaku życia. Twarz jéj przy niepewném świetle poranném była silnéj bladości. Po chwili dopiéro, gdy jéj prysnął na twarz kilka kropel wody, dała znak życia ciężkim oddechem. Kiedy przyszła do siebie i spostrzegła, że leży na ziemi, oparta głową na ramieniu Jana, odsunęła się od niego zażenowana i usiłowała powstać. Nie mogła tego zrobić bez jego pomocy, tak była bezsilna.
— Zmęczyłam się trochę — mówiła z wymuszonym uśmiechem, który nadzwyczaj smutnie wyglądał na jéj pobladłych ustach. — Prześpię się, to będzie mi lepiéj.
— Jakto? Chcesz pani wracać do domu przy takiém osłabieniu? Ależ to niepodobna! ja nie mogę pozwolić na to.
Mówiąc to, wziął ją za rękę i usiłował zatrzymać. Od tego dotknięcia, rumieniec, jak błyskawica, przeleciał po jéj bladéj twarzy, cała postać ożywiła się wewnętrzném jakiémś wstrząśnieniem; wyrwała prawie rękę swoję z jego dłoni i odrzekła pospiesznie, z jakąś gorączkową niecierpliwością:
— Muszę, muszę iść... tu duszno, potrzebuję powietrza, chłodu.
— To przynajmniéj odprowadzę panią.
— Nie, nie — broniła się — zostań pan przy matce. Może się przebudzić, i tak już dzień, trafię sama.
To powiedziawszy, wyszła prędko z pokoju, nie spojrzawszy nawet na niego.
To go zastanowiło. Przypomniał sobie, że przybyła wieczorem z zamiarem pozostania całą noc przy jego matce. Tymczasem nagle przyszła jéj myśl wracać do siebie. Zauważył, że od owéj sceny z pierścionkiem była w jakiémś nienaturalném usposobieniu, w jakiémś rozdrażnieniu nerwowém. Po dłuższym namyśle, przyszedł do przekonania, że prawdopodobnie drażliwa rola, do jakiéj zmusiła ją nieprzytomna matka jego, musiała zażenować i zmieszać młodą dziewczynę. Tém tłómaczył sobie wszystko. Więcéj przypuszczać nie mógł, a może i nie chciał. A gdyby nawet miłość własna podszepnęła mu była inne jeszcze jakie przypuszczenia, domysły, to zachowanie się Amelii w dniach późniejszych było-by je z pewnością całkiem usunęło. Nie dostrzegł w niéj bowiem żadnéj zmiany, która-by usprawiedliwić mogła te domysły. Była wprawdzie w piérwszych dniach po owéj scenie nocnéj nieco poważniejszą, nieco sztywniejszą w obejściu się z nim; ale niezadługo ta sztywność roztajała i wnet powrócili do dawnéj, poufałéj znajomości. Tak przynajmniéj Jan sobie tłómaczył ten stosunek. Zdawało mu się, że gdyby kiedykolwiek miał był siostrę, to-by żywił dla niéj właśnie takie przywiązanie, jakie miał dla Amelki. Nie dawno się wprawdzie znali, ale przebyte wspólnie chwile przy łożu matki wystarczyły za lata znajomości, zbliżyły ich do siebie. Jan tak był z nią szczerze i serdecznie, jakby Bóg wié od jak dawna się znali. Przywiązanie jego i wdzięczność dla przybranéj siostry jeszcze więcéj się wzmogły, gdy widział, z jaką żywą radością przyjęła od doktora wiadomość, że chora przeszła niebezpieczeństwo i niezadługo wróci do zdrowia. Był to wybuch radości, graniczący z szałem prawie. Amelka śmiała się i płakała na przemiany, skakała po pokoju, jak dziecko, klaskając w dłonie, to całowała ręce choréj i męża jéj, który, zażenowany, nie chciał pozwolić na to żadną miarą. O mało, że samego Jana nie uściskała: tak radość jéj potrzebowała się wywnętrzyć, podzielić ze wszystkimi.
Jan wdzięcznym jéj był w duszy za to uzewnętrznienie radości, którą i on czuł żywo w duszy, ale jéj objawić nie umiał. Ona była niejako wyrazem jego uczuć. Nie mógł się powstrzymać, by jéj nie podziękować za to, i gdy odchodzącą odprowadzał do sieni, uścisnął jéj rękę i rzekł głosem wzruszonym:
— Pani jesteś bardzo dobrą, panno Amelio, dla mojéj matki, dla nas.
Chciał nawet, przepełniony wdzięcznością i szacunkiem, złożyć pocałunek na jéj drobnéj rączce, ale mu ją wyrwała zażenowana, skoro spostrzegła jego zamiar, i uciekła.
Biegła ku domowi, kierując się więcéj przyzwyczajeniem, niż oczyma, bo nie widziała nic przed sobą, tak odurzona, nieprzytomna była. Jakieś wewnętrzne zadowolenie dodawało jéj lotu. W ogrodzie uderzyła się o coś, była pewną, że o drzewo, i chciała iść daléj, gdy uczuła, że ją ktoś zatrzymał w objęciach swoich. Był to niemłody już, krępy, silnie zbudowany żyd, z rumianą twarzą i szpakowatym, krętym włosem.
— Małka, a ty gdzie tak biegniesz? Jesteś cała spocona.
Mówiąc to, dobył prędko chustki i z troskliwością zaczął obcierać jéj twarz i czoło; a wśród tego mówił daléj głosem rozmiękłym od uczucia:
— Nie rób tego nigdy, Małka! mogła-byś się zaziębić. Mogło-by z tego wyniknąć wielkie nieszczęście. Chodź, usiądź tu, odpocznij sobie.
Chciała coś mówić, czy zapytać się; ale jéj zamknął usta.
— Nie mów, Małciu, bo jeszcze oddechu złapać nie możesz. Wiem, co mi chcesz powiedziéć: że wracasz od Leszczyców. Ona podobno była bardzo chora? Mówiła mi Sura, żeś tam u niéj po całych nocach siadywała. Czy ci to nie szkodziło tylko? Zmizerniałaś trochę.
— To nic; za kilka dni przyjdę do siebie; ale za to ją wyratowaliśmy — mówiła z żywą radością — doktor powiedział, że już niebezpieczeństwo minęło.
— To dobrze, to bardzo dobrze, bo to uczciwa kobieta; szkoda-by jéj było. I cóż to za choroba była?
— Bardzo ciężka choroba — i tu Amelka zaczęła mu z najdrobniejszemi szczegółami opowiadać cały przebieg choroby, jéj najniebezpieczniejsze momenta, przedstawiając mu żywo swoje obawy i troski o zdrowie choréj. Żyd słuchał, a przynajmniéj udawał, że słucha z wielką uwagą, nie spuszczając oka z córki. Więcéj jednak, zdaje się, patrzał, niż słuchał. Kiedy skończyła, pogłaskał ją z uśmiechem po twarzy i rzekł żartobliwie:
— Jak widzę, to ja będę musiał procesować tę panią Leszczycową, że mi cię całkiem zabrała dla siebie, a ojcu nie zostawiła ani kawałeczka serca.
— O, to nie prawda. Ja cię zawsze kocham.
— Ale już tak nie tęsknisz, jak dawniéj, nie wyglądasz z niecierpliwością mojego przyjazdu. A widzisz? A ja, niéma godziny, żebym o tobie nie myślał. No, chodź tu, siądź na kolanach i pobaw się moją brodą, jak to dawniéj zawsze zwykłaś była robić. Widzisz, tak dawnośmy się nie widzieli... trzy tygodnie będzie jutro.
Chciał jeszcze daléj coś mówić, gdy nagle córka zerwała się z jego kolan, spojrzała mu bystro w oczy i zapytała:
— Ale on nie przyjechał, prawda? Niech się nie waży przyjeżdżać! ja go nie chcę więcéj widzieć — i zrobiła twarzą grymas, wyrażający obrzydzenie.
— Małko, co się tobie stało? — spytał łagodnie ojciec, nie mogąc zrozumiéć tego niespodziewanego wybuchu gniewu przeciwko narzeczonemu.
— Wszak wiesz dobrze, że ja go nie cierpię.
— To téż ja nie przymuszam cię, abyś go kochała; ale udawaj chociaż.
— Ja nie chcę ani udawać; nie chcę go znać. Weź i oddaj mu ten pierścionek — mówiła daléj, ściągając z pośpiechem pierścień z palca — ja nie chcę go więcéj nosić.
— Małka, co ty głupia wygadujesz? Chcesz zgubić mnie i siebie?
— To nie prawda. Ten człowiek nie może miéć takiego wpływu, abyśmy się go obawiać mogli. A jeżeli ci idzie o zyski ze wspólnictwa, to ci powiem, że ja wolę być biedną, nic nie miéć, pracować ciężko, aby tylko nie nazywać się więcéj jego narzeczoną.
Żyd w milczeniu słuchał téj gwałtownéj mowy córki, a czarne oczy trzymał sztywnie w nią utkwione; niewiadomo, czy ją badał, czy nad czémś myślał głęboko, a wśród tego niespokojnie przebierał palcami po brodzie. Kiedy córka mówić przestała, on jeszcze namyślał się i dopiéro po jakimś czasie zapytał powolnym głosem:
— Powiedz mi, Małka, kto ciebie namówił do tego?
— Mnie nikt nie namówił.
— Jak ojca kochasz?
— Jak cię kocham, ojcze! tylko ja sama brzydzę się sobą, gdy pomyślę, że ten szkaradny człowiek ma prawo nazywać mię narzeczoną swoją. Zdaje mi się wtedy, żeś mnie sprzedał jemu, i nie mogę się utulić z żalu.
Mówiąc to, zaniosła się spazmatyczném łkaniem.
— Małko, dziecko moje! uspokój się — prosił ojciec, tuląc płaczącą do siebie — no, ty głupia, słyszysz, nie płacz, bo... bo będę się gniewał na ciebie.
Ale, zamiast się gniewać, sam zaczął coprędzéj nos ucierać i osuszać prędko chustką łzy z oczu.
— A widzisz, ojcze, że ty sam czujesz, że to źle, i ty wiész dobrze, że to zły człowiek. O! to musi być bardzo zły człowiek, kiedy ja go tak nienawidzę. Zobaczysz, ojcze, że cię nieszczęście jeszcze spotka jakie, jeżeli nie odsuniesz się wcześnie od niego.
— Ba, żeby to można!
— Dlaczego nie można? Powiedz, co jest między wami?
— Na co ci to wiedziéć — mruknął żyd niechętnie. — To ci powinno wystarczyć, że ten człowiek, jak zechce, może mnie zgubić.
— Taki nędzny komisant jakiegoś handlowego domu?
— Szkodzić może i robak, a pomódz i największy mocarz czasem nie może.
— I cóż ci może zrobić?
— To, że ani-byś ty mnie nie widziała, ani ja ciebie.
Głos mu drżał, gdy to mówił, i był przesiąkły łzami. Córka nie mogła wątpić, że mówił prawdę i z politowaniem poglądała niego. Skorzystał z tego jéj usposobienia i mówił daléj:
— Dlatego, widzisz, nie możemy drażnić jego gniewu. Trzeba jeszcze cierpiéć go czas jakiś.
— Jak długo? — spytała zadąsana.
— Wiem ja? Może jeszcze pół roku, może więcéj, dopóki nie znajdę sposobu pozbycia się go, lub usunięcia się od niego tak, aby nam więcéj szkodzić nie mógł.
— Może-by można zapłacić mu i pozbyć się go na zawsze.
— Kiedy on nie chce nic, tylko ciebie, bo wié, że z tobą weźmie wszystko, co mam.
— O! to trzeba go się pozbyć, jak najprędzéj pozbyć! — mówiła przestraszona.
— To téż myślę nad tém. A jeżeli mi się uda coś takiego wymyślić, to potém wyjedziemy ztąd daleko.
— Dlaczego mamy wyjeżdżać?
— Przed nim, rozumiész? przed nim. Musimy być daleko od niego, aby być bezpiecznymi. Pojedziemy choćby do Ameryki. Tam wyszukasz sobie męża.
— Ja nie chcę męża z Ameryki.
— Będziesz miała, zkąd zechcesz. Choćby go przyszło kupić za grube pieniądze, to kupię, abyś tylko miała takiego, co-by cię zrobił szczęśliwą.
Córka przytuliła do piersi ojca twarz zapłonioną i uściskiem dziękowała mu za to, co jéj mówił. On drżącemi, żylastemi rękoma gładził jéj włosy i mówił:
— Bo ty musisz być szczęśliwą! Ja dużo dałem za to, żebyś ty była szczęśliwą.




VI.

Tego wieczora żyd siedział długo z córką w jéj w alkierzyku. Był to pokoik niewielki; sprzęty w nim proste, ale troskliwość ojcowska umiała go przeistoczyć na prawdziwe pieścidełko. Drewniane ściany i podłoga zakryte były perskiemi dywanami; pięknemi gobelinami zasłonięto drewniany stół, na którym stało mnóztwo kosztownych drobiazgów. Toaleta młodéj żydówki także zaopatrzona była w najwybredniejsze potrzeby, a u powały wisiała alabastrowa lampa. Druga lampa ze szkła mlecznego paliła się na stole, oświecając czerwono-żółtém światłem twarze ojca i córki, pochylone nad szkatułką, z któréj ojciec dobywał jakieś kosztowności i podawał córce. Amelka była ubrana, jak wtedy, gdy ją piérwszy raz Jan zobaczył, tylko głowy jéj nie przykrywał turban, jeno rozczesane włosy rozsypały się szeroko po ramionach. Oczy jéj z dziecinną radością przyglądały się kosztownym podarunkom, które ojciec wyjmował ze szkatułki. Były tam kolczyki w kształcie kół, nabijane rubinami i dyamentami. Takiż sam naszyjnik leżał na aksamitném dnie. Stary wyjął go, zawiesił córce na piersiach i z zadowoleniem przyglądał mu się.
— Będziesz w nim wyglądała, jak księżniczka. Idź, zobacz do lustra, jak ci w nim ładnie.
Wstała i poszła do lustra w pięknych, rzeźbionych ramach, wiszącego w głębi pokoju. Ojciec wziął lampę ze stołu i poszedł za nią, patrząc z dumą i uciechą na swoję jedynaczkę.
— Prawda, że bardzo piękne — mówiła, przeglądając się — zdaje się, że te kamienie ruszają się, że te miliony różnokolorowych szkiełek żyją i skaczą. Musiałeś drogo za to zapłacić.
Żyda twarz, która promieniała radością na widok córki, tak pięknie przystrojonéj, pociemniała nagle i mruknął pod nosem:
— Co ci do tego, co ja dałem.
— I to ma być dla mnie?
— I jeszcze coś więcéj — odezwał się znowu ożywionym głosem.
Poszedł do kuferka, wyjął z niego jakąś paczkę, rozwinął papier i strumień czarnego, lśniącego matowym połyskiem aksamitu wypłynął z pod jego rąk na podłogę, gnąc się w miękkie draperye.
— Aksamit? — zawołała z dziecinną radością.
— Ale jaki aksamit? Patrz! w najlepszym gatunku; prawdziwy lioński.
I wziął delikatnie w dwa palce aksamit, podniósł ku światłu, gładził go i mówił:
— Takiego nie dostał-by u nas nawet za dziesięć reńskich. A jak on na tobie będzie pięknie wyglądał!
Zarzucił jéj na ramiona i ułożył w fałdy; potém odstąpił parę kroków i przyglądał się z upodobaniem, przechylając głowę to na jednę, to na drugą stronę.
— I cóż mi każesz zrobić z tego, ojcze? — spytała, przeglądając się w lustrze.
— Co będziesz chciała; jest go tyle, że nawet na suknią wystarczy.
— A tu właśnie jest krawiec, który bardzo dobrze robi.
— Jakto? chciała-byś tutaj, a to dla kogo? Dla Sury? Jak wyjedziemy z téj dziury do dużych miast, to tam będziesz się stroić. Niech to jeszcze leży w kufrze.
To powiedziawszy, zaczął zwijać i pakować aksamit.
— To może i w naszyjnik nie dasz mi się ubrać? — spytała zasmucona i radosny wyraz zgasł na jéj twarzy.
— Co tobie po tém? Jakby cię w tém zobaczono, to-by może jakiemu złemu człowiekowi przyszła ochota zrabować cię. Wasz dom na uboczu, dwie kobiety w domu same, to o nieszczęście nietrudno. Będzie bezpieczniéj, gdy je dobrze schowam.
— To pocóż zwozisz mi te kosztowności, kiedy się w nie ubrać nie mogę? — spytała nadąsana i chmurna.
— Poco? Abyś wiedziała, że myślę o tobie. Ty pewnie tak o ojcu nie myślisz, jak on o tobie. Gdzie tylko co pięknego zobaczę, to zaraz sobie myślę, jakby w tém było dobrze mojéj Małci, i bierze mię zaraz ochota nabyć to dla ciebie.
— I cóż mi z tego? — mruknęła i, odwróciwszy się, usiadła na kuferku.
— Cierpliwości, moje dziecko. Przyjdzie czas, że te wszystkie kosztowności będziesz mogła pokazywać światu i pysznić się niemi. Tu niech ci się zdaje, że jesteś na popasie w podróży. Niedługo już tego. Może nawet jeszcze przed zimą będę cię mógł ztąd zabrać.
— Już przed zimą? — spytała z przestrachem. — Mnie tu bardzo dobrze.
Żyd ze zdziwieniem spojrzał na nią.
— Przecież niedawno narzekałaś, że tu umrzesz z nudów. Prosiłaś, żebym cię jak najprędzéj ztąd zabrał.
Małka zmieszała się i nie wiedziała, co odpowiedziéć. Rzeczywiście niedawno jeszcze życie w téj mieścinie, na uboczu, w zamknięciu, wydawało jéj się okropném, i niecierpliwie oczekiwała chwili, w któréj ojciec ją ztąd zabierze. Teraz zaś inaczéj jéj się to wydawało, i na samę myśl, że musiała-by ztąd wyjechać, zrobiło się jéj dziwnie smutno. Sama dziwiła się téj zmianie i nie umiała wytłómaczyć się z tego przed ojcem. Zaczęła coś mówić, że się przyzwyczaiła, że takie życie w ukryciu ma także swój powab; ale ojciec nie zdawał się być przekonany tém tłómaczeniem; patrzał badawczo w oczy córki i, biorąc ją zwolna za rękę, odezwał się poważnie:
— Małciu! ty nie jesteś szczerą z twoim ojcem. Spojrzyj mi w oczy. Prawda, ciebie nie samo przyzwyczajenie tak trzyma?
Małka zarumieniła się. Zapytanie ojca rozświeciło nagle tajemnicze ciemności jéj duszy, i przy tém świetle zobaczyła to, o czém nie wiedziała, że jest w niéj. Ojciec widział to zarumienienie, które potwierdziło jego domysły i mówił daléj:
— Wiem; mówiła mi Sura, że do Leszczyców przyjechał ich syn. On może starał się ująć cię pięknemi słówkami? Może ci mówił, że cię kocha?
Dziewczyna, zamiast odpowiedzi, rzuciła się w objęcia ojca, skryła twarz na jego piersiach i wybuchnęła głośnym płaczem.
Żyda przestraszył ten płacz, zmarszczył brwi i spytał surowo.
— Małka, czego ty płaczesz?
— Bo... bo on mi tego nigdy nie powié! — mówiła, łkając.
— Czego ci nie powié?
— No, tego, o czém mówiłeś... — wstydziła się wymówić to słowo. Ojciec musiał jéj pomódz:
— Że cię kocha? — spytał.
— Tak — odezwała się, kryjąc jeszcze bardziéj twarz i płacz jéj wzmógł się.
— Dlaczego?
W tém zapytaniu czuć było obrażoną dumę ojcowską. O ile wprzódy niepokoił się podejrzeniem, że młody Leszczyc bałamuci mu córkę, o tyle teraz czuł się dotkniętym obojętnością jego dla swéj jedynaczki.
— Dumny może? — dopytywał się córki.
— Nie, on jest bardzo dobry dla mnie; ale ja wiem, ja to czuję, że on-by mnie nie mógł pokochać.
— To znajdzie się inny. Nie będziemy go prosić. Będziesz miała w kim wybierać.
— Ja nie chcę nikogo! — i zaczęła znowu płakać.
— No, Małka, nie bądź głupia, nie płacz, niéma jeszcze o co. Jeżeli on ci się podoba, to będzie twoim. Pogadam o tém ze starym, wymiarkuję.
— O! mój ojcze, jakiś ty dobry!
— No, tylko mi nie płacz; ty wiész, że ja tego nie lubię.
Zaczęła się śmiać do niego przez łzy, i całowała go z radością, i powtarzała;
— Ach, gdyby to być mogło! gdyby to być mogło, jak-bym była szczęśliwa!
— Będziesz, będziesz; on przecież nie królewicz, żeby tak trudno było dostać go za męża, i jeszcze tobie.
— Więc myślisz, ojcze, że ja mogła-bym mu się podobać? — spytała nieśmiało.
— Komu-byś się ty mogła nie spodobać, dziecko moje! — mówił żyd z dumą i radością, która, jak brylantowemi iskierkami, błyskała mu w czarnych, ruchliwych oczach. Tulił córkę do piersi, i pieścił ją, i całował, aż wśród tych pieszczot usnęła, zmęczona łzami i bezsenną nocą przy Leszczycowéj.
Ojciec delikatnie złożył ją na sofie; czas jakiś siedział przy niéj, wpatrując się z miłością i zajęciem w śpiącą; potém wstał, zabrał skrzynkę z kosztownościami, paczkę z aksamitem, i wyszedł na palcach z alkierza.
Amelka spała tak parę godzin snem twardym, w którym miała jakieś rozkoszne marzenia. Co jéj się śniło, nie mogła sobie przypomniéć w żaden sposób po przebudzeniu; ale zostało po tych snach jakieś uczucie błogie, i dlatego nie otwierała oczu, chcąc jak najdłużéj utrzymać to rozkoszne wrażenie.
Nagle coś sobie przypomniała i, zerwawszy się z sofy, spojrzała po pokoju, a potém na zegar. Była już dwunasta. Domyśliła się, że ojciec już musiał pójść do siebie i zapewne, jak zwykle, jutro rano odjedzie, nim ona jeszcze się przebudzi. Dlatego chciała go jeszcze pożegnać, podziękować mu; bo téż i miała mu za bardzo wiele dziękować dzisiaj; słowa jego dodały jéj tyle otuchy i wiary w szczęście!
Wstała więc, odgarnęła włosy z czoła na ramię, wdziała niebieski pantofelek, który podczas snu spadł jéj z nóżki, i poszła do pokoju, w którym zwykle ojciec mieszkał, ile razy przybył ją odwiedzić. W pokoju tym jednak nie zastała nikogo; łóżko nawet było nierozebrane. Na stoliku paliła się świeca, a obok niéj leżała fajka niedopalona. Była pewną, że ojciec poszedł do Sury, ale i tam go nie zastała, ani Sury. W pokoju było ciemno i łóżko Sury stało nietknięte. Teraz już nie mogła nic innego przypuścić, tylko, że poszli do ogrodu. Noc była ciepła, pogodna. Amelka tam chciała iść, odszukać ich; ale, przechodząc przez sień, spostrzegła światło przez uchylone drzwi od piwnicy. Zajrzała tam z ciekawością i usłyszała głos Sury, która stała w głębi piwnicy pod ścianą, trzymając lampę nad ogromną skrzynią, okutą żelazem; ojciec zaś jéj pochylał się co chwila do wnętrza skrzyni, wyjmował z niéj jakieś szkatułki, to znowu jakieś jedwabne materye, rozwijał je, oglądał, oczyszczał z kurzu, i znowu, starannie owinąwszy, chował napowrót do skrzyni. Ciekawość Anielki była niesłychanie zaostrzona tym widokiem. Nie była nigdy w téj piwnicy, nie wiedziała nic o téj skrzyni, kiedy ją tu wniesiono. Gdy tu przyjechały na mieszkanie, wszystkie sprzęty i rzeczy ich przywieziono na jednéj furze. Takiéj skrzyni nie widziała wtedy, a potém nie przywieziono nic podobnego. Zdziwienie jéj było jeszcze większe, gdy za poruszeniem światła, które trzymała Sura, zobaczyła w głębi piwnicy jeszcze jakieś kufry. Zkąd się to tutaj wzięło? Tego nie umiała sobie wytłómaczyć. Te kosztowności, które ojciec wydobywał ze skrzyni, przypomniały jéj żywo owe legendy o zaklętych skarbach w piwnicach, o których tyle piastunka jéj gadała nieraz. Zdawało jéj się, że weszła do jednéj z takich piwnic. Sura, z twarzą żółtą, o ostrych rysach, które światło lampy jeszcze w ostrzejsze rzeźbiło linie, sprawiała jéj wrażenie czarownicy, a ojciec — robiła sobie wyrzuty w duszy, że jéj mogło przyjść podobne porównanie — ale ojciec przypominał jéj w téj chwili jednego z owych legendowych rozbójników, tak oblicze jego było w téj chwili ponure, tak dziko patrzały oczy, a sfałdowane zamyśleniem czoło nadawało jeszcze więcéj srogiego wyrazu jego twarzy. Anielka nigdy go takim nie widziała. Ile razy był z nią, twarz ta miała wyraz łagodny, oczy uśmiechały się. Prawie nie poznawała teraz ojca, bała się go w téj chwili i, chcąc coprędzéj zmienić groźny wyraz tych rysów, zeszła po cichu po schodkach do piwnicy, zbliżyła się do niego i, aby zwrócić jego uwagę na siebie, krzyknęła. W téj chwili Sura wzdrygnęła się tak, że lampa wypadła jéj z dłoni i zgasła, a żyd głosem jakimś chrapliwym, okropnym, w którym malowała się śmiertelna trwoga i wściekłość ranionego zwierzęcia, wrzasnął:
— Kto tu? — i, macając wśród ciemności, chwycił córkę silną dłonią za gardło.
Amelka oniemiała z trwogi, straciła przytomność i dygotała cała.
— Kto tu? — powtórzył żyd i silniéj ścisnął rękę, którą trzymał jéj szyję. Nie mogła już oddychać prawie, ani głosu wydobyć przez ściśnięte gardło; szarpnęła się z wysileniem, by wyrwać się z jego ręki, i szamotała się z nim wśród ciemności; gdy wtém uczuła, że jakieś inne ręce z tyłu chwyciły ją mocno i ciągnęły ku ziemi. Rozpacz dodała jéj sił trochę i z całą mocą, na jaką zdobyć się mogła z obawy o życie, wyszeptała przez ściśnięte gardło:
— Puśćcie mnie! ojcze!
W téj chwili palce, ściskające jéj szyję, popuściły, i równocześnie odezwał się głos, wzruszenia i zdziwienia pełny:
— Czy to ty, Amelko?
— Ja — odrzekła zmęczona pasowaniem się i bezsilna potoczyła się na niego.
— Światła! hej, Sura, światła prędzéj! — zawołał żyd przerażony. — Dawaj prędzéj światła, wody!
Sura, klapiąc pantoflami, pobiegła na górę. Żyd tymczasem uspakajał córkę, która dygotała w jego ramionach, jak zraniony ptak.
— Małciu! moje dziecko, uspokój się. Mów, odezwij się, czy ci nie zrobiłem co złego? Nie boli cię co? No, Małciu, nie bój się.
I, nie czekając, aż Sura wróci ze światłem, wziął córkę na ręce i wyniósł z piwnicy. Świeże powietrze i woda, którą podała Sura, wnet orzeźwiły i wzmocniły Amelią, że mogła już utrzymać się na nogach. Ojciec kazał Surze odprowadzić ją do alkierza, a sam wrócił do piwnicy, pozamykał starannie skrzynie na kilka kłódek i zamków, potém drzwi od piwnicy, a zamknąwszy, probował jeszcze parę razy, dla przekonania się, czy dobrze zamknięte. Robił to wszystko z pośpiechem, bo mu pilno było do córki. Idąc do niéj, miał twarz mocno zafrasowaną i głęboko zamyśloną. Nawet uśmiech córki, z jakim powitała go wchodzącego, nie zdołał spędzić chmury, co się rozsiadła na jego czole.
— No, cóż? lepiej ci? — spytał, siadając obok niéj.
— Już mi teraz bardzo dobrze. Ale mało brakło, żebyś mnie był zgniótł, jak kurczę, w rękach! — mówiła z łagodnym uśmiechem. — Czemuż ty taki zły byłeś? Ja cię jeszcze nigdy takim nie widziałam. Bałeś się, że ci zabiorę te skarby, coś tak starannie chował przede mną. Powiedz mi, ojcze, zkąd one się tam wzięły?
Żyd niespokojnie poruszył się na stołku, spojrzał na Surę, która, milcząc, stała w kącie i patrzała mu w twarz, jak pies, czekający na skinienie swego pana. Porozumieli się spojrzeniem, i Sura wysunęła się z alkierza. Córka powtórzyła ojcu ostatnie pytanie, domagając się z dziecinném naprzykrzaniem odpowiedzi. Żyd zdawał się wahać i namyślać.
— Powiedz mi najprzód, zkąd ty się tam wzięłaś? Jak tam trafiłaś? Wszak już spałaś, kiedym odszedł od ciebie.
Amelka z całą szczerością opowiedziała, w jaki sposób odszukała ojca w piwnicy. Opowiadanie to uspokoiło go trochę.
— No, a teraz na ciebie koléj — rzekła, sadowiąc się obok niego i patrząc mu z dziecinną ciekawością w oczy. — Zkąd ty przyszedłeś do tych skarbów? Widziałam jakieś drogie materye, srebrne tace, kubki misternéj roboty, gdy im się przyglądałeś przy świetle i ocierałeś rękawem z pleśni. Zkąd się to wszystko u nas wzięło? Czy to wszystko twoje? nasze?
Zarzucała go pytaniami; żyd nie wiedział, na co piérwéj odpowiadać i widocznie ważył w myślach to, co miał powiedziéć. Po chwili odezwał się:
— Widzisz, to są wszystko rzeczy zastawione. Kiedy się ożeniłem z twoją matką, nie wiedząc, do czego się wziąć, zaczęliśmy pożyczać na fanty. Poszczęściło się nam i zebraliśmy gruby grosz z tego. Wszedłem potém w spółkę z bogatszymi, i już braliśmy większe zastawy, nieraz na parę tysięcy reńskich. A choć późniéj wziąłem się do handlu zbożem, nie porzuciłem jednak tego zyskownego interesu. Więc, uważasz, te kosztowności, coś widziała to nie moje. Ja tylko mam w nich trochę mego kapitału, resztę mają wspólnicy moi.
— A Nuchem jest także twoim wspólnikiem. Teraz rozumiem.
— Co rozumiész? — spytał żyd, patrząc podejrzliwie na córkę.
— Że ci dlatego tak wiele zależy na nim.
— A tak, bardzo wiele. Bo, widzisz, niektóre z tych zastawów leżą już bardzo dawno i nikt się po nie nie zgłasza. Może właściciele poumierali, albo podupadli. Więc to już nasz zysk. A jakby jemu przyszła ochota donieść o tém do sądu, to mogli-by nam to zabrać, i niewiele dostali-byśmy za to. Rozumiesz?
Tłómaczenie było dość niejasne; ale Amelce, która słuchała z dziecinną łatwowiernością i nie znała się wcale na podobnych interesach, wydawało się to aż nadto zrozumiałém. Prosiła tylko ojca, by jéj kiedy pokazał te zastawy, bo to, jak mówiła, musi być bardzo ciekawy zbiór.
Gawędzili tak długo, aż doczekali się brzasku dnia. Żyd radził córce, aby się udała na spoczynek, bo niewiele spała téj nocy.
— To nic, będę mogła naspać się w dzień, a teraz chcę nacieszyć się tobą, dopóki tu jesteś jeszcze tych parę godzin.
— Będziemy mogli jeszcze nacieszyć się sobą — rzekł żyd, głaszcząc córkę po rozpuszczonych włosach — bo ja nie odjadę tak prędko. Zabawię tu z wami parę tygodni może.
Córkę wiadomość ta nie ucieszyła tyle, ile można się było spodziewać po jéj przywiązaniu do ojca; a nie ucieszyła się dlatego, że w téj chwili przyszło jéj na myśl, iż przez ten czas nie będzie mogła bywać tak często u Leszczyców, gdzie ją ciągnęło nie samo już przyzwyczajenie.
Dla tego powodu była drugiego dnia jakaś roztargniona, marudna i niezadowolona. Nie była przyzwyczajona przebywać długo w towarzystwie ojca. Zwykle przyjeżdżał rano, kiedy ona jeszcze spała, zabawił jeden dzień i o zmierzchu, lub w nocy, wyjeżdżał znowu. Tak bywało tutaj, tak samo bywało w Tarnowie i w Jarosławiu, gdzie poprzednio mieszkali. Stosunek jéj więc z ojcem był niezwyczajny, składał się z krótkich chwil, pieszczot, uniesień radości, gorączkowych rozmów, w których sobie wypowiadali z pośpiechem to, co mieli na sercu. Żyli ze sobą więcéj w imaginacyi, niż w rzeczywistości. To téż teraz, kiedy przyszło im dłuższy czas przebyć razem, nie wiedzieli, jak go zapełnić. Przynajmniéj córka była w kłopocie: o czém mówić z ojcem, jak go zabawiać? Nie chciała zostawiać go samego, a znowu, gdy siedziała przy nim, czas się wydawał jéj długim okropnie. Przyczyniało się do tego niemało i to, że myśl jéj wybiegała ciągle do domu Leszczyców; tęskno jéj było bez nich. Rada-by była pobiegnąć tam, choć na krótko, ale nie śmiała powiedziéć tego ojcu; obawiała się, że mu było-by przykro, gdyby go odeszła.
Musiał odgadnąć to życzenie córki, albo może i on potrzebował zostać sam, bo po południu sam jéj zaproponował, żeby poszła odwiedzić Leszczyców. Ucieszyła się tem tak, że z radości rzuciła mu się na szyję, całowała go i powtarzała ciągle:
— Ach, jakiś ty dobry, mój ojcze!
— No, no, dobrze już — mówił z uśmiechem, udając, że się broni przed jéj pieszczotami — ja wiem, że ty już teraz nie do mnie należysz, że tobie niewiele teraz na ojcu zależy.
— O! nie, ja cię teraz będę jeszcze więcéj kochać.
I zaczęła spiesznie się ubierać, ale w pośpiechu nie zapomniała ubrać się starannie, wdziewając, co miała najpiękniejszego.
Ojciec, gładząc sobie brodę, przypatrywał się temu, żartował z niéj i przekomarzał się.
— A wróć przed wieczorem — mówił, gdy już odchodzić miała — bo przecież i mnie się także należy coś za to, że jestem twoim ojcem.
— O, wrócę, wrócę — mówiła ucieszona — będziemy cały wieczór rozmawiać.
Ucałowała go na pożegnanie i chciała już wychodzić, gdy ojciec, jakby sobie coś przypomniał, zatrzymał ją za rękę i rzekł:
— Słuchaj, nie potrzebujesz im wcale mówić, że ja jestem u was. Mogło-by się to roznieść po mieście i miałybyście może z tego powodu jakie nieprzyjemności. Ty wiesz, jak tu żydów niecierpią.
— Dobrze, to nie powiem nic.
— Jestem tu tylko dla was, to jest dla ciebie, i nie chciał-bym, żeby kto więcéj o tém wiedział.
Amelka bez trudności przyrzekła ojcu zachować w tajemnicy jego pobyt, i pobiegła do klasztoru.
W drodze spotkała się z Janem. Szedł właśnie po nią. Matkę bowiem zdziwiło, co to znaczy, że Amelka już drugi dzień nie pokazała się, i posłała go dowiedziéć się.
— Matka moja żyć bez pani nie może — odezwał się Leszczyc, witając ją ukłonem — i wszyscy stęskniliśmy się bez pani.
W oczach jego, w których malowała się żywa radość z oglądania jéj, mogła wyczytać, że to nie był oklepany komplement, i czuła, że serce jéj w piersiach rośnie od tych słów. Oczy jéj błyszczały i twarz była ożywiona, promieniejąca, jakby przez nią jakieś cudowne światło przebijało. Janowi nigdy jeszcze nie wydawała się tak piękną. I stara Leszczycowa, gdy ją ujrzała, po serdecznych powitaniach, wyraziła również zdziwienie swoje z powodu zmiany w jéj twarzy.
— Tak tylko szczęście może opromieniać twarze. Musiało cię coś bardzo dobrego spotkać w tym czasie. Prawda?
Amelka nie odpowiadała nic słowami, tylko całowała starą Leszczycową z uciechy po rękach, a każdy ruch jéj, każde spojrzenie mówiło, jak jest szczęśliwą.
Od owego dnia Amelka czas i serce dzieliła między Leszczyców i ojca. W dzień przesiadywała u nich, a na wieczór wracała do ojca, spowiadała mu się z uczuć i wrażeń swoich, opisywała Jana, zdawała mu dokładną sprawę z tego, co z nią mówił, co robił, jak patrzał, i razem z ojcem wyciągali z tego wnioski i domysły o jego uczuciach. Córka wtedy zwykle wątpiła, a ojciec dodawał jéj nadziei.
Tak było dni kilka.
Jednego dnia Amelka, przyszedłszy po południu, jak zwykle do Leszczyców, zastała tam jakieś, całkiem jéj obce, osoby. Była to pani burmistrzowa z córką. Przyszły one niby odwiedzić chorą. Właściwy zaś powód był ten, iż po mieście rozeszła się pogłoska, że młody Leszczyc został dyrektorem i wspólnikiem jakiéjś wielkiéj fabryki nafty, i niebawem ma wyjechać. Bajeczkę tę wymyślił aptekarz, gdy go zewsząd ciekawi zarzucali pytaniami: co ten Leszczyc porabia? co będzie robił? i tak daléj. Bajeczka wnet rozeszła się po mieście, a burmistrz od Josla przyniósł ją do domu. Wnet tedy stanęło na radzie familijnéj, że trzeba daléj pilnie uprawiać znajomość z Leszczycami i, bądź co bądź, młodych zbliżyć do siebie; a że młody Leszczyc jakoś nie kwapił się z drugą wizytą, więc, ulegając konieczności, trzeba było zrobić wizytę Leszczycom.
Wprawdzie stało temu na przeszkodzie, że dotąd Leszczycowa nie oddała im jeszcze piérwszéj wizyty, ale wytłómaczyły ją tém, że pewnie „chudzina nie ma w co ubrać się i dlatego wstydzi się to pokazać między ludźmi”. I, chcąc uwidocznić jéj ubóztwo, siliły się ubrać na tę wizytę jak najokazaléj. Nakładły na siebie, co tylko miały najkosztowniejszego. Mama, bez względu na dokuczliwy upał, wpakowała na siebie swoję uroczystą, materyalną suknią i przyłożyła to jeszcze aksamitném okryciem, suto wyszywaném. Na głowie, dla większéj ozdoby, przypięła do czepka ciemno karmazynowe pióro, które na wysokiéj fryzurze kołysało się, jak kita na hełmie, za każdém poruszeniem głowy.
Panna Aniela zaś korpulentną postać swoję zasznurowała w biały kolor niewinności, ale cóż, kiedy niewinność tę poplamiła taką kupą różnokolorowych kokard, kokardek, wstążek, szarf, że wyglądała, jak żydowska wystawa sklepowa. Na spoconą twarz nasypała obficie pudru, tłómacząc się tém, że nic tak nie chłodzi, jak puder. Zabrała także parę chusteczek do kieszeni na przypadłości katarowe i jednę chusteczkę od parady, cienką, z ozdobnym haftem, naperfumowaną aż do odurzenia.
Tak uzbrojone, zdążały do mieszkania Leszczyców. Pan burmistrz miał je eskortować na miejsce przeznaczenia; ale, niestety, w czasie, kiedy one były zajęte ubieraniem się, on u Josla ubrał się węgrzynem tak, że go musiano rozebrać i do łóżka położyć. Obiecał swojéj połowicy, jak się tylko trochę przedrzemie, przyjść po nie do Leszczyców. Dyplomatyczna burmistrzowa, chcąc odjąć swojéj wizycie charakter oficyalny, zaraz na wstępie oświadczyła Leszczycowéj, że wyszła sobie z córką za sprawunkami na miasto z „ojcem”, że „ojciec” poszedł się golić, a one tymczasem wstąpiły odwiedzić „kochaną panią” i zapytać o „szacowne zdrowie”.
Leszczycowa z pobłażliwym uśmiechem przyjęła to objaśnienie, które całkiem nie licowało z wyszukanym strojem obu kobiet, i poprosiła je uprzejmie usiąść. Mama, nie chcąc uchybić sobie i dostojeństwu męża, zajęła zaraz kanapę; córka zaś usadowiła się na krześle z winnym respektem dla wszystkich kokardek, wstążeczek i draperyi sukni, których ułożenie niemało zajęło czasu.
Rozmowa rozpoczęła się o chorobie Leszczycowéj, nad którą matka i córka mocno ubolewały. Z oczu im jednak można było wyczytać, że wcale nie myślały o tém, co mówiły; szczególniéj córka była ciągle roztargniona, niecierpliwie poglądała ku drzwiom i uważała rozmowę w nieobecności Jana za stratę czasu. To téż dopiéro kiedy wszedł, zaczęła na dobre brać udział w rozmowie; gadała, jakby ją kto nakręcił, chciała go oczarować darem wymowy. Jan słuchał cierpliwie, sam mało odpowiadał i ziewał skrycie. Pani burmistrzowa, chcąc młodym zostawić czas do bliższego porozumienia, przeniosła się z kanapy bliżéj do choréj.
Właśnie w tym czasie Amelka weszła do pokoju. Ujrzawszy obcych, chciała cofnąć się zażenowana, Leszczycowa jednak zatrzymała ją słowami i zaraz przedstawiła gościom. Żydóweczka skłoniła się nieśmiało, ale z wdziękiem obu paniom, na co one odpowiedziały lekceważącém kiwnięciem głowy, a panna odwróciła się od niéj i chciała prowadzić daléj zaczętą z Janem rozmowę. Ten jednak, nie słuchając jéj wcale, wstał i zakłopotanéj Amelce podał swoje krzesło. Podziękowała mu i usiadła przy Anieli; parę razy zagadała coś do niéj, a odebrawszy za każdym razem odpowiedź krótką i niegrzeczną, zaprzestała rozmowy, posiedziała czas jakiś jeszcze, aż wreszcie, nie wiedząc, co zrobić ze swoją osobą, zdecydowała się usunąć od niegrzecznéj panny, poszła do okna i zaczęła robić w krosnach.
Jan, który z daleka obserwował wszystko i oburzony był postępowaniem Anieli, chcąc wynagrodzić żydóweczce upokorzenie, jakiego doznała, usiadł przy niéj i rozmawiał z nią ciągle. Niewiadomo, czy żydóweczka odgadła intencyą, która go skłoniła do téj rozmowy na boku, ale to pewna, że serce jéj w téj chwili przepełniała radość nieopisana. Nigdy jeszcze Jan nie był tak rozmowny, tak serdeczny, jak teraz. Rozmowa ich przechodziła z wesołych żartów na poważne tony i znowu wracała do śmiechów wesołości. Ożywienie malowało się na twarzach obojga, a bywały takie ustępy w rozmowie, w których twarz Amelki żywszym oblewała się rumieńcem i mocniéj nachylała się nad robotą. Oczy jéj wtedy błyszczały takim blaskiem, jaki rzucają świeczniki weselne.
A tymczasem panna Aniela siedziała sama na środku pokoju, drąc z niecierpliwości i gniewu pajęczą chusteczkę; napróżno chciała zwrócić uwagę Jana: to upuszczała wachlarz, w nadziei, że skoczy podnieść go, to wstawała oglądać obrazy po ścianach, myśląc, że przyjdzie objaśnić jéj, co przedstawiają.
Jan zdawał się nic nie widziéć, nie słyszéć, prócz żydówki. Robił to prawdopodobnie z umysłu, aby ukarać należycie niegrzeczność Anieli. Nawet jéj kichnięcie nie przerwało mu rozmowy. Tu już cierpliwość Anieli się wyczerpała. Rozdrażniona upokorzeniem, jakiego doznała, czerwona od złości, zbliżyła się do matki i oświadczyła jéj szorstko, że tu tak gorąco, iż wytrzymać niepodobna. Matka, która, pomimo gorliwéj niby rozmowy z Leszczycową, bacznie obserwowała wszystko, co się działo, zrozumiała, jak gorąco musiało być córce, kiedy u niéj w sercu aż wrzało wszystko od irytacyi. Wstała więc z pośpiechem żegnać Leszczycową.
— Ależ pan burmistrz miał wstąpić po panie — odezwała się staruszka, zdziwiona tym nagłym odwrotem.
— Musimy iść. Żegnam — odrzekła krótko matka; córka nawet tego nie powiedziała, i obiedwie, jak bomby, wyleciały za drzwi.
Jak dostały się do domu, tego nie wiedziały. Irytacya zastępowała siłę pary i pędziła je z szaloną szybkością. Ofiarą gniewu padł najprzód ulubiony kotek, którego panna Aniela, spotkawszy we drzwiach, kopnęła tak, że odleciał na dwa kroki; potém wpadła do pokoju z takim impetem, że, zahaczywszy się mantylką o kosz z kwiatami, przewróciła go z łoskotem; w końcu, nie mogąc ze spoconych i nabrzmiałych rączek ściągnąć rękawiczek, podarła je ze złości.
Mama zatrzymała się nieco z wybuchami gniewu, dopóki nie uwolniła się od aksamitnego okrycia i materyalnéj sukni. Wtedy dopiéro puściła wodze językowi:
— Nigdy sobie tego nie daruję — mówiła, wywijając obnażonemi rękoma, na których telepały się mankiety — że noga moja przestąpiła próg takiego domu! Piękne mi towarzystwo z żydówkami, niéma co mówić!
— Cóż można wymagać od podobnych ludzi? Ich godny synalek kontent, że może choć z żydówkami rozmawiać, bo pewnie żadna porządna panna z nim-by gadać nie chciała.
— Muszę powiedziéć twemu ojcu, żeby mi tych parchów zaraz wypędził z miasta, bo człowiek potém nie ognał-by się nigdy przed tém plugawstwem! Uważałaś ty? ona ją przedstawiała, jakby jaką damę! A to szkandal prawdziwy!
— Bo najlepiéj było nie chodzić!
— Któż się spodziewał czegoś podobnego? Przez moje głupie serce dałam się namówić do tego. Mówili: chora, chora.
Na łoskot, sprawiony upadaniem wazoników na podłogę, ciocia z kuchni przybiegła przestraszona.
— A tu co się stało? Wszelki duch chwali!
— To ciotka winna temu wszystkiemu! — zawołała panna, rada, że ma na kim wywrzéć swój gniew.
— Ty zawsze tylko z twemi głupiemi radami! — zawołała matka.
— Ciągle nam tylko trajkotała w uszy o tych Leszczycach!
— Żeby nie ona, to-by nam nawet na myśl nie przyszło coś podobnego!
— O cóż wy się tak kłócicie, moje drogie? — spytała ciotka, patrząc zdziwionym wzrokiem to na jednę, to na drugą. — Anielciu! o cóż tobie chodzi? — spytała, zbliżając się do Anieli. Ten naiwny spokój głuchéj ciotki jeszcze do większéj pasyi doprowadził Anielę. Ofuknęła się na nią:
— Niech mi ciotka da święty spokój! — rzekła i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Pani burmistrzowa téż, zabrawszy suknią w jednę, a mantylkę w drugą rękę, pomaszerowała za córką, a przechodząc koło ciotki wrzasnęła jéj w samo ucho z gniewem:
— Wszędzie musisz wściubić swoje trzy grosze. Mamy cię już póty! — zrobiła ruch nad głową materyalną suknią i wyszła, zostawiając ciotkę z otwartemi ustami i zdziwioném, ogłupiałém spojrzeniem.




VII.

Z powrotem Leszczycowéj do zdrowia, szczupłe gronko, które dotąd otaczało jéj łóżko, przeniosło się teraz pod okno, gdzie stały krosna, i wróciły znowu dawne, wesołe pogawędki, czytanie, a czasem i wspólne spacery wzdłuż rzeki ku cmentarzowi. Cmentarz leżał za rzeką, na pochyłości wzgórza, tuż naprzeciw miasta; nieduży most łączył miasto żywych z miastem umarłych. Wzgórza zdawały się rywalizować ze sobą; jedno drugiemu odbierało mieszkańców. Niektóre familie całkiem już przeniosły się „za most”, a jedyna pamięć po nich pozostała we wspaniałych grobowcach. Bo mieszkańcy miasteczka dbali byli nadzwyczaj o swoję nieśmiertelność, a nie mając sposobności na nią innym sposobem zasłużyć sobie, chcieli przynajmniéj grobowcami utrwalić się w pamięci ludzkiéj; w skutek tego cmentarz zapełnił się posągami, wykonywanemi przez miejscowego kamieniarza, pomnikami najrozmaitszych kształtów i fantazyi; niektórzy nawet kapliczki stawiali na grobowcach, a że do tego cmentarz był pełen drzew i zieloności, więc rzeczywiście z daleka robił wrażenie miasteczka, bardzo schludnego i misternego, i niejeden podróżny, jadąc do miasta, wahał się, czy ma na prawo, czy na lewo się obrócić.
Cmentarz leżał o wiele wyżéj, niż miasto, górował nad niém, ztąd téż był on ulubioném miejscem spacerów dla lubowników natury, bo z niego, szczególniéj z wałów, otaczających go, rozległy i wspaniały roztaczał się widok na dolinę, zasianą lasami, wioskami, wśród których wiła się kręto rzeka, połyskując, jak zwierciadło, w słońcu, i gubiła się między górami, za siném przezroczem.
W miasteczku jednak niewielu było lubowników natury, bo miejsce to bardzo rzadko było odwiedzane. Główne spacery mieszkańców miasteczka odbywały się w stronę dworca kolejowego. Na téj przestrzeni panie prezentowały „światu” swoje nowe toalety, oglądały się wzajemnie i obmawiały, a panowie spieszyli do piwiarni i kręgielni, którą urzędnicy kolejowi wystawili.
Cmentarz więc był wolny od najazdów wielkiego świata małego miasteczka, tylko uboższa ludność w niedzielę zapełniała go dość licznie, łażąc po grobach, odczytując, a raczéj syllabizując nazwiska na grobowcach i, stosownie do próśb, wypisanych czarnemi, lub złotemi literami, wzdychając za dusze nieboszczyków. Te niedzielne wizyty uboższéj klasy zdyskredytowały zupełnie cmentarz w oczach patrycyatu miejskiego, i nie było nawet w dobrym tonie pokazywać się tam, chyba w niespodziewanych wypadkach śmierci jakiego dygnitarza miejskiego. Było więc tam zawsze cicho, ustronnie. Ptactwo tylko trzepotało się po drzewach, świergoliło i ożywiało ciszę umarłego miasteczka. Jeden dziad stary pilnował go, i to nie zawsze, bo częściéj można go było spotkać w karczmie u spodu wzgórza, gdzie przepijał wszystkie grosze, zebrane za dusze zmarłych. Właśnie dla téj ustronności i ciszy spacery Leszczyców kierowały się najczęściéj w tę stronę; szczególniéj stary Leszczyc, który był usposobienia nieco melancholicznego i unikał towarzystwa ludzi, bo wśród nich czuł się skrępowany i nieswój, upodobał sobie nadzwyczaj cmentarz. Przesiadywał tam nieraz całe godziny, wałęsał się wśród grobów, zarosłych trawą, jakby tam szukał dla swoich kości wygodnego spoczynku po śmierci. Nawet nieraz, kiedy mógł w towarzystwie syna i żony, których przecież tak kochał, przepędzić wolne chwile, uciekał z domu na cmentarz, szukając samotności i ciszy. Często wśród najweselszéj rozmowy stawał się nagle smutnym, wstawał i wychodził. Syna dziwiło to niemało, nieraz pytał matki o przyczynę; ale zbywała go wymijającemi odpowiedziami, choć wzrok pełen współczucia, jaki wysyłała za mężem, wychodzącym z domu, wskazywał jasno, że nie obcą jéj była przyczyna téj nagłéj zmiany humoru jego.
Tak właśnie jednego dnia, kiedy siedzieli razem w pokoju matki, i żydóweczka była tam także, stary Leszczyc wśród tego, kiedy syn jego czytał, wysunął się z pokoju. Poszedł do siebie, ale tam niedługo zabawił, wziął tylko kapelusz i udał się zwykłą drogą ku cmentarzowi.
Kiedy się tam zbliżał, za wałem cmentarnym stało dwóch ludzi. Byli to ci sami żydzi, których Jan widział w czasie owéj burzliwéj nocy, w karczmie za miastem. Jeden z nich, ów starszy, szpakowaty, czytał jakiś list i podrzucał co chwila niespokojnie ramieniem. Drugi bawił się rzemieniem torby podróżnéj, którą miał przewieszoną przez plecy, i od czasu do czasu poglądał na twarz starszego, jakby chciał wyczytać na niéj myśli, lub oczekiwał niecierpliwie końca czytania.
Leszczyc nie widział ich, bo szedł z głową pochyloną ku ziemi i coś sam ze sobą rozmawiał, gestykulując rękoma. Ale oni go dojrzeli, a mianowicie młodszy, widząc, że zmierza prosto ku cmentarzowi, odezwał się do starszego:
— Ktoś tu idzie.
Żyd przerwał czytanie i spojrzał niespokojnie na drogę.
— Usuńmy się — rzekł i, kiwnąwszy na towarzysza, poszedł ulicą, wysadzaną świerkami, za kaplicę, następnie skryli się w klomb drzew i krzaków. Miejsce to jeszcze się niedość widać bezpieczném wydawało żydowi na kryjówkę, bo, spostrzegłszy przez krzaki jakiś opustoszały domek, odezwał się:
— Chodźmy lepiéj tam; tam będziemy mogli bezpiecznie pogadać o interesie.
I niebawem zniknęli obaj w ruderze, do któréj widocznie nikt dawno nie zachodził, bo ścieżka do niéj zarosła była zielskiem wysokiém. Była to niegdyś kostnica, ale od czasu, jak z fundacyi jednego z mieszczan wybudowano nową, ta stała pustką. Żydzi wygodnie w niéj się usadowili na jakiéjś starej belce i poczęli zniżonym głosem rozmawiać.
Tymczasem stary Leszczyc, przeszedłszy uliczką, która wiodła wzdłuż wału, wdrapał się na niego w tém miejscu, zkąd był widok na miasteczko, i usiadł. Twarz miał bardzo smutną i przygnębioną, a oczy czerwone. Musiał niedawno płakać, bo jeszcze je ocierał chustką. Ale myśli, które wyciskały mu łzy z oczu, nie mógł zapewne wytrzéć tak łatwo, bo nanowo płakać zaczął. Płakał, jak dziecko, łkając, a wśród płaczu słychać było od czasu do czasu pojedyńcze słowa, które mu się z trudnością przeciskały przez ściśnione gardło:
— Co on powié na to, gdy się dowié. Nie mam odwagi powiedziéć mu tego; ani ona. A jednak trzeba. Ja przed dzieckiem nie mogę miéć tajemnic. Trzeba, żeby wiedział wszystko. A jeżeli nie uwierzy? O, to było-by okropne!
I znowu zaniósł się płaczem. Bolesnym był widok tego staruszka płaczącego. U dzieci to rzecz zwyczajna, u starszych rozrzewniająca, ale starzec płaczący, to coś takiego, co serce rozdziera. Straszna to musi być boleść, która z wyschłego staruszka łzy jeszcze dobywać umié. Zda się człowiekowi, że te resztki łez, wyrwane gdzieś tam z głębi, krwią opłyną, jak ślina suchotnika.
Nikt jednak nie słyszał, ani widział płaczu starowiny, prócz tego nieba błękitnego, na którém leciuchne, białe obłoczki się karbowały, prócz krzyża z pozłacanym Chrystusem na jakimś grobowcu, od którego promień słońca odbijając się mocnym blaskiem, tworzył rodzaj złocistéj aureoli.
Leszczyc co chwila nos siąkał, czy obcierał, a utamować nie mógł płaczu. Gdy wtém naraz przez łzy dojrzał, że pod górę ku cmentarzowi idzie kilka osób. Przyłożył rękę do czoła, zasłaniając oczy od światła, by mógł się lepiéj przypatrzyć, i w nadchodzących poznał syna, żonę i żydóweczkę. Zerwał się wylękły i zsunął z wału do wnętrza cmentarza. Chciał się koniecznie ukryć przed nimi, bo niepodobna było pokazywać się im z oczyma, zaczerwienionemi od płaczu. Musiał taić się z boleścią swoją. Szedł więc spiesznie przez cmentarz, szukając niespokojnie oczyma miejsca, gdzie-by się schować. Zatrzymał się także w klombie, jak to przedtém zrobili żydzi; ale pusta kostnica, którą ztąd widać było, po ciągnęła go także do siebie. Wszedł do niéj szybko w chwili, gdy dwaj żydzi, którzy się tam przedtém skryli, siedzieli pochyleni nad jakimś papierem. Wejście obcego człowieka spłoszyło ich. Zerwali się na równe nogi i rzucili się ku drzwiom, chcąc uciekać. Wtedy to starszy żyd spotkał się oko w oko z Leszczycem. Spojrzenia ich, jak błyskawice, skrzyżowały się i jakby ich sparaliżowały na miejscu, unieruchomieli, patrząc się w oczy jeden drugiemu w milczeniu głuchém. Piérwszy ocknął się Leszczyc, obrzucił raz jeszcze wystraszonym wzrokiem żyda i wyszeptał:
— Grünwald — i, odwróciwszy się z obrzydzeniem od niego, począł szybko uciekać.
— Zna cię? — odezwał się rudy żyd do swego towarzysza, który jeszcze stał nieruchomy, a z oczu niespokojnie latających widać było, że myśl jego nad czémś frasowała się usilnie w téj chwili.
— Któż to był? — odezwał się znowu rudy żyd.
— Tak, to on — mówił drugi, trąc ręką czoło w zamyśleniu, jakby sobie coś powoli przypominał — to on.
— Kto taki?
— Górski. Trudno mi było poznać go odrazu, bo niéma teraz brody, ani wąsów, ale po téj szramie nad okiem i po oczach, o! po oczach poznałem go najwięcéj. Te oczy utkwiły mi w pamięci, choć to będzie może ze dwadzieścia lat, jakeśmy się znali.
— Więc nasz?
— I nasz, i nie nasz.
— Jakto?
— Pst! — zawołał żyd, dając znak towarzyszowi, aby milczał — jakieś głosy słyszę.
— Czy myślisz, że zechce nas wydać?
— Kto go wié. To był bardzo uczciwy człowiek, choć...
Znowu urwał rozmowę i nasłuchywał.
— Czym się przesłyszał, ale mi się zdawało, że między temi głosami słyszałem Małkę, cóż? prawda? słyszałeś?
— Tak, to jéj głos i kilka innych.
— Przyszła zapewne tu z Leszczycami. No, to nie mamy się czego bać na razie. Trzeba-by nam jednak wyjść z téj kryjówki, bo jeżeli ten Górski przypadkiem poszedł do miasta dać znać żandarmom, to nie bardzo tu dla nas bezpiecznie. Czekaj, ja sam pójdę zobaczyć.
Wyszedł z kostnicy, oglądając się ostrożnie na wszystkie strony, i podnosząc wysoko nogi, brodził, jak bocian, przez zielsko, skradając się pod klomb, z za którego mógł widziéć główną uliczkę cmentarza.
Na uliczce téj stało kilka osób, pomiędzy któremi poznał także swoję córkę, i zajęci byli właśnie owym człowiekiem, z którym żyd przed chwilą spotkał się w kostnicy. Staruszek był jeszcze wystraszony, nieprzytomny. Matka i syn z troskliwością dopytywali się, co mu jest. Nic nie odpowiedział, tylko niespokojnie oglądał się w tył, jakby się bał, że ktoś gonić go będzie.
— Co ci jest, ojcze? Co się stało? — dopytywał Jan. — Czy cię kto przestraszył?
— Marcinie — mówiła żona łagodnie — opamiętaj się! odpowiedz-że nam.
— Zostańcie tu przy nim — odezwał się Jan — ja pójdę zobaczyć.
Te słowa nagle wróciły przytomność staremu; zerwał się, przytrzymał syna za surdut i rzekł prędko:
— Nie chodź tam. Po cóż tam masz iść? Tam nikogo niéma
— Więc cóż cię, ojcze, tak przestraszyło? Przed czém uciekałeś?
— Ale przed niczém. Ot, zląkłem się żaby — mówił, usiłując się uśmiechnąć. — Wiecie, jaki ja tchórz. Wlazłem na jakieś obrzydliwe ropuszysko i małom ze strachu ze skóry nie wyskoczył. O! jak mi jeszcze serce bije.
— Ale ty płakałeś, ojcze! masz oczy czerwone.
— Ja? czerwone? Zkąd znowu? chyba z kataru, bo mam nieznośny — i, mówiąc to, począł zapamiętale nos ucierać. A bojąc się, aby syn nowych pytań mu nie zadawał, sam zapytywał jego i żonę, co tu porabiają o téj porze.
— Wyszliśmy się przejść trochę, tak, jak i ty, ojcze.
— I na cmentarz? Toście téż sobie spacer wybrali.
— Byliśmy pewni, że ciebie tu zastaniemy. Ty lubisz te miejsca.
— Inna rzecz ja, stary. Mnie już grób niezadługo się patrzy. Zresztą ja tu chodzę więcéj z potrzeby, doglądać, jak dużo kamieniarze zrobili koło grobu nieboszczki panny prefekty. Dla przyjemności pewnie-bym tu nie chodził. Tu jakoś tak smutno. Jeżeli się chcecie przejść, to chodźmy ku kolei, tam choć kogoś spotkać można. No, chodźmy, chodźmy.
Towarzystwo ze zdziwieniem spoglądało na Leszczyca, który odrazu nabrał takiego wstrętu do cmentarza, gdzie przedtém tak chętnie przebywał i sam ich tu ciągnął; ale, ulegając dziwacznemu żądaniu jego, zabrali się do powrotu. Leszczyc podał rękę żonie i poszedł przodem, chcąc tém zachęcić młodych do pośpiechu. Tak mu było pilno opuścić cmentarz. Dopiéro koło mostu zwolnił nieco kroku i obejrzał się ukradkiem po-za siebie w górę. Zdawało mu się, że z po-za wału wysterczały dwie głowy ludzkie. Bardzo jednak łatwo być mogło, że mu się tylko zdawało, że to były tylko wierzchołki drzew. Nie śmiał uważniéj przypatrywać się, by nie zwrócić także uwagi syna, który o kilka kroków postępował w tyle, prowadząc Amelkę.
Młodzi zajęci byli rozmową. Właściwie on coś mówił, opowiadał, a ona słuchała go z uwagą i wciąż ku jego twarzy miała podniesione oczy, słuchała go oczyma i duszą całą. On czuł, jak jest słuchany, i to dodawało mu zapału, wymowy. Przedmiot opowiadania nie był nawet ani tak ważny, ani tak zajmujący; opowiadał jéj jakiś epizod ze swego pobytu w Wiedniu; a jednak słuchała go z zajęciem dlatego tylko, że on to opowiadał, a być może, iż i on z takiém życiem opowiadał, że go ona słuchała. I tak się rozgadał, a ona tak się zasłuchała, że nie uważali wcale, iż aptekarz spotkał się ze starymi Leszczycami i zawrócił z nimi ku miastu. Dopiero go spostrzegli, kiedy zagadał do Jana;
— Masz tam pan list na poczcie. Gdybym był wiedział, że się spotkam z wami, był-bym go zabrał.
Odezwanie się aptekarza zrobiło na Janie takie wrażenie, jakby mu kto zimną wodą bryzgnął na rozgrzaną twarz. Wzdrygnął się nerwowo. Nigdy jeszcze głos aptekarza nie wydawał mu się tak nieprzyjemnym, a wzrok tak cynicznym. Gniewało go, że wzrokiem tym przeszywał badawczo Amelkę, i zdawało mu się, że jéj tém ubliżał. Wysunął się umyślnie nieco na przód, aby ją zasłonić przed jego niedelikatną ciekawością, i nie kontent był, że zbliżał się do nich.
Może i Amelka coś podobnego czuła, lub może uważała za niewłaściwe pozostawać dłużéj przy Janie wobec trzeciéj osoby nieznajoméj; dlatego wysunęła rękę z pod jego ramienia i, pod pozorem zapytania się o coś pani Leszczycowéj, pobiegła ku niéj.
Aptekarz zbliżył się do Jana z żartobliwym uśmiechem i odezwał się niepełnym głosem, aby go przodem idący nie słyszeli:
— Teraz rozumiem, dlaczegoś się pan u mnie tyle czasów nie pokazał.
— Matka była chora — wybąknął Jan na swoje usprawiedliwienie.
— Tak; ale matka już od dwóch tygodni zdrowa.
— Miałem zajęcie.
— A widzę to, i dlatego nie dziwię się.
— Co pan przez to chcesz powiedziéć?
— To samo, co pan myślisz.
— Ja nic nie myślę.
— To pan czujesz. To stokroć więcéj warto od myślenia.
— Nie rozumiem pana.
— Czy pan chcesz, żebym palcem pokazał.
— Kogo?
— No, tę młodą dziewczynę. E, nie udawaj pan! bo przecież to nie sekret. Całe miasto już o tém gada.
Janowi krew uderzyła do głowy z oburzenia.
— Kto to śmiał powiedziéć?
— Ja dowiedziałem się ze źródła wiadomości dobrego i złego: Od mojéj nieocenionéj panny Zenobii.
— I uwierzyłeś pan bajce.
— Nie, nie uwierzyłem. Ale teraz oczom moim wierzyć muszę.
— Więc pan przypuszczasz...
— Mój panie — przerwał mu niecierpliwie aptekarz — tu przecież nie potrzeba się bawić w żadne przypuszczenia, bo to widne, jak na dłoni...
— Że ja się kocham? — spytał Jan drwiąco.
— Za pana-bym nie przysiągł, ale że ta dziewczyna zakochana w panu po uszy, to na to daję moję głowę. Dość spojrzéć na nią.
Jan zmarszczył brwi i chciał coś ostro odpowiedziéć aptekarzowi, ale wtém zrównali się z rodzicami, którzy właśnie przystanęli, aby się spytać Jana, czy chce iść ku poczcie.
— Ty odbierzesz list, a my się przejdziemy przy téj sposobności.
— A ja przy téj sposobności pożegnam państwa — odezwał się aptekarz.
— A czemuż pan nie z nami? — spytał Leszczyc.
— Widziałem już raz dzisiaj łysinę pocztmistrza i nie mam wcale ochoty oglądać jéj po raz drugi. Dla was to, państwo, zabawka, a mnie idzie o wstyd. Łysina pocztmistrza, to Waterloo moje, bo na tém polu inwencya moja kosmetykowa doznała klęski. Więc nie chcę rozdzierać sobie serca i pójdę w całkiem przeciwną stronę.
Pożegnał się ze starymi Leszczycami, Amelce się poważnie ukłonił, a żegnając się z Janem, szepnął mu:
— Ja się cieszę z tego, bo mam nadzieję, że z téj miłości miasto zyska mydlarnią porządną.
To powiedziawszy, nie czekając, co mu Jan odpowie, oddalił się szybko.
Jan spojrzał za nim niezadowolony i rozgniewany trochę. Oburzała go ta bezczelna poufałość, z jaką aptekarz pozwolił sobie zaglądać w jego życie. Szpiegowanie, rewizya, są to zawsze czynności, które oburzają uczucie człowieka, obrażają jego prawa i ścieśniają wolność, szczególniéj wtedy, gdy człowiek czuje się niewinnym. A Jan wobec własnego sumienia czuł się całkiem niewinnym zarzucanéj mu zbrodni, czy winy, i dlatego oburzało go, że ciekawy aptekarz domyślał się tego, czego nie było.
Może nawet dlatego, aby nikomu nie dawać powodu do podobnych przypuszczeń, idąc przez miasto, nie zbliżał się wcale do Amelki, jeno szedł po stronie ojca. Dopiero koło poczty złożyło się tak, że znowu byli razem, przy sobie, ale na krótko, bo, zostawiwszy ich przed gankiem, sam poszedł po list.
— Zkąd-że list? — spytał go ojciec, gdy wyszedł z kancelaryi, niosąc list dość dużych rozmiarów.
— Z Wiednia.
— Może ci proponują jaką posadę.
— Nie wiem.
— No, i nie ciekawyś? — spytała matka, zdziwiona tą obojętnością syna.
Była to jednak sztuczna obojętność. Jan, skoro tylko rzucił okiem na list, poznał pismo Leona, w dotknięciu poczuł, że były w nim fotografie, i dlatego tak nie spieszył się z otwieraniem. Wydawało mu się jakoś niewłaściwie czytać ten list wobec matki i Amelii, nie śmiał wydobywać fotografii, bał się zapytań, bał się, że będą ciekawe zobaczyć. Wstydził się zdradzić przed niemi swoje tajemnice; dziwił się jednak, że odebranie listu, na który tak długo czekał, który miał może rozstrzygnąć los jego, nie wywołało w téj chwili w nim żadnego innego uczucia, prócz zakłopotania, i więcéj myślał, co sobie o jego tajemniczéj korespondencyi pomyśli matka, lub Amelka, niż, co w sobie zawierała. Może do tego przyczyniło się głównie to, że mu tak długo na odpowiedź czekać kazano. Uczucie jego, które w piérwszych chwilach napięte było jak struna na najwyższe tony, miało czas przetrawić się, przejść cały proces fermentacyjny i ułożyć się do spokoju, a nawet do obojętności. Milczenie Leona tłómaczył sobie tém, że nie miał do napisania nic pocieszającego i dlatego nie pisał. Z początku cierpiał nad tém bardzo, potém miłość własna zaczęła ze swojéj apteczki podawać mu różne uspakajające środki, aż wreszcie z całego tego burzliwego epizodu zostało tylko chłodne wspomnienie, jak lawa po wybuchach wulkanu. Ani przypuszczał może, iż do téj prędkiéj rekonwalescencyi jego duszy, a raczéj serca, niemało się także przyczyniło towarzystwo Amelii. Chorzy mają zwyczaj przypisywać uzdrowienie sobie samym, swoim żywotnym siłom, a nie lekarstwom. To téż i Jan nie przyznał-by pewnie tego, gdyby ktoś chciał go o tém przekonywać. Ale na szczęście nikt w téj chwili nie starał się o to. Nie mógł nawet uskarżać się na to, że ktoś chce gwałtem wcisnąć się w tajemnice jego serca, bo i matka, i Amelka, widząc, że ich obecność w téj chwili nie na rękę Janowi, wzięły się pod ręce i poszły na przód. Ojciec zatrzymał się koło poczty z jakimś znajomym. Widocznie ułatwiono mu sposobność do swobodnego przeczytania listu. Musiał korzystać z tego, i rozdarł kopertę.
Kilka fotografii, większego i mniejszego kalibru, wysypało się z listu. Podniósł je szybko z ziemi. Wszystkie przedstawiały Julią, w najrozmaitszych pozach i ubiorach: to dekoltowaną w lokach, z sentymentalném spojrzeniem, to znowu w jakimś negliżyku koronkowym, z rozpuszczonemi włosami, to w kołpaczku futrzanym, z ulubioną charciczką, Ledą; była nawet na jednéj fotografii przedstawiona leżąca, z głową przytuloną do poduszki i uśmiechająca się do kogoś.
Ta obfitość fotografii niemiłe zrobiła wrażenie na Janie; widział w tém kaprys bogatéj panny i próżność, zbyteczne rozmiłowanie się w sobie. Wyobraził sobie ją zaraz, stojącą przed lustrem w pracowni fotografa i probującą różnych wyrazów twarzy, spojrzeń, a wszystko dlatego, aby się wydać najpiękniejszą, nawet kosztem wstydliwości dziewiczéj, bo niektóre fotografie wydawały mu się dość nieskromnem i w Wiedniu może-by to nie było go uderzyło; ale tu, czy, że towarzystwo matki i Amelki, które były uosobieniem uczciwéj skromności, tak wpłynęło na niego, czy może gust jego stał się tak małomieszczańskim, że na mody ucywilizowanego świata zaczął patrzéć ze zgorszeniem, dość, że przy niektórych fotografiach wstydził się za Julią. Nie było w tém znowu nic tak zdrożnego; Julia robiła to, co inne; kaprysy jéj i zachcianki nie wyskakiwały po-za przepisy mody i dobrego tonu; ale Jan, który stał już od kilku tygodni za prądem tego życia światowego, patrzał surowém okiem krytyka na te zdrożności małe, które świat toleruje, a moda uświęca. Prędko przejrzał fotografie, schował je do bocznéj kieszeni surduta, a następnie zabrał się do odczytania, a raczéj przejrzenia pobieżnie listu Leona, bo, idąc, nie mógł czytać dokładnie, a przytém spieszyło mu się, bo nie chciał tak zostawiać samych kobiet na ulicy.
Leon na początku listu tłómaczył mu się najprzód, dlaczego tak późno odpisuje. Sam Jan dał do tego powód, gdyż przez roztargnienie nie napisał na kopercie dokładnego adresu. Stało tam tylko: Wien; reszty szczegółów zapomniał.
„Gdybym był upoważniony przez ciebie — pisał mu — do pokazania twego listu Julii, ta koperta najlepiéj-by ją mogła przekonać, jak ją kochasz. Tylko zakochani mogą się tak zapominać”.
Jan, czytając ten ustęp, skrzywił się; niekontent był, że Leon posądzał go o miłość, dochodzącą aż do zaślepienia. Wydawało mu się, że więcéj mu przypisuje, niż jest w rzeczy saméj. Przynajmniéj czuł to po sobie, że ta miłość wcale nie pozbawiła go rozumu, ani nawet spokoju. Ale bo zapomniał, że pomiędzy listem, który on pisał, a odpowiedzią Leona upłynęły całe cztery tygodnie. Przez ten czas wiele się w nim odmieniło; uczucie, niepodsycane niczém, nawet nadzieją, zbiedniało tak, że ledwie cień jego pozostał mu w sercu, i wstydził-by się może, gdyby mu Leon był teraz dał do odczytania jego własny list, który napisał owéj pierwszéj nocy po przybyciu do domu rodziców. Kto wié, czy listu tego nie nazwał-by teraz szaleństwem. Tak wytrzeźwiał i uspokoił się od owego czasu.
„Pytasz mnie — pisał daléj Leon — co myślę o Julii? przypuszczasz, że ją znam lepiéj, niż inni. Mój drogi, kobieta, to uosobienie niekonsekwencyi; choćbyś znał wszystkie jéj czynności od czasu, jak do piérwszéj błyskotki, dziecinnéj zabawki, wyciąga ręce, nie mógł-byś przewidziéć, co ta kobieta może zrobić, a co zrobi w danym razie. Postępowanie jéj często zadrwi ze wszystkich wyrachowań ludzkich, i sprawia ciągłe niespodzianki. Z kobietą tak, jak z meteorologią. Uczony fizyk ślęczy nad tablicami porównawczemi, by z nich dojść praw pewnych, podług których układa się stan atmosfery, bada, obserwuje, oblicza, i kiedy mu się zdaje, że będzie już mógł na pewno przepowiedziéć pogodę, zaczyna się słota, paskuda, i meteorolog ze wstydem chowa do kosza swoje przepowiednie. Jako przykład takiéj niespodziewanéj zmiany w atmosferze kobiecego serca, przytoczę ci Emilkę G., tę smagławą brunetkę, którą nazywałeś zawsze ucywilizowaną cyganką. Wiész dobrze, jak niecierpiała owego długiego prokuratora, z kędzierzawym włosem, w okularach, który bywał u nich, jak wyśmiewała go nieraz przed nami, a nawet w obecności jego pozwalała sobie złośliwych żartów z niego. Tydzień temu wyszła za niego, i nie z konieczności, nie z obawy staropanieństwa, bo ma majątek, i równocześnie starał się o jéj rękę jakiś doktor, młody, przystojny.”
Następował jeszcze jakiś inny przykład. Jan niecierpliwie przewrócił kartkę; list Leona wydawał mu się próżną gadaniną. Co jego obchodzić mogła jakaś Emilia G., jakaś inna jeszcze panna, o któréj się także szeroko rozpisał. A może temi przykładami zmienności kobiecéj chce przygotować go do tego, co mu powiedziéć ma o mniemaniu Julii. Janowi takie przygotowanie wydawało się wcale zbyteczném, a nawet obrażało go po trochu.
— Za wiele robi sobie zachodu ten Leon — myślał — było poprostu napisać tak, lub nie. Czy sądził, że zemdleję, albo apoplexyi dostanę, gdy się dowiem, że Julia mnie nie kocha? Zbyteczna obawa.
Przeskoczył oczyma kilkanaście wierszy i czytał daléj:
„Nie chciała uwierzyć, żeś wyjechał. Była pewną, że ją zwodzę, aby przekonać się, jakie to wrażenie na niéj zrobi. I, aby pokazać, że mi się to nie udało, była nadzwyczaj wesoła tego wieczora, bawiła się, trzepotała; nawet niesmaczne dowcipy Adolfa pobudzały ją do szalonego śmiechu. To téż Adolf był uszczęśliwiony, aż do zarozumiałości. Ale następnego wieczora zmieniła się sytuacya. Panna, widząc, że na prawdę się nie pokazujesz, była rozdrażniona, kapryśna i na biednego Adolfka wywarła swój zły humor. Pastwiła się nad nim bez litości, zapytywała go o liczbę jego kolorowych krawatek, i czy nie myśli z nich wystawy urządzić. Radziła mu, żeby siebie wystawił w jakim galanteryjnym sklepie, jako okaz najświeższych nowości toaletowych; słowem, dokuczała mu okropnie. Nie traciła jednak nadziei, że przyjdziesz, bo uważałem, że za każdém otwarciem drzwi obracała się niespokojnie; ale nie pytała mnie o nic i starannie unikała rozmowy o tobie. Dopiéro po kilku dniach zapytała mnie, czy naprawdę wyjechałeś z Wiednia; a gdym ją upewnił, że z największą prawdą, wybuchnęła głośnym płaczem, płaczem rozkapryszonego dziecka, któremu odmówiono zabawki; poczęła uskarżać się na ciebie, że postąpiłeś sobie nieuczciwie, niegodziwie, zadając jéj taką przykrość, a za chwilę znowu zaklinała mnie, bym coprędzéj do ciebie napisał, abyś wracał. Byłbym może zrobił to dla niéj, ale nie wiedziałem, gdzie cię szukać. Kiedym jéj to powiedział, zmartwiła się na seryo; w narzekaniu jéj czułem jakieś głębsze tony; przez kilka dni nie wychodziła nigdzie, nawet do teatru. Nie poszła także na jakiś wieczór tańcujący. Ty, który wiész dobrze, jak się lubi bawić, stroić, pojmiesz całą wielkość téj ofiary, jaką zrobiła na rzecz nieszczęśliwéj miłości. Czas jednak ukoił tę straszną boleść. Niewiele go potrzebowała, bo zaledwie kilka dni, aby wrócić do zwykłego porządku, do zabaw, strojów, nawet do śmiechu, a z tém wszystkiém i Adolf przyszedł także na porządek dzienny. Dopiéro, gdym jéj wspomniał, że miałem list od ciebie, przypomniała sobie znowu, że cię niéma. Rozpytywała mnie szczegółowo, co pisałeś, gdzie jesteś, co robisz, a gdym jéj powiedział, że prosisz o jéj fotografią, oddała mi cały zbiór, z poleceniem, abym ci go przesłał. Kazała nawet umyślnie fotografować się dla ciebie, co wysłanie mojego listu spóźniło o dni kilka. Jest to właśnie ta fotografia w lokach; dekoltowanie à la Magdalena ma wyobrażać jéj skruchę, a w oczach nietrudno będzie ci wyczytać tęsknotę za tobą. Przynajmniéj z tą imaginacyą fotografowała się, abyś to wyczytał w jéj oczach.
„Oto masz szczegółową relacyą z tego, co chciałeś wiedziéć. Posyłam ci różne notatki, spostrzeżenia same, z których możesz sobie zestawić obraz. O ile on będzie odpowiadał obecnym potrzebom twego serca, nie wiem. Wstrzymuję się od wszelkich osobistych uwag, bo, jak powiedziałem, w kwestyach miłości nie da się nic przewidziéć, obrachować, a nie chciał-bym miéć na sumieniu wyrzutu, żem rozdzielił dwa serca kochające, które-by potém całe życie płakały na mnie i na siebie. Kochajcie się, lub nienawidźcie, tylko bez mego pośrednictwa. Nawet ten list piszę nie z własnego popędu, jeno na wyraźne żądanie twoje, a jako sumienny sprawozdawca, muszę dodać, że Julia zaklina cię na wszystko w świecie (jéj wyrażenie), abyś przyjechał jak najprędzéj. Jeżeli ta prośba miała-by dla ciebie rzeczywiście siłę pociągającą, to powód do przyjazdu łatwo się znajdzie, bo ojciec Julii oczekuje także twego przybycia w kwestyi owéj fabryki, którą macie zakładać w jego dobrach. Masz więc dobry powód do przyjazdu. Czy i jak skorzystasz z téj sposobności, to zostawiam twojéj woli.”
Daléj szły oświadczenia przyjaźni, zakończone serdeczném pozdrowieniem, a w końcu:
„Jeżeli nie masz zamiaru przyjechać, a znajdziesz tyle czasu i chęci, aby mi coś donieść o sobie, wdzięcznym ci będę. Chętnie także spełnię polecenia, jeżeli masz mi co polecić. Twój Leon.”
Jan schował list i przyspieszył kroku, aby się zrównać z matką i z Amelią.
— Cóż? dobre jakie nowiny? — spytała go matka. Amelia także oczyma czekała jego odpowiedzi.
— Obojętne — odrzekł niedbale Jan.
Na zakręcie ulicy dopędził ich stary Leszczyc.
— A co dostanę znaleźnego, to ci oddam twoję zgubę — rzekł do Jana z uśmiechem. (Staruszek silił się na dobry humor, aby w pamięci wszystkich, a może i swojéj, zatrzéć owę scenę na cmentarzu.)
— Moję zgubę?
— Patrzcież, moje panie, to chłopak dopiéro rozrzutny; panieńskie fotografie zostawia po drogach — i pokazał fotografią. Była to właśnie owa w lokach, wygorsowana, która tak nie podobała się Janowi.
— Ach, jaka piękna! — zawołała Amelka z nieudanym zachwytem, przypatrując się z żywém zajęciem fotografii. Matka także pochwalnie odezwała się. Tylko Jan nie podzielał téj admiracyi wdzięków Julii; owszem, porównywając ją w téj chwili z Amelią, musiał przyznać, że Julia ani mierzyć się z nią nie mogła pod względem piękności, regularności rysów. Julia właściwie nie miała żadnych rysów, zdobiła ją tylko młodość, uśmiech, który drobnym jéj rysom nadawał pewien wdzięk, wreszcie elegancka toaleta. Gdyby jéj to wszystko odjąć, ubrać w sukienkę skromną, w jakiéj była Amelia, twarz jéj wydawała-by się bardzo zwyczajną.
Podczas, kiedy Jan robił takie uwagi i porównania, które wypadały na niekorzyść Julii, stary Leszczyc wsunął się między matkę i Amelią, i także przypatrywał się fotografii.
— A, ładna! niéma co mówić.
— Cóż to za jedna? — spytała matka Jana.
— Jedna ze znajomych moich z Wiednia.
— A może coś więcéj, niż znajoma? — odezwał się żartobliwie ojciec. — E! coś się, chłopcze, rumienisz. Zdaje się, że zgadłem.
Nie zgadł jednak stary, bo rumieniec jego miał inny powód w téj chwili. Kiedy bowiem ojciec postawił mu tak drażliwe pytanie, Jan właśnie oczy miał zwrócone na Amelią i widział, jak niespokojnie popatrzyła na ojca, potém na niego i zbladła. Przypomniały mu się słowa aptekarza, i piérwszy raz zapytał sam siebie: a gdyby to była prawda?
Więcéj jeszcze potwierdziło jego domysły dalsze zachowanie się Amelii. Unikała jego wzroku, rozmowy z nim; trzymała się nieodstępnie boku jego matki i przyspieszyła kroku, zdążając ku domowi. Kiedy koło furtki na pożegnanie podał jéj rękę, zaledwie jéj dotknęła swoją; widać było, że chciała coprędzéj wyrwać się z ich towarzystwa, bo pożegnała się prędko z Leszczynową, staremu nawet zapomniała powiedziéć dobranoc i rzuciła się w ogród. Jan przypomniał sobie, że podobnie znalazła się owéj nocy, gdy chora matka mieniała ich pierścionki. To porównanie bardzo wiele mu teraz wyjaśniło.
Rzeczywiście w bardzo podobném usposobieniu, jak wtedy, wracała teraz Amelia do siebie. Tylko, że boleść jéj w téj chwili była o wiele większą; tam było dopiéro przeczucie, domysł, że Jan jéj nie kocha; tu była pewność, że kocha inną. Na taką boleść ojciec nie mógł jéj dać pociechy. To téż nie szukała go, ale poszła prosto do swego pokoju i, nie zapalając świecy, rzuciła się na sofę. Nawet płakać nie mogła; ten ogień wewnętrzny, co palił jéj nadzieje, jéj marzenia, wysuszył łzy. Chwyciła w dłonie, jak w obręcz, rozpaloną głowę i przytuliła się do ściany.
Tak zastał ją ojciec, który w téj chwili wszedł do alkierza. Dojrzał w zmroku córkę siedzącą; ani widział, ani się domyślał, co cierpi w téj chwili.
— Czy śpisz? — spytał.
— Nie — odrzekła sucho.
— Dlaczegoż nie świecisz?
— Wolę tak. Oczy mnie trochę bolą, palą.
Usiłowała utrzymać obojętny ton głosu, by ojciec z drżenia jego nie domyślił się niczego. Bała się pytań. Wielkie boleści lubią ciemność i milczenie.
Ojciec, założywszy w tył ręce, przechadzał się czas jakiś po pokoju. Potém znowu rozpoczął rozmowę, nie przestając chodzić:
— Byłaś podobno z Leszczycami na cmentarzu.
— Tak.
— Kto to był z nimi, ów staruszek, siwy, bez zarostu, trochę pochylony?
— To był sam pan Leszczyc.
Żyd zatrzymał się w miejscu.
— Ten, ten stary, w oliwkowym surducie? — spytał żywo.
— Tak.
Nastało długie milczenie. Żyd, nie ruszając się z miejsca, wpatrywał się w córkę, ale myśl jego widocznie gdzieś indziéj była w téj chwili.
— Więc to Leszczyc — powtórzył jakby do siebie i utonął w głębokiém zamyśleniu.




VIII.

Domyślić się nietrudno, zkąd rozeszła się po mieście pogłoska o Janie i żydówce. Panna Aniela z mamą gorliwie pracowały nad tém, aby wiadomość ta doszła do uszu wszystkich w najkrótszym czasie. Podawały ją, rozumié się, z oburzeniem; nazywały świętokradztwem, aby w murach pobożnego klasztoru mogły się dziać podobne rzeczy, i burmistrz byłby z pewnością, jedynie ze względu na moralność, postarał się o wydalenie żydówki z miasta, gdyby panna Zenobia nie była jéj wzięła w swoję szczególniejszą opiekę. Szło jéj bowiem o nawrócenie żydówki. W téj misyi udała się jednego dnia do Leszczycowéj, aby się jéj zapytać, jak daleko postąpiła w przygotowaniu żydówki do przyjęcia wiary katolickiéj. Ale ta, ku wielkiemu zdziwieniu, a nawet zgorszeniu świętobliwéj Zenobii, oświadczyła, że całkiem nie zajmowała się nawracaniem żydówki, dla téj prostéj przyczyny, że ani ona sama, ani nikt w jéj imieniu, nie żądał od niéj tego.
— A przecież to wiadome w całém mieście — odezwała się z ferworem panna Zenobia — że ona jedynie dla tego przybyła do naszego miasta.
— Tak mówią — odrzekła spokojnie pani Leszczynowa — ale od niéj saméj nie słyszałam nigdy tego.
— A choćby i tak było, to przecież pani, jako katoliczka, powinnaś była dbać o pozyskanie téj duszy Kościołowi. Mówią, że ona tu, w pani domu, ciągle przesiaduje; że podobno, nie wiem, czy prawda, ale tak mówią, że syn pani bałamuci ją.
Leszczycowa spojrzała surowym, poważnym wzrokiem. Wzrok ten zmieszał Zenobią.
— Nie masz się pani o co obrażać, to się przecież trafia między młodymi. Pani nie odpowiadasz za syna.
— Mój syn za uczciwy na to. Mógł się zakochać, ale nigdy bałamucić. Mogę to śmiało powiedziéć, bo jeżeli kiedy się widywali, to tylko przy mnie, i ja odpowiadam całkiem za syna mego w tym względzie, a i za nią odpowiadam z czystém sumieniem, bo postępowanie téj panienki jest takie, że najgorszy wróg nie mógł-by jéj odmówić szacunku.
— A, to się tém więcéj dziwię, że pani nie postarałaś się dotąd pozyskać téj duszy Kościołowi. Więc ona nic dotąd nie umié z tych rzeczy, które katolik pod utratą zbawienia wiedziéć i w które wierzyć powinien? Nie mówiłaś jéj pani nic dotąd o grzechach śmiertelnych, o grzechach cudzych, o grzechach przeciw Duchowi Świętemu? Ależ to pojąć nie mogę podobnéj obojętności ze strony pani!
Staruszka uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Dziwisz się pani, że jéj nie nie mówiłam o grzechach? Poco jéj miałam mówić o tém, czego nie wié, nie rozumié.
— Od czegoż katechizm, który to wszystko wykłada, objaśnia, tłómaczy?
— Wolałam mówić jéj o cnotach, niż o grzechach.
— A więc pani nie trzymała się tylko przepisanego porządku, ale zawsze nauka katechizmu była? Więc wiele już cnót chrześcijańskich pani z nią przeszła?
— Przyznam się pani, że nie liczyłam. Ile razy nadarzyła mi się sposobność dać jéj przykład jakiéj wzniosłéj cnoty, szlachetnego uczynku, nie pomijałam jéj. Chciałam w tym względzie zastąpić jéj matkę, któréj nie ma.
— Ależ, proszę pani, takie gadanie, to jeszcze nie jest nauką, to należało się wziąć systematycznie do tego, punkt po punkcie. Ona to powinna umiéć, jak pacierz, bo jak się jéj ksiądz zapyta, a ona nie odpowié mu słowo w słowo, to nie da chrztu, jak Boga kocham, nie da. Pokazuje się, że z nią trzeba będzie na nowo, całkiem od początku rozpocząć naukę. Za cztery tygodnie u nas misya; potrzeba, żeby do tego czasu była zupełnie przygotowaną. Chciała-bym bowiem urządzić chrzest z całą pompą, bo to piérwszy podobny wypadek w naszém mieście. Sam biskup obiecał mi przybyć, a ja i panna matka będziemy chrzestnemi matkami. Taki honor nie każdą spotyka. Jestem pewna, że dziewczyna nabierze ochoty, skoro się o tém dowié. Czy ona tu nie będzie teraz u pani. Chciała-bym się z nią koniecznie widziéć.
— To najlepiéj będzie, jeżeli pani sama pójdzie do niéj. Mieszka niedaleko ztąd, przy uliczce ogrodowéj.
— Tam może zaduch, fetor, jak zwykle w żydowskich domach.
Leszczycowa uśmiechnęła się z politowaniem. Panna Zenobia spostrzegła się, że tém zapytaniem skompromitowała swój zapał religijny i prędko dodała:
— Mniejsza o to. Tam, gdzie idzie o zwycięztwo Kościoła, każdą ofiarę zrobić trzeba. Zresztą wezmę flaszeczkę perfum. No, polecam panią Panu Bogu i Jego Najświętszéj Matce. A więc pani pozwalasz, abym całkiem zajęła się neofitką?
— Skoro się ona na to zgodzi.
— Postaramy się o to, aby światło wiary rozjaśniło jak najprędzéj tę duszę młodą. Chodźmy, Azorku — rzekła, głaszcząc nieodstępną psinę, która przez ten czas usadowiła się jéj na sukni i spała w najlepsze. — Niech będzie pochwalone Przenajświętsze Imię, vivat Jezus!
Ukłoniła się Leszczycowéj, przymknąwszy nabożnie oczy powiekami i rozdymając nozdrza do nabrania powietrza na westchnienie religijne, i wyszła.
Nie poszła jednak prosto do mieszkania żydówki. Wstąpiła naprzód do domu nakarmić Azorka czekoladą i biszkopcikami, bo biedaczek od obiadu był na czczo; potém, zabrawszy ze sobą flaszeczkę perfum, wstąpiła po drodze do kilku znajomych, opowiadając się im, dokąd idzie i w jakim celu. Wybierała się, jak misyonarz do dzikich krajów. Przy téj sposobności nie omieszkała przypiąć łatki Leszczycowéj, oburzając się na jéj obojętność w rzeczach religii. Kiedy już była przed mieszkaniem żydówki, nakropiła obficie chustkę perfumami, nawet Azorkowi natarła niemi kudełki koło pyszczka i noska, westchnęła do Ducha Świętego i zadzwoniła.
Amelia zerwała się na głos dzwonka, a twarz jéj smutna i znękana ożywiła się nagle. Od dwóch dni siedziała sama w domu. Ojciec wyjechał, bo jakiś ważny interes odwołał go niespodzianie od córki. Została więc sama z rozpaczliwemi myślami, na które nie było rady, ani pociechy. Było jéj w duszy, jak po pogrzebie. Do Leszczycowéj ciągnęła ją tęsknota; zdawało jéj się, że będzie jéj lepiéj, kiedy się przytuli do staruszki, którą czciła i kochała, jak matkę, ale bała się spotkania z Janem. Nie była pewną, czy wobec niego umiała-by tak panować nad sobą, aby się nie zdradzić z uczuciem swojém dla niego. Chodziło jéj o to, aby nikt, a szczególniéj on, nie dowiedział się nigdy o tém. Dziewicza duma nie pozwalała jéj przyznać się do miłości, za którą nie mógł-by jéj niczém odpłacić, chyba litością. Dlatego unikała Jana i, choć ją to wiele kosztowało, nie pokazywała się w domu jego rodziców. Miała nadzieję, że może Leszczycowa zajrzy do niéj dowiedziéć się, co z nią słychać. To téż na głos dzwonka zerwała się żywo z siedzenia, a gdy Sura weszła i powiedziała, że jakaś niemłoda pani chce się z nią widziéć, nie wątpiła już, że to matka Jana, i z radością wybiegła naprzeciw niéj.
Ale, zobaczywszy we drzwiach jakąś obcą osobę, cofnęła się zmieszana i wypatrzyła na przybyłą zdziwione oczy. Trwało to dosyć długo, bo panna Zenobia nie miała czasu dać objaśnienia, kto jest i po co przychodzi, będąc zajęta uspakajaniem Azorka, który na starą żydówkę szczekał i piskliwie warczał. Dopiéro, kiedy Sura ustąpiła z pokoju, a Azorka wpakowała panna Zenobia pod mantylkę, można było przyjść do słowa.
— Nie wiem, czy trafiłam — odezwała się panna Zenobia, rzucając ze zdziwieniem przenikliwe spojrzenie po bogatych dywanach.
— Kogoż pani szukasz?
— Czy to panna jest żydóweczką, która ma zamiar przechrzcić się.
— Jestem żydówką — odrzekła Amelia z godnością — ale z zamiarów moich w tym względzie nie zwierzałam się nikomu.
— Jakto? A przecież tylko na téj podstawie pozwolono pannie tu mieszkać?
— Nie pytałam się nikogo o pozwolenie i nikt mi nie mówił o takich warunkach. Mój ojciec płaci komorne, to powinno wystarczać.
Wyniosły ton, jakim powiedziała te słowa, zreflektował nieco apostołkę; widziała, że źle zabrała się do propagandy i zmieniła taktykę: stała się uprzejmą i słodką. Zaczęła się tłómaczyć, że nie miała chęci obrażać jéj swojém pytaniem, że przybyła tu w zamiarze zajęcia się nią, jak matka, że przybywa z porady Leszczycowéj.
To ostatnie wyjaśnienie usposobiło Amelią nieco lepiéj dla przybyłéj; wspomnienie Leszczycowéj było najlepszą rekomendacyą. Przyszło jéj zaraz na myśl, że to zapewne jest życzeniem matki Jana, aby zdecydowała się przejść na religią katolicką. Dziwiło ją tylko, dlaczego sama nigdy jéj o tém nie wspominała, dlaczego użyła pośrednictwa trzeciéj osoby i dlaczego właśnie teraz? czy to stało się z wiedzą Jana? czy on miał w tém jaki udział? Te myśli wywołały chaos różnych domysłów w głowie Amelii, z którego nic pewnego wywnioskować nie mogła. W każdym razie życzenie Leszczycowéj było dla niéj świętém, a osoba, przysłana przez nią, zasługiwała na pewne względy; dla tego poprosiła siedziéć pannę Zenobią i, sama usiadłszy przy niéj, słuchała jéj cierpliwie.
Propagatorka wiary rozwinęła cały zasób wymowy; wszystkich wiadomości, jakie zaczerpnęła z katechizmu, z kazań, z książek nabożnych, użyła dla przekonania żydówki o potrzebie chrztu; przedstawiała jéj moralne i materyalne korzyści, jakie osiągnie przez przyjęcie tak ważnego sakramentu; mówiła o łasce Bozkiéj, o darach Ducha Świętego, zbawieniu wieczném i nagrodzie sprawiedliwych.
Amelia słuchała jéj z głęboką uwagą, w poważném zamyśleniu. Pierwszy raz dopiéro tak wielkie zagadki życia, jak: śmierć, Bóg, zbawienie wieczne, obiły się o jéj uszy. Dotąd nie myślała nigdy o tém, wychowywała się bowiem prawie bez żadnych pojęć religijnych; wiedziała, że tam gdzieś w górze jest Jehowa, stwórca świata, ale myśl jéj nie śmiała nigdy wznieść się do badania prawd, objawionych przez tę najwyższą Istność; wierzyła ślepo w to, co jéj mówiły przykazania, nie robiła nikomu źle, a przywiązanie do ojca było jéj religią. Wiedziała, że chrześcijanie mają innego Boga, a raczéj wielu Bogów, bo wizerunki ich spotykała nieraz po gościńcach, na murach kościelnych; ale nie przyszło jéj nigdy na myśl zastanawiać się nad różnicą w tym względzie. Wydawało się jéj to dosyć obojętném, do kogo ludzie się modlą, i dzieliła ich, nie według różnicy wiary, ale według tego, czy byli źli, czy dobrzy. W pojęciach swych między matką Jana a swoim ojcem nie widziała żadnéj różnicy. Oboje wydawali się jéj jednako dobrzy, jednako przywiązani do swych dzieci. Sądziła z tego, co widziała; rozumowania jéj religijne nie wybiegały za sferę ziemskich stosunków. Celem jéj życia było życie, a uczciwość dogmatem. I była z tém zupełnie szczęśliwą. Nie sięgała myślą za granicę życia, bo życie dawało jéj wszystko, czego jéj było potrzeba do szczęścia, ojciec zaspakajał wszystkie jéj życzenia; a choć chwilowo trapiła ją tęsknota i nuda, gdy musiała żyć samotnie, poprzestając na towarzystwie staréj Sury, to jednak wiedziała, że niezadługo wyjdzie na świat szeroki, piękny, o którym ojciec cuda jéj opowiadał, że będzie bogatą, i to oczekiwanie było także szczęściem, bo szczęśliwi jesteśmy potąd, dopóki się czegoś spodziewamy. Od czasu poznania Jana, przyszłość w bardziéj różowych jeszcze przedstawiała się jéj barwach.
Ale od kilku dni zmieniło się to wszystko; świetne barwy pociemniały, życie straciło dla niéj urok. Czuła się bardzo nieszczęśliwą i dlatego słów panny Zenobii słuchała z taką głęboką uwagą. Religia chrześcijańska jest religią nieszczęśliwych; tym, którym życie nie może już nic ofiarować, prócz cierpienia, religia obiecuje szczęście wieczne, uciśnionym mówi o sprawiedliwości Bozkiéj. Amelia chciwie połykała spragnioną duszą te nauki wiary, która jéj dawała nadzieję w chwili, kiedy utraciła ją całkiem. A choć gorliwa nauczycielka subtelnościami dogmatycznemi mąciła i gmatwała zasadniczą istotę wiary, to jednak, uchwyciwszy wzrokiem duszy główne jéj punkta: nieśmiertelność, sprawiedliwość, nagrodę po śmierci, wciąż zwracała się ku nim, jak do sterniczych gwiazd na niebie i nie dała się wprowadzić na manowce.
— Więc powiadasz pani — odezwała się, przerywając pannie Zenobii, która chciała znowu zapuścić się w tłómaczenia jéj jedności Trójcy — powiadasz pani, że wasza religia...
— Nie nasza, moje dziecko, to jest katolicka, powszechna.
— Więc, że katolicka religia każdego zrobi szczęśliwym?
— Jeśli się żyje ściśle podług jéj przepisów i wypełnia przykazania Bozkie i kościelne.
— A jeżeli moje szczęście przeszkadzać będzie innéj osobie do szczęścia?
Panna Zenobia wypatrzyła na nią zdziwione oczy, jakby mówiła niemi, że tego nie rozumié. Amelia zapłonęła zmieszana. Nie śmiała jaśniéj tłómaczyć się przed obcą osobą, a jednak pragnęła miéć rozwiązaną tę wątpliwość.
— Jak to rozumiész? — spytała Zenobia.
— Jeżeli naprzykład jakaś, jakaś panienka kocha kogoś i ta miłość potrzebna jéj do szczęścia, jak powietrze, jak woda, a w tym człowieku kocha się druga. Wszak obie nie mogą być szczęśliwe?
— Ależ to herezya, moje dziecko, tak myśléć o szczęśliwości wiecznéj. Tam nie będzie żadnéj takiéj miłości.
— Nie będzie? To ja nie chcę waszego nieba — odezwała się żywo Amelia i odsunęła się od Zenobii. — Cóż mi to za niebo bez miłości?
— Ależ poczekaj, moje dziecię — tu wzięła ją za rękę i pociągnęła ku sobie — będzie miłość, ale miłość powszechna. Wszyscy będziemy się miłować.
— Ja nie chcę takiéj miłości, ja-bym umarła z bólu, gdybym wiedziała, że on kocha innych, inne, tak, jak mnie.
— Co za on?
Żydówka spostrzegła, że się zdradziła. Zakryła ze wstydu twarz rękoma i czas jakiś tak siedziała. Potém zerwała się nagle, wzięła Zenobią za obie ręce i, patrząc jéj ostro w oczy, rzekła:
— Ale pani nie powiész tego nikomu, prawda? Pani nie będziesz chciała korzystać z mojego zapomnienia i nie powiész nikomu, nawet jemu? Przyrzekasz mi to pani?
— Ależ ja nie wiem, moja kochana, o kim mówisz.
Panna Zenobia popełniła niewinne kłamstwo dla uspokojenia żydówki. I rzeczywiście to się jéj w zupełności udało. Amelia była przekonaną, że wszyscy muszą znać tajemnicę jéj serca. Była podobną do osoby, która poszła piérwszy raz na maskaradę i rumieni się pod maską, że ją wszyscy widzą, poznają. Naiwność, z jaką wypowiedziała panna Zenobia ostatnie pytanie, przekonała ją, że się pomyliła, i to ucieszyło ją. Dodała więc szybko:
— Więc dobrze. Zapomnij pani o tém, com mówiła; zapomnij o tém, żeś tu była nawet.
— Ależ przecie nie dokończyłam ci jeszcze o Trójcy Przenajświętszéj. Otóż, widzisz, jest troistość w jedności i jedność w troistości, a to...
Żydówka wstrząsnęła głową niechętnie.
— Przestańmy już mówić o tém, to mnie męczy.
— Może wykład o Trójcy Przenajświętszéj za trudny jeszcze na początek dla ciebie; więc możemy...
— Nie, nic nie chcę słyszéć. Nie chcę téj waszéj religii. Poco mi nieśmiertelność, jeżeli mam wiecznie cierpiéć.
— Ależ mówiłam ci, że jest szczęśliwość wieczna.
— Bez miłości, to niepodobna.
— Bez miłości ziemskiéj.
— To nie jest ziemska miłość, nieprawda. Ja przez tę miłość zrozumiałam, kto jest Bóg, dla niéj tylko chciałam nieśmiertelności, a jeżeli ta miłość ma umrzéć, to i ja wolę umrzéć z nią.
Słowa te obrażały w najwyższym stopniu dziewiczą wstydliwość panny Zenobii i jéj religijne uczucia. Według niéj, było to bluźnierstwem. Jednak, aby nie zrażać żydówki, któréj nawrócenie położyła sobie za zadanie i zasługę przed Panem Bogiem, nie sprzeciwiała się jéj. Chciała ją traktować, jak obłąkanego, któremu się potakuje, aby go nie drażnić. Miała zupełną nadzieję, że, skoro łaska Bozka dostatecznie oświeci tę duszę, sama wyrzeknie się swoich błędów. Wchodząc więc w myśl żydówki, przyznała jéj, że w istocie religia nie potępia takiéj miłości i że wybrane dusze cieszyć się nią będą wiecznie. Sposób ten skutkował, bo żydówka znowu podała chętne ucho jéj naukom. Szło jéj głównie o rozwiązanie téj wątpliwości, jak Bóg pogodzi miłość dwóch kobiet do jednego mężczyzny z ich szczęśliwością. Panna Zenobia i tu, dla dobra wiary, zdobyła się na kłamstwo, i rzekła:
— To już rozstrzygać będzie większa miłość. Ta będzie szczęśliwszą, która więcéj kochać będzie.
— O! to ja będę szczęśliwszą — zawołała z rozjaśnioném spojrzeniem i siłą w głosie. — Poddam się najcięższym próbom, aby Bóg przekonał się, jak go kocham.
— Przedewszystkiem jednak potrzeba chrztu — odezwała się znowu Zenobia, nakręcając rozmowę na właściwe drogi.
— Więc czegoż potrzeba, aby być ochrzczoną?
Panna Zenobia zaczęła jéj wyliczać na palcach wszystkie wymagania i przepisy katechizmowe. Amelii wydawały się one nudne i oschłe, ale słuchała z uwagą i postanowiła sobie poddać się tym wszystkim formalnościom, aby jak najprędzéj wyznawać tę wiarę, którą on wyznawał. Wszak tą wiarą miała pozyskać sobie jego miłość, jeżeli nie tu, to tam, w wieczności. Gotowa była prowadzić życie w pokucie i cierpieniach, byle tam zdobyła sobie jego. Miłość więc gotowa była doprowadzić ją do ascetyzmu. Jedna okoliczność wpłynęła jeszcze więcéj na pomnożenie téj gorliwości religijnéj i pomogła nadzwyczaj pannie Zenobii do nawrócenia jéj na łono katolickiego Kościoła.
Pewnego bowiem dnia Leszczycowa, zdziwiona długą nieobecnością Amelii, idąc z mężem na spacer, wstąpiła do niéj dowiedziéć się, czy przypadkiem nie była słabą; a widząc, że jest zdrową, namówiła ją, aby się z nimi przeszła.
— Siedzisz w domu ciągle, to ci szkodzi; pomizerniałaś nawet trochę — rzekła, przypatrzywszy się bliżéj żydówce. — Chodź, przejdziesz się z nami, zaraz ci się lepiéj zrobi; kwiaty i ludzie potrzebują słońca i powietrza.
Amelia nie dała sobie dwa razy powtarzać zaproszenia; ubierała się prędko, a serduszko jéj biło mocno, bo słyszała wyraźnie, jak Leszczycowa mówiła: przejdziesz się z nami. Ten wyraz „z nami” dzwonił jéj ciągle w uszach, pukał w sercu. Ani wątpiła, że Jan czeka przed domem, i dlatego zadziwiła się smutnie, że znalazła tylko samego Leszczyca bez syna. Przyszło jéj zaraz na myśl, że może umyślnie unikał jéj. To téż nie odważyła się pytać o niego.
Poszli za miasto ku lesistéj górze, co się wznosiła od południowéj strony miasta; w tę stronę teraz kierowały się spacery staruszków, gdyż od owego spotkania się z żydem na cmentarzu, Leszczyc omijał to miejsce, prawdopodobnie z obawy, aby więcéj nie spotkać się z nim. Szli tedy drogą ku lasowi, rozmawiając. Rozmowa jednak nie kleiła się jakoś; wszyscy usposobieni byli więcéj do milczenia. Naraz Leszczycowa przystanęła i, patrząc na Amelią z uśmiechniętą twarzą, spytała:
— Cóż? nie pytasz się wcale o Jana?
Amelia pokraśniała cała, w oczach jéj się zaćmiło i, udając zdziwienie, odezwała się, nie patrząc na Leszczycową:
— A, prawda! dlaczegoż pan Jan nie poszedł z nami?
— Bo wyjechał.
— Do Wiednia? — podchwyciła żywo Amelia.
— Nie, do Lwowa — odrzekła spokojnie Leszczycowa. — Pocóż-by do Wiednia? Czy ci co mówił o tém?
— Nie, tak przypuszczałam — odrzekła zawstydzona.
— Wyjechał do Lwowa — ciągnęła matka — już dwa dni temu. Wezwano go telegrafem na zjazd właścicieli kopalń naftowych. Może dostanie jaką posadę. Odjeżdżając, kazał cię pozdrowić. Żałował, że nie mógł widziéć się z tobą przed wyjazdem.
Jak powiew świeżego wiatru w dzień upalny i duszący, takie wrażenie te słowa zrobiły na Amelii. W piersi zrobiło jéj się nagłe przestronno, swobodnie, bo wszystkie przykre myśli, które od kilku dni przygniatały ją, rozwiały się i jasny promień nadziei ożywił ją. Sama nie mogła sobie zdać dokładnie sprawy, co ją tak ucieszyło, boć przecie to, że pojechał do Lwowa, a nie do Wiednia, nie usuwało jeszcze domysłów, że kocha owę piękną pannę, któréj fotografią mu przysłano; a jednak rada była, że pojechał do Lwowa, a nie do Wiednia. A przytém, odjeżdżając, myślał, a przynajmniéj mówił o niéj i żałował, że nie mógł się z nią widziéć. Przypuszczała, że może miał jéj coś powiedziéć, i zapewne nie takiego, co-by ją zasmucić mogło, bo w takim razie nie był-by przecież żałował tego, że jéj nie mógł zasmucić. Radosne jakieś przeczucia budziły się w niéj, czuła dziwną błogość w piersiach, świat wydawał się jéj piękniejszym, ludzie lepszymi. Stan ten wpłynął jeszcze bardziéj na podniesienie jéj uczuć religijnych. Upatrywała jakiś mistyczny związek między swojém nawróceniem a tą niespodziewaną pociechą, jakiéj doznała teraz, i przypisywała to cudownemu zrządzeniu tego Boga miłości, którego wyznawczynią być chciała. Prosiła nawet panny Zenobii, czy-by nie można przyspieszyć chrztu, rada-by była, żeby Jan za powrotem zastał ją już chrześcijanką. Ale panna Zenobia ułożyła sobie już z góry, że chrzest odbędzie się podczas misyi; miał to być niby skutek owéj misyi, i, jak wiemy, chciała faktowi temu nadać, ile możności, największy rozgłos. Życzyła sobie także, aby neofitka była jeszcze ostatecznie przygotowaną do chrztu przez prowincyała OO. Jezuitów, księdza Bonawenturę. W pokorze chrześcijańskiéj chciała jemu oddać chwałę tego nawrócenia niewiernéj.
Amelia poddała się woli swojéj nauczycielki, a tymczasem wbijała sobie w pamięć wszystkie tajemnice wiary i reguły katechizmowe, jak również czytała pilnie żywoty świętych i inne książki nabożne, których jéj panna Zenobia ze swojéj obfitéj biblioteki dostarczała. Czasami odwiedzała Leszczycową, by odetchnąć trochę po tych męczących ćwiczeniach religijnych i zaczerpnąć nadziei. Było jéj tam jakoś lepiéj, słoneczniéj, ciepléj.
Jednego dnia, kiedy tam przyszła, Leszczycowa, witając ją przyjaznym uśmiechem, pogroziła jéj palcem i rzekła:
— Poczekaj, dam ja ci. Zbałamuciłaś mi chłopca, a ja nic o tém nie wiem.
Amelia ze zdziwieniem spojrzała na nią.
— Tak, tak, udawaj niewiniątko. Zdawało-by się, że trzech zliczyć nie umié. I tamten także, taki sensat, taki poważny, i mnie, starą, wyprowadził w pole. Masz, czytaj:
I podała jéj list. Był to list od Jana, ze Lwowa. Spowiadał się w nim matce z burz i niepokojów miłosnych, jakie w sercu jego wznieciła Julia, z przemiany, jaka odbyła się w nim od czasu, jak usunął się od wpływu téj niebezpiecznej kokietki i jak poznał Amelią.
„W twojém i jéj towarzystwie — pisał daléj — duch mój przyszedł do równowagi i spokoju, w czystéj atmosferze waszych poczciwych serc orzeźwiłem się i wytrzeźwiałem z gorączkowych upojeń. Ale nie przypuszczałem, że lekarstwo, którego używałem na moję chorobę, stanie się potrzebą mego życia, że, przyzwyczajając się do towarzystwa twego i jéj, nie będę umiał potém obyć się bez niego. Dopiéro, gdy was straciłem z oczu, uczułem, jak bardzo jesteście mi potrzebnemi obie. Tęsknota moja z każdym dniem rośnie i niecierpliwie liczę chwile, kiedy będę mógł wrócić do was. Nie jest to jakiś chwilowy szał, gwałtowna namiętność, nie, matko — to ciche, spokojne pragnienie szczęścia, to miłość, ale oparta na szacunku i głębokiéj wierze w zacność osoby, którą wybrało serce moje. O ile wnosić mogę z niektórych spostrzeżeń, miłość moja nie jest bez wzajemności. Ale może się mylę, może to tylko siostrzane przywiązanie, które zarozumiałość moja wzięła za objaw innego, silniejszego uczucia. Wybadaj, matko, jéj serce, ona kocha cię, jak córka, tajemnic przed tobą miéć nie będzie, i donieś mi, czym się nie pomylił, wierząc, że to serce do mnie należy.”
Daléj pisał jeszcze o kilku miejscach, które mu proponowano, na co jeszcze nie dał stanowczéj odpowiedzi, bo chciał-by piérwéj z rodzicami naradzić się względem tego.
„I Amelia należéć będzie do téj rady familijnéj, bo dziś przyszłość moja do was trojga należy i wspólnie ze mną rozporządzać nią będziecie. Nie pojmuję życia, szczęścia, bez was.”
Trudno-by było opisać, co się działo z Amelią podczas czytania tego listu. Że twarz jéj płonęła, oczy błyskały jakimś dyamentowym blaskiem, że była cała drżąca, wzruszona, to było jeszcze niczém w porównaniu z tém, co się w niéj działo. Dusza jéj doznawała wrażenia wniebowzięcia, nieopisanego zachwytu; szczęście oślepiło ją i odurzyło.
— No, i cóż ty na to? — spytała Leszczycowa. — Czy pomylił się Jan?
Amelia, zamiast odpowiedzi, rzuciła się jéj na piersi i zaczęła z radości płakać tak mocno, takim spazmatycznym płaczem, że Leszczycowa długo ukoić jéj nie mogła, choć probowała ją uspokoić to pocałunkami i pieszczotami, to żartami, a nawet groźbą.
Potrzebowała wypłakać się; płacz ten, jak wiosenny deszcz, oczyścił jéj duszę ze smutnych i przykrych myśli, które ją przyprószyły w chwilach zwątpienia, orzeźwił ją i była w istocie podobna do kwiatu po deszczu, kiedy przez nieoschłe jeszcze łzy uśmiechnęła się do żartującéj sobie z niéj Leszczycowéj. Przyszedłszy nieco do równowagi i spokoju, poprosiła jéj, by pozwoliła raz jeszcze odczytać list Jana.
— A czytaj, czytaj, bo to on właściwie cały do ciebie się odnosi, choć niby do mnie pisany. Jak on to figlarz zręcznie mi pochlebia, żeby miéć we mnie dobrego adwokata, nie chcąc, żebym była o ciebie zazdrosną, ciągle nas obie łączy niby razem, gdy mówi o téj swojéj miłości.
— O, nie mów tak pani! bo on i ciebie kocha bardzo.
— No, no, nie bój się, nie pogniewam się o to na niego. Będziemy jakoś radzić, żeby bez szkody podzielić się jego sercem.
W dalszym ciągu rozmowy Amelia przyznała się przed Leszczycową ze swoich sekretnych przygotowań do chrztu. Zdziwiło ją, że Leszczycowa nic o tém nie wiedziała.
— Teraz, kiedy już nie potrzebuję z tego robić sekretu przed panią...
— Przed jaką panią? nazywaj mnie odtąd matką.
— O, mateczko moja droga! — zawołała z radością Amelia i rzuciła się jéj do nóg — więc pozwalasz tak się nazywać?
— Widzisz, że skorzystałam na téj miłości Jana; mam was teraz dwoje do kochania — mówiła Leszczycowa, tuląc do siebie Amelią. — No, uspokój się, usiądź tu przy mnie i mów, co mi miałaś powiedziéć. Więc przygotowywałaś się do chrztu, i to zapewne w nadziei połączenia się z Janem?
— O, nie, ja nie miałam téj nadziei, a przynajmniéj tutaj, na ziemi. Ale chciałam przynajmniéj tam, w niebie, należéć do niego. Panna Zenobia obiecała mi to.
— Poczciwe dziecko! — odezwała się Leszczycowa, wzruszona tém wyznaniem, tak pełném gołębiéj prostoty, wiary i miłości.
— Ale teraz, mateczko, kiedy już wiész o tém, to ty będziesz kończyć moje przygotowania do chrztu, dobrze? Ja wolę, gdy ty będziesz mi mówiła o waszym Bogu. Panna Zenobia musi nie znać Go dobrze; ona mi Go wystawiała nieraz tak strasznie, ponuro, mówiła mi o jakichś wiecznych potępieniach, okrutnych karach, wystawiała mi świat, jako zły, przewrotny, a mnie się zdaje, że gdyby tak było, toby Pan Bóg nie posyłał na ten świat ludzi, aby ich tylko udręczać życiem, bo to było-by nielitościwie z Jego strony. Mnie się zdaje, że świat jest dobry i piękny, i Pan Bóg nie na umartwienie stworzył tylko człowieka. Prawda? Dlaczegoż miał-by męczyć niepotrzebnie tych, którzy nic złego nie zrobili? Naprzykład ciebie? Ja wiem, że ty sobie inaczéj także wyobrażasz Pana Boga; twój Pan Bóg musi miéć twarz uśmiechniętą, pogodną, musi kochać tę swoję dzieciarnią i cieszyć się nią. A gdy robią źle, to Go boli; ale nawet w gniewie nie może być tak strasznym, jak mi Go wystawiała Panna Zenobia, bo to przecież zawsze ojciec. Ty milczysz, mateczko? Śmiejesz się ze mnie? Może ja nie do rzeczy mówię, ale bo ja nie znam jeszcze tajemnic waszéj religii, mówię podług serca.
— To téż Pan Bóg na serce patrzy tylko, moje dziecko, i według tego sądzić nas będzie. Nie w słowach, nie w katechizmie jest religia, jeno w czynach naszych. To téż nauka Chrystusa krótka jest i prosta. On kazał nam miłować bliźnich i nie robić im źle, a jeżeli można i gdzie można, robić dobrze. Jeżeli to umiész, umiész wszystko do przyjęcia chrztu, i nie potrzebuję ci więcéj mówić, tylko, abyś żyła według słów Chrystusa.
Tém ograniczała się cała nauka religii Leszczycowéj, i Amelia, zrozumiawszy ją dobrze, nie potrzebowała już męczących i zawiłych wykładów panny Zenobii. Napróżno ta wmawiała w nią, że wiele jéj braknie jeszcze do zupełnego przygotowania się do godnego przyjęcia sakramentu chrztu, żydówka stanowczo oświadczyła, iż więcéj ćwiczeń religijnych odbywać nie będzie i przestanie na naukach Leszczycowéj. Rada nie rada, musiała gorliwa propagatorka ustąpić przed tą nieugiętą wolą neofitki. Pocieszała się, że jeszcze ksiądz Bonawentura wymownemi naukami swemi dokończy zupełnéj edukacyi jéj uczennicy i czekała niecierpliwie przybycia jego.
Piérwéj jednak, nim ksiądz Bonawentura, przybył Jan ze Lwowa. Był on już uwiadomiony przez matkę i o przygotowaniach Amelii do chrztu, i o tém, jak przyjęła wiadomość o jego dla niéj uczuciach. To téż wracał do domu pełen radości i wiary w szczęście. Nie były to już jakieś nieokreślone marzenia, jakie dawniéj przewijały mu się po głowie, jakieś gonienie wiatru w polu, obłoków po niebie. Marzenia jego miały grunt, cel. Kochał i wiedział, że jest kochany miłością cichą, głęboką, a trwałą, na któréj mógł bezpiecznie budować przyszłość swoję. Interesa jego we Lwowie poszły mu także po myśli; miał parę korzystnych posad do wyboru, od niego tylko zależało zdecydować się. Jechał do domu naradzić się w tym względzie; wiedział, że mu radzić będą sami najżyczliwsi, których los jego obchodzi tak, jak jego samego, więc nie wątpił, że radzić mu będą jak najlepiéj. Jechał więc pełen najlepszéj otuchy, wesoły, zadowolony, i piérwszy raz dopiéro uczuł, że wraca do rodzinnego ogniska, gdzie skupiały się wszystkie jego myśli, pragnienia. Po-za tém kółkiem nie miał żadnych; tu był jego punkt ciężkości, treść jego duszy. To téż w miarę, im bardziéj zbliżał się do tego punktu, siła przyciągania działała coraz mocniéj na jego serce.
Jakże rozkosznego doznał wrażenia, kiedy, dojeżdżając do stacyi, zobaczył z okien wagonu rodziców i Amelią, czekających na niego w dworcu kolei. Żadna panna, obznajomiona choć trochę z formami towarzyskiemi, nie była-by pewnie odważyła się wyjść naprzeciw młodego człowieka, który jeszcze po formie nie oświadczył się; ale Amelia nie znała form towarzyskich, szła tylko za popędem serca, a to serce nie pozwoliło jéj zostać w domu i czekać, kiedy mogła o kilkanaście minut wcześniéj cieszyć się jego widokiem.
Powitanie jéj z Janem było krótkie: spojrzeli sobie w oczy, podali ręce i w tém spojrzeniu powiedzieli sobie wszystko. Dopiéro w domu, kiedy zostali na chwilę sami (bo ojca odwołał jakiś interes, a matka krzątała się w kuchni około przyrządzenia wieczerzy dla syna), Jan zbliżył się do Amelii, wziął ją za rękę i odezwał się wzruszonym głosem:
— Panno Amelio, nie gniewasz się na mnie, żem użył pośrednictwa matki mojéj do powiedzenia ci tego, co sam powinienem był powiedziéć?
Podniosła na niego oczy, pełne wdzięczności i miłości, i rzekła:
— Ja za to matkę pańską kocham teraz jeszcze bardziéj.
Przycisnął jéj rękę do ust z uczuciem.
— A więc mnie kochasz? Milczysz? Ja chcę to słyszéć z ust twoich.
— Ja nie wiem, czy to miłość, ale jestem teraz tak szczęśliwą, jak nigdy. Tak szczęśliwą, że aż boję się o to szczęście.
— Nie bój się, moja droga! nikt go nam już teraz nie zabierze.
Ojciec przerwał im rozmowę. Wracał z kancelaryi swojéj z papierami pod pachą.
— Jest tu jakiś list do ciebie — rzekł do syna i podał mu list w różowéj kopercie, na któréj zobaczył złoconą cyfrę Julii.
List ten zadziwił go mocno i przestraszył. Czego może chciéć od niego Julia? dlaczego odzywa się do niego teraz, kiedy wszystko między nimi uważał za skończone. Z pewném oburzeniem rozerwał kopertę i wyjął mały arkusik eleganckiego papieru, na którym także była cyfra Julii; pismo jednak nie było jéj, tylko Leona, a zawierało te słowa:
„Piszę na wyraźne żądanie Julii w jéj mieszkaniu i na jéj papierze, aby ci donieść, że gotuje się ogromny najazd na ciebie; dnia 20 bowiem tego miesiąca wybieramy się wszyscy do jednego z miejsc kąpielowych w Galicyi, do którego droga prowadzi przez wasze miasteczko. Jest to kaprys panny Julii, że właśnie wybrała to miejsce, a ty wiész, jak rodzice dogadzają kaprysom rozpieszczonéj jedynaczki. W waszém miasteczku wypada podobno nocleg. Julia spodziewa się po twojéj galanteryi, że, jako obznajomiony z miejscowością, zajmiesz się przygotowaniem nam wygodnego pomieszczenia i będziesz oczekiwał naszego przybycia na dworcu kolei. Mamy tam stanąć dnia 21 o godzinie 7 wieczorem.”
U spodu listu stało drobnemi, nierównemi literkami wypisane ręką Julii „do widzenia”.
Jan szybko przebiegł oczyma list, i chmura niezadowolenia zawisła na jego czole. Cień jéj ponury odbił się także na twarzy Amelii, i ją ogarnął jakiś niepokój, tém więcéj, gdy na kopercie, leżącéj u jéj nóg, zobaczyła stempel wiedeńskiéj poczty. Domyślała się, ale nie śmiała pytać Jana o nic. On sam jednak po przeczytaniu oddał jéj list i rzekł:
— Masz, czytaj.
— Od niéj? — spytała nieśmiało.
— Nie, ale o niéj.
Ten dowód zaufania ucieszył Amelią. Nie mogła już być dla niéj straszną treść listu, z którego Jan nie robił sekretu przed nią. Gdy przeczytała, Jan spytał jéj:
— I cóż radzisz mi zrobić?
Amelia nie wiedziała, co odpowiedziéć. Nie śmiała odradzać mu spotkania się z Julią, a bała się tego. Jakieś trwożne przeczucie ostrzegało ją o niebezpieczeństwie, które groziło jéj szczęściu.
— I cóż? — powtórzył Jan, patrząc na pomieszaną Amelią — nic mi nie mówisz?
— Ja nie wiem... może matki się spytać.
— Prawda, ona najlepiéj nam doradzi.
Wezwano więc matkę do narady, bo właśnie weszła do pokoju. Jan objaśnił ją, o co chodzi i zarazem dodał, że, dla uniknienia spotkania, sądzi, iż najlepiéj będzie, gdy wyjedzie na ten czas z miasteczka.
— Dlaczego? — spytała matka całkiem spokojnie — czy się jéj tak boisz?
Jan zawstydził się wobec tego pytania za swoje tchórzowstwo. Rzeczywiście, dlaczegoż miał uciekać przed nią, kryć się? Czyż miłość jego dla Amelii ma być tak słabą, żeby kilka godzin, spędzonych w towarzystwie Julii, miały ją rozwiać, lub osłabić? Dziś Julia przestała już być niebezpieczną dla niego, była mu nawet obojętną. Był-by to nietakt z jego strony, aby miał unikać tego spotkania. Owszem, powinien był widziéć ją i przekonać postępowaniem swojém, że między nimi wszystko już skończone. Uradzono tedy, że Jan wynajmie w oberży mieszkanie, pójdzie na spotkanie przybyłych, ułatwi i załatwi im wszystko, czego będzie potrzeba, i wypełni w ten sposób obowiązki gościnności.
Amelia biernie zachowywała się wśród téj narady. Widziała, że Leszczycowéj zdanie jest całkiem słuszne, że rada jéj zdrowa; a jednak dała-by wiele za to, aby tego spotkania nie było. Miłość jest samolubną i zazdrosną. Tém tłómaczyła Amelia swoje obawy i starała się pokonać je w sobie.
Tymczasem nadszedł Leszczyc, który dotąd siedział w drugim pokoju, kończąc rachunki gospodarskie.
— A ot, ojciec ci najlepiéj doradzi — rzekła matka do Jana — zna dobrze miasto, i będzie wiedział, gdzie najstosowniéj umieścić będzie można twoich gości.
— Jakich gości? — spytał Leszczyc.
— Moi znajomi z Wiednia. Bankier Naderman z rodziną.
— Naderman? — powtórzyli prawie równocześnie Leszczyc i jego żona, i spojrzeli na siebie dziwnym jakimś wzrokiem. Jan zauważył, że ojciec jego pobladł w téj chwili, a oczy jego, zwykle takie łagodne, rzuciły jakieś dzikie, niespokojne spojrzenie.
— Więc ten twój bankier nazywa się Naderman? — spytała Leszczycowa.
— Tak. Może go znacie? On dawniéj podobno mieszkał w Galicyi.
— Nie znam go i znać nie chcę — odezwał się Leszczyc.

— To téż nie potrzebujemy przecie poznawać się z nimi — dorzuciła prędko Leszczycowa, jakby się bała, żeby mąż czego więcéj nie powiedział. — Jan ich przyjmie, jako ich znajomy; zabawią pono przez noc tylko.



IX.

Wąwozem skalistym, wzdłuż krętych brzegów rzeki, pędził pociąg kolejowy. Fantastyczne grupy skał, ubrane w bujną zieloność, migały przed oczyma podróżnych, jak panorama przesuwana szybko. Gdzie niegdzie skaliste ściany rozstępowały się i za niemi widać było polany jasno wśród ciemnych świerków, chaty górskie czekoladowego koloru, pola uprawne, zarosłe zbożem wszelkich odmian zieloności, co robiło z daleka wrażenie takie, jakby kto kawałkami sukna połatał ziemię. I znowu nowe szeregi skał zasłaniały ten widok, otwierając daléj inny, niby obrazek w kamiennéj oprawie. Znalazł się nawet jakiś zameczek w ruinie, którego obdarte mury przeglądały się w czystych zwierciadłach wody. Gdzieindziéj znowu jakiś wodospad maleńki spadał po skale; spienione jego kędzierzawe wody wydawały się w odległości takiéj, w któréj już szumu ich słychać nie było, jak pierze, pędzone na dół podmuchem wiatru. Co chwila oko napotykało jakąś nowość, niespodziankę; na całéj przestrzeni, którą pociąg przebiegał, panowała wielka rozmaitość. To téż podróżni cisnęli się do okien i przyglądali się z ciekawością i zajęciem okolicy. Z jednego okna wagonu piérwszéj klasy wychylała się także dość często główka jakiéjś młodziutkiéj osoby, ubrana w elegancki, fantastyczny kapelusik, z pod którego wymykały się bujne włosy, prześlicznego jasno-złocistego połysku. Twarzyczka była drobna, filigranowa, delikatna, nie tyle piękna delikatnym rysunkiem, ile tym wdziękiem, który daje młodość i żywe usposobienie. Ruchy jéj były pełne gracyi i swobody, znamionującéj wielkie obycie się w świecie, a ubiór podróżny, jakkolwiek prosty, a nawet zaniedbany, bo składał się z szarego, płóciennego płaszczyka i takiéjże sukienki, znać było, że wyszedł z piérwszego magazynu, tyle w nim było gustu i elegancyi. Ubiór ten zdradzał kapryśne, fantastyczne usposobienie swojéj właścicielki, przesyt, który kazał jéj szukać niezwyczajności w prostocie. A może téż miała inny jeszcze cel, biorąc na siebie ten strój skromny. Może to była właśnie broń na zdobycie serca poważnego Jana.
Bo właśnie ta panienka, któréj główka tak często wychylała się z okien wagonu, to była Julia, a pociąg, którym jechała, był zaledwie o parę stacyi oddalony od miasteczka, w którém Jan przebywał.
Obok owéj ruchliwéj istotki siedział jakiś człowieczek, w popielatym żakiecie, nie brzydki wcale, owszem, twarz jego wyrażała dowcip, a w oczach znać było dużo rozumu, mimo to, robił wrażenie śmieszne, bo głowa jego tak nizko była osadzona między ramionami, że prawie po uszy w nich utonęła. Pochodziło to ztąd, że ów człowiek był garbatym, potwornie garbatym. Właściwie składał się cały tylko z tego ogromnego garbu, sterczącego z tyłu i z przodu, z którego wychodziły niezwyczajnie długie ręce i stosunkowo do całości także za długie nogi.
Mimo téj ułomności, w ubiorze jego była wielka staranność; wszystko na nim było według przepisów mody; garb na piersiach nie przeszkadzał mu nosić odkrytego gorsu, na którym połyskiwały brylantowe spinki, kamizelkę miał mocno wyciętą, spodnie w kraty duże, a ręka jedna, pomimo gorąca, była w rękawiczce, podczas gdy ręką oswobodzoną od niéj, ręką białą, długą, gładził z flegmą hiszpańską bródkę.
Zdziwią się zapewne niepomału czytelnicy, gdy im powiem, że tą karykaturą o eleganckich manierach i żurnalowym ubiorze był Leon. Z listów jego widać było, że to człowiek, któremu nie brakło ani rozumu, ani dowcipu, który umiał trafnie sądzić innych. Tém téż bardziéj zastanawiało u niego to pretensyonalne ubranie, które jeszcze więcéj podnosiło i uwydatniało szpetność jego postaci. Gdy go osoby, które były z nim w poufałych stosunkach, zapytywały nieraz bądź żartem, bądź na seryo o to, dawał im tak rozmaite odpowiedzi, że trudno było z nich czegoś się dowiedziéć. Raz mówił, że robi na złość naturze, która czyniła wszystko, co mogła, aby mu przeszkodzić być człowiekiem i ubierać się jak drudzy. Innym razem znowu, że za mało ma czasu na wymyślanie osobnéj mody dla siebie; a nieraz utrzymywał, że robi to dla pokazania światu, że nie suknia człowieka, ale człowiek suknią szpeci. Pomimo tych dowcipnych tłómaczeń, zdaje się, że najistotniejszym powodem tego niewolniczego trzymania się przepisów mody była próżność, właściwa bardzo często osobom upośledzonym od natury; takim ludziom najtrudniéj uwierzyć w brzydotę swoję, a przynajmniéj zdaje im się, że są sposoby zakrycia jéj przed ludźmi; bardzo być może, iż i Leon nie był wolny od téj słabości, choć zresztą był to człowiek głębszego umysłu, zaprawnego szczypiącym dowcipem, właściwym garbuskom. W żartach nie oszczędzał nawet siebie; ale może dla tego śmiał się z siebie, aby się inni z niego śmieli. Był to rodzaj samobójstwa z obawy przed śmiercią za wyrokiem.
Obok garbuska siedział, a raczéj przyklęknął jedną nogą na poduszce młody człowiek, którego z listu Jana znamy pod nazwiskiem lalki z wystawy sklepowéj. Był to rzeczywiście człowiek, zrobiony jakby na model. Trudno było dopatrzéć się błędu jakiego w całéj postaci jego; wszystko było proporcyonalne niesłychanie, wszystko u niego ładne. Był szatyn, miał włosy bujne i miękkie, twarz najregularniejszego owalu, na któréj szkliły się duże, szafirowe oczy, nos rzymski, pod nosem jedwabny wąsik, pod wąsikiem karminowe usta, a pod karminowemi ustami znowu jedwabna hiszpanka. Ubiór jego, podobnie jak garbuska, był według ostatniéj mody, obadwaj zdawali się rywalizować z sobą w tym względzie, tylko, że, kiedy garbusek wyglądał na karykaturę eleganta, Adolf przedstawiał najdoskonalszy okaz lalki z wystawy sklepowéj. Wszystko na nim prezentowało się nadzwyczaj pięknie, okazale; mógł służyć jako najlepsza reklama magazynom krawieckim. Jednéj rzeczy tylko brakło temu człowiekowi, to jest duszy, i wbrew katechizmowi, składał się tylko z ciała i sukien. Mimo to, w salonach odzywał się bardzo wiele, i nieraz nawet zdarzyło mu się być dowcipnym. Był to jednak dowcip zwykle pożyczany, i w ogóle cała konwersacya jego w salonie wyglądała, jakby wyuczona z jakich rozmówek drukowanych. Była to raczéj maszynka do rozpowszechniania wiadomości, połapanych od drugich; własnego nie miał nic, nawet pieniędzy. I tych pożyczał, równie jak rozumu, od drugich. Żył na łasce swego stryja, jakiegoś zrujnowanego barona, który, nie mogąc sam wiele dopomagać, wyrobił mu przez swoje stosunki i wpływy synekurę w jakimś banku, która wystarczała na utrzymanie jego dorodnéj postaci na stanowisku odpowiedniém urodzeniu i piękności. Był to kapitał leżący, który spodziewał się dość grubo spieniężyć. Zarozumiałość, nieodstępna towarzyszka głupoty, dodawała mu wiele nadziei i śmiałości w tym względzie. Obecnie przedmiotem jego starań była Julia, i szedł do tego celu ze spokojem, pewnością, nie przypuszczając najmniejszych wątpliwości. Bo jakkolwiek Julia kaprysiła, traktowała go w sposób, obrażający godność człowieczą, Adolf w zarozumiałości swojéj nie brał tego nigdy na seryo, — dość mu było spojrzéć w zwierciadło, aby uwierzyć, że Julia musi być szalenie w nim zakochaną. To przekonanie, niezachwiane niczém, skłoniło go, że, pomimo wyraźnéj niechęci Julii, postanowił towarzyszyć im do wód i miał zakończyć tam konkury swoje formalném oświadczeniem się.
Ojciec Julii dość łaskawém patrzał na niego okiem, choćby dlatego tylko, że był siostrzeńcem barona, którego wpływu nieraz potrzebował Naderman do swoich interesów. Interes bowiem stanowił u niego wszystko; przynajmniéj za takiego uchodził w świecie. Miano tam respekt dla jego ogromnéj fortuny i finansowych zdolności. Wprawdzie na giełdzie wiedeńskiéj różnie o tém mówiono; byli nawet tacy, którzy utrzymywali, że zaplątał swoje kapitały w tak ryzykowne przedsiębiorstwa, że z nich może wyjść milionerem, ale także i nędzarzem, i z tego powodu kredyt jego był ograniczony; ale w salonach, na których bywał z żoną i córką, nie badano tak ściśle jego interesów i nie wątpiono o jego milionach, zwłaszcza, że bankier zachowaniem się umiał obudzić uszanowanie dla siebie i swojéj fortuny. Sztywny i zimny zawsze, z twarzą wygoloną starannie, wyjąwszy dwóch paseczków mocno już szpakowatych faworytów, które dochodziły do połowy twarzy, miał minę męża stanu, można go było wziąć za ministra. Niczém się nigdy nie mieszał, niczém nie zachwycał, twarz jego była zawsze spokojna, jak marmurowa maska, z zastygłym, jakimś jałowym, uśmiechem. Spojrzenie zamyślone, nieco dumne, wstrzymywało nawet blizkich znajomych od zbytniéj poufałości. Jedynie w kółku rodzinném wolniała nieco ta sztywność finansisty. Względem żony był nadzwyczaj uprzejmy, nie tyle może przez uczucie dla niéj, ile przez szacunek dla jéj arystokratycznego pochodzenia. Dla córki zaś pobłażliwość jego dochodziła aż do słabości; kapryśne dziewczę robiło z nim, co chciało. Ta cała wyprawa w odludny zakątek Galicyi była, jak wiemy, jéj pomysłu. Ojciec poddał się temu zachceniu, bez względu, że go to odrywało od interesów. O matce już nawet mówić nie trzeba. Ona była nie już zakochana, ale zaślepiona w swojéj jedynaczce. Podziwiała jéj eleganckie ułożenie, artystyczne upodobania, dowcip, nawet wady jéj ubóztwiała, i dumną była z tego, że się jéj tak udała córka. Niczém były dla niéj największe poświęcenia, ofiary dla zachceń córki. To téż i teraz, jadąc, nie miała czasu nawet myśléć o tém, jakie nudy czekają ich w podkarpackim zakątku po gwarném życiu stolicy, bo zajęta była tylko swoją pieszczotką, i cieszyło ją, że była w humorze takim, jak rzadko. Ile razy Julia odezwała się, lub roześmiała, matka z rozkoszném zadowoleniem i admiracyą poglądała na nią czułém spojrzeniem, a potém zwracała się do męża, jakby mówiła: słyszałeś? patrz tylko na nią, ach! cóż to za lube dziecko. Bankier wtedy, zaproszony na te rodzicielskie gody wymowném spojrzeniem małżonki, podnosił oczy od paznogci, które z zajęciem obrabiał pilnikiem, spoglądał na Julią, potém na żonę, uśmiechał się zadowolony i powracał znowu do paznogci i do myśli swoich.
Oprócz tych wymienionych osób było jeszcze w wagonie parę zgrabnych kuferków ręcznych, torebki podróżne, z których jednę wypchała troskliwość rodziców samemi cukrami i ciastkami, aby jedynaczka, broń Boże, nie umarła w drodze z braku wiedeńskich przysmaczków. Resztę miejsca w siatkach, przeznaczonych na rzeczy, zapełniały okazałe bukiety, któremi znajomi i znajome zasypali ją na pożegnanie według przyjętego zwyczaju.
Julia myślą i oczyma była ciągłe zewnątrz wagonu; czasem tylko zwracała się w głąb’, aby się podzielić jakiémś wrażeniem, lub rzucić pytanie.
— Jak tu pięknie, dziko, romantycznie — mówiła, przysiadając na chwilę na ławce — prawda? Ale ciebie, ojczulku, to widać nie bawi.
— Antoni, Julcia mówi, że cię to nie bawi — powtórzyła matka mężowi, któremu czy paznogcie, czy myśli nie dały słyszéć odezwania się córki.
— Niby co takiego? — spytał, jakby budząc się z zamyślenia.
— Nic nie zachwycasz się temi widokami.
— Ale, owszem, zachwycam — rzekł poważnie i spojrzał w okno — bardzo ładne, bardzo ładne.
— Ale tu, tu jeszcze ładniejsze — mówiła, wskazując na drugie okno.
Ojciec obrócił się w tę stronę.
— A, prawda, jeszcze ładniejsze.
Julia stanęła znowu w oknie dla nabrania nowych wrażeń.
— Ciekawam — mówiła, nie obracając się — co tam być może nad tym zielonym lasem? czy to skały, czy jakie ruiny zamku?
— Gdzie pani? — spytał Adolf, zbliżając się do okienka.
Odwróciła się prędko ku niemu i, zmierzywszy go gniewném spojrzeniem, rzekła:
— Ja się nie pana pytam. Mówiłam, że słówka nie odezwę się do pana.
— A jednak pani mówi — odezwał się Adolf i roześmiał się, zadowolony z tego, co powiedział. — Przynajmniéj mówi pani, że nie mówi. — I tu znowu roześmiał się ze swego konceptu.
Julia mierzyła go wciąż wzrokiem zadąsanym.
— Jesteś pan szkaradny! niecierpię pana za to, żeś pan śmiał jechać z nami wbrew mojéj woli.
— Ależ, wszak mówiłem pani, że jadę w interesie bankowym, dla zakupna progów kolejowych; a że przypadkiem tak się zdarzyło, że i państwo w tym czasie wybrali się w drogę, to tylko zawdzięczam mojemu szczęściu.
— To szczęście stanie się początkiem pańskiego nieszczęścia.
— Antoni, słyszałeś? Jaka ona paradna — odezwała się bankierowa, i powtórzyła mężowi wyrażenie się córki.
— Pan się śmiejesz? Nie wierzysz pan?
— Bo nie mogę wierzyć, aby pani była tak okrutną i potępiała mię za to, że pragnę jak najdłużéj widziéć panią.
— Masz pan dosyć czasu napatrzyć się mnie w Wiedniu, rozumiesz pan?
— Tu, w tém otoczeniu dzikiéj, romantycznéj natury, wydajesz się pani jeszcze piękniejszą. — Powiedziawszy to, pogładził się po bródce za to, że mu się tak udał ten komplement. Przy téj sposobności błysnął na małym jego palcu dyamentowy pierścionek, przeznaczony widocznie na zamianę z przyszłą narzeczoną. Musiała go dopiéro teraz spostrzedz Julia, bo widok ten rozdrażnił ją.
— A raz jeszcze powtarzam panu, że nie chcę, abyś pan z nami jechał, i jeżeli pan na najbliższéj stacyi nie wysiądziesz, to, jak mamę kocham, słyszysz pan, jak mamę kocham, nie chcę pana więcéj widziéć na oczy.
— Ależ, Julio! — zawołała mama, rozczulona, że jéj imienia użyła na to sakramentalne zaklęcie.
— Powiedziałam już; masz pan do wyboru. Pamiętaj pan, że powiedziałam: „jak mamę kocham”.
— Jaka ona przedziwna! — mówiła mama zachwycona.
Wtém rozległ się świst lokomotywy.
— Może to już ta stacya, gdzie mamy wysiadać? — spytała zaniepokojona i spojrzała na Leona, siedzącego w milczeniu naprzeciw niéj.
— Nie. Mamy jeszcze dwie stacye do przebycia.
— Dwie stacye jeszcze? Ach, jak ta kolej powoli się wlecze! A tu takie gorąco.
Wzięła w rękę chiński wachlarzyk i, rzucając się niedbale na siedzenie, poczęła się nim wachlować.
— Może przejesz cukierka? — spytała troskliwie matka, biorąc za torbeczkę.
— Ach, dziękuję mamie! już przesyciłam się temi słodyczami. Ale wody to-bym się napiła.
— Wody, wody, panie Adolfie! postaraj się pan o wodę dla Julii.
— Poczekajcież państwo, niech pociąg stanie, bo jak Adolf połamie nogi, to nie będzie mógł przynieść wody — odezwał się Leon i zatrzymał zbyt gorącego Adolfa, który, z prawdziwie kawalerską galanteryą, chciał co tchu otwierać drzwiczki, choć pociąg jeszcze nie stanął. Może być, że zrobił tylko taki ruch gotowości i był pewnym, że znajdzie się ktoś rozsądniejszy, co go zatrzyma; w każdym razie to odważne znalezienie się nieźle go zarekomendowało w oczach Julii. Znać to było po łaskawém spojrzeniu, jakie na niego rzuciła.
— No, teraz możesz bez szkody nóg spełnić jednę z cnót ewangelicznych — odezwał się Leon, puszczając Adolfa, kręcącego się niespokojnie.
— Czy może pani woli lemoniady? — spytał Julii, wysiadając.
— Ależ nie, czystéj wody! — odrzekła niecierpliwie.
Adolf w jednéj chwili zniknął i niebawem ukazał się, niosąc z bufetu szklankę wody. Za tę przysługę dostał spojrzenie pełne wdzięczności.
— Jest i piwo, podobno wcale niezłe, może-by pan radca?...
Słowa te odnosiły się do bankiera, który miał rzeczywiście tytuł jakiegoś radcy.
Bankier skinął poważnie głową i podziękował odmownie.
— A może ty, Leonie?
— Wszak wiész, że piję wody, i to jeszcze takie wody, których-by mi nawet gęś nie pozazdrościła.
Adolf, widząc, że nikogo nie namówi, poszedł sam do bufetu; miał dosyć czasu nasycić się gambrynusowym nektarem, bo pociąg, spóźniwszy się nieco, musiał zaczekać na stacyi na przybycie pociągu z przeciwnéj strony, z którym powinien się był minąć na następnéj stacyi. Czekanie trwać miało przynajmniéj piętnaście minut. Julia niecierpliwiła się z tego powodu.
Adolf tymczasem w bufecie zrobił na poczekaniu znajomość z jakimś Węgrem. Był to mężczyzna młody, okazałéj dosyć powierzchowności i ubrany pretensyonalnie. Jego aksamitna marynarka, wysokie buty lakierowane, pince-nez, złoty łańcuszek, poobwieszany jakiemiś monetami i błyszczącemi kamykami, znamionowały w nim człowieka, nietyle zamożnego, ile lubiącego się popisywać ze swoją zamożnością i elegancyą. Wyglądał na paradyera w guście Adolfa, tylko w gorszém nieco wydaniu i przetłómaczonego na węgierski manier. To podobieństwo zbliżyło ich do siebie. Węgier zaraz pochwalił się, że ma znaczne dobra koło Trenczyna, że wraca z Brodów, gdzie porobił zakupna dywanów i futer dla swojéj krewnéj, która wychodzi za mąż za jakiegoś kuzyna Paloczajow. Adolf znowu nie omieszkał przedstawić mu się jako zastępca dyrektora banku, w którym, jak wiemy, zajmował dość podrzędne stanowisko, a chcąc mu dać poznać swoję ważność, napomknął, że jedzie w interesach banku zakupować lasy w Galicyi. Węgier oświadczył mu, że może i on zdecydował-by się odprzedać jakąś część swoich lasów, i prosił go o adres banku. Adolf wręczył mu swój własny bilet, opatrzony hrabiowską koroną, dodając, że zapewne kilka tygodni zabawi w kąpielach, do których właśnie jedzie, i prosił, aby mu tam przysłał wiadomość o swojém postanowieniu.
Wśród téj rozmowy wyszli na peron i przechadzali się, paląc papierosy. Julia z okna wagonu z ciekawością przypatrywała się Węgrowi i, zapewne w chęci zwrócenia na siebie jego uwagi, zaczepiła przechodzącego Adolfa pytaniem: jak długo pociąg stać będzie jeszcze? W czasie, kiedy Adolf zbliżył się do wagonu, aby jéj odpowiedziéć, Węgier poszedł kilka kroków daléj, potém zatrzymał się i, czekając na swego towarzysza, rzucił w okna wagonu przenikliwe spojrzenie. Adolf niebawem złączył się z nim i nieomieszkał zaraz pochwalić się, że ta panna, z którą rozmawiał, jest córką bankiera Nadermana, a zarazem jego narzeczoną. Jedynie próżność skłoniła go do téj niedyskrecyi, a nawet do kłamstwa. Chwalił się, jak mógł i czém mógł, aby podnieść wartość swojéj osoby w oczach Węgra; chciał mu tém zaimponować. Węgier dosyć obojętnie przyjął to wyjaśnienie, kiwnął poważnie głową i milczał. Adolf chciał jeszcze pochwalić się przed nim ze swemi znajomościami w wielkim świecie wiedeńskim, gdy świst nadchodzącéj lokomotywy i głos dzwonka na stacyi zmusił go pożegnać Węgra i wrócić do wagonu. Pociąg niebawem ruszył z miejsca.
— Kto to był ten pan, z którym pan rozmawiałeś? — zapytała go Julia.
— To jakiś magnat węgierski — odrzekł Adolf niby obojętnie, a jednak w tonie głosu przebijało się zadowolenie z téj znajomości.
— Pan go znałeś dawniéj?
— Nie, teraz dopiéro zrobiliśmy znajomość. Zdaje się, że będę mógł z nim zrobić korzystny interes dla naszego banku. Chce mi sprzedać część lasów.
— Więc ma i lasy?
— O, bardzo zamożny człowiek.
— A wygląda więcéj na człowieka, co wyszedł z lasu, niż na takiego, co ma lasy. Nie uważałeś pan, jakie on ma okropne spojrzenie?
— A mnie się zdaje, że on więcéj na żyda wygląda — odezwał się Leon.
— Ależ, mój Leonie, ty każdemu musisz łatkę przypiąć! — odezwał się zgorszony Adolf, stając w obronie swojéj świeżéj znajomości.
— Możemy się przekonać na następnéj stacyi. Jeżeli wam idzie o to, gotów jestem sam zapytać się go. Wszak jedzie tym samym pociągiem? tak?
Pytanie jego zostało bez odpowiedzi, bo Julia nagle sobie przypomniała teraz, że Adolf powinien był wysiąść na téj stacyi, którą minęli. Zaczęła się więc znowu dąsać i gniewać, i wśród tego zapomniano całkiem o Węgrze. W miarę, im bardziéj zbliżali się do następnéj stacyi, Julia coraz bardziéj nalegała, aby Adolf opuścił ich wagon; posunęła się natarczywie aż do niegrzeczności i zagroziła mu, że więcéj znać go nie chce, jeżeli nie uczyni zadość jéj żądaniu. Adolf zdecydował się wreszcie zadowolić ten kaprys i, skoro pociąg stanął na stacyi, wziął w rękę swój kuferék i począł się żegnać. Nie miał jednak wcale smutnéj miny, owszem na twarzy jego błąkał się ironiczny, tryumfujący uśmiech. Był pewny, że Julia sama go zatrzyma, ale ta nadzieja zawiodła go. Julia uczuła się swobodniejszą, gdy konduktor po jego wyjściu zamknął drzwiczki. Wychyliła się z okna i z uśmiechem żegnała stojącego na peronie. I teraz jeszcze nie tracił on fantazyi; pocieszał się bowiem tém, że Julia dla wyprobowania jego miłości skazała go na to chwilowo wygnanie, aby mu to potém wynagrodzić. Jeszcze więcéj upewniło go w tém mniemaniu, gdy Julia, kiwając mu głową na pożegnanie, rzekła:
— Ale pan przyjedziesz do wód, do nas?
— Jakto? pozwalasz pani? — pytał, niby drożąc się.
— A to pan sobie wyborny jesteś! A z kim-żebym walca tańczyła? Pan wiész, że mnie z nikim tak dobrze się nie walcuje, jak z panem.
— Skoro pani sobie tego życzysz...
— Tylko nie daj pan długo czekać na siebie. — No, do widzenia.
Skinęła mu jeszcze raz głową, dodając zalotne spojrzenie, i usiadła, bo pociąg ruszył z miejsca.
Czas jakiś siedziała milcząca, zatopiona w myślach, niewiadomo, czy o walcu, czy o Adolfie, czy téż może o czém inném. Po niejakim czasie, jakby sobie coś przypomniała, poruszyła się żywo i zapytała Leona:
— Czy pisałeś Janowi, że my dziś przyjeżdżamy?
— Pisałem — odrzekł sucho.
— To się dziwię, że nie wyjechał przynajmniéj o parę stacyi na spotkanie nasze.
— Może i lepiéj się stało. Było-by im tu za ciasno razem z Adolfem — rzekł ze złośliwym uśmiechem.
Julia spojrzała na niego z miną obrażonéj.
— Szkaradny jesteś, kuzynku!
— Wiem o tém od urodzenia. Tobie nikt czegoś podobnego zarzucić nie może.
Zdaje się, że nie zrozumiała téj alluzyi, bo najspokojniéj oparła się o ramy okna i obserwowała krajobraz.
Po chwili zapytała go znowu:
— Czy daleko do téj stacyi?
— Wiem tyle, co ty. Nie byłem nigdy w tych stronach.
— Nieznośnie długa stacya!
Leon nic nie odpowiedział, tylko rzucił na mówiącą ukradkiem jakieś dziwne spojrzenie. Jakieś uczucie przemknęło, niby błyskawica, w tém spojrzeniu, ale trudno było odgadnąć, czy szyderstwo, czy oburzenie, czy może jakieś inne, serdeczniejsze uczucie.
— A, prawda! nie mówiłeś mi, co ci odpisał na twój list. Czy bardzo się cieszy z naszego przybycia.
— Nie wiem, bo nie dostałem żadnéj odpowiedzi.
— Żadnéj odpowiedzi? To jego może niéma tutaj, bo inaczéj był-by z pewnością odpisał.
— Bardzo być może.
— A to była-by ładna historya!
— To prawda, nie będzie miał kto wyszukać noclegu, nająć powozu.
— Nietylko, ale... — zatrzymała się chwilkę i była w kłopocie, co powiedziéć, gdy wtém rozległ się gwizd lokomotywy na znak, że pociąg zbliża się do stacyi. Julia wychyliła się mocno z wagonu, tak mocno, że aż matka przestraszona wstała, aby ją przytrzymać, i radziła jéj odsunąć się od okna, bo często zdarzają się wypadki... Julia nie słyszała wcale matki, mając oczy i uwagę zwróconą ku stacyi. Nagle zwróciła się do środka wagonu.
— Jest, jest! — zawołała z tryumfem i radością — i znowu wróciła do okna. Chciała piérwsza powitać Jana. Była ciekawą, co powié, gdy ją zobaczy, jakie wrażenie zrobi na nim ich przyjazd.
Ale Jan był dziwnie chłodny i sztywny. Przywitał się ze wszystkimi jednako, uprzejmie i krótko; zaprowadził ich do powozu, stojącego przed dworcem, i poprosił bankiera o kartę od rzeczy, chciał bowiem sam zająć się expedycyą pakunków. Julia patrzała na niego zdziwiona, nie mogła wierzyć oczom swoim, że to ten sam Jan, którego znała w Wiedniu. Tam on zawsze wpatrywał się w nią, jak w obraz, nie spuszczał jéj prawie z oczu, gdzie się ruszyła, wszędzie spojrzenie jego, jak cień, szło za nią. A tutaj teraz ani spojrzał na nią, nie przemówił ani jednego słowa. Julia tak była nieprzygotowaną na coś podobnego, że była tém jego postępowaniem oburzona, była-by się rozpłakała, gdyby jéj wstyd nie było wobec Leona, który jéj się ze złośliwym przypatrywał uśmiechem.
Jan, umieściwszy ich w powozie, wrócił coprędzéj do dworca po rzeczy. Kiedy się zbliżał do miejsca, gdzie je wydawano, ujrzał jakiegoś Węgra, w aksamitnéj marynarce, który właśnie odbierał od urzędnika duży kufer. Kufer musiał być ciężki, bo go dwóch ludzi z trudnością dźwigało. Jan usunął się na bok, aby im zrobić miejsce do wyjścia. Przypadkiem rzucił wtedy okiem na Węgra, i zdawało mu się, że tę twarz gdzieś, kiedyś widział. Ale nie miał czasu zastanawiać się teraz nad tém, bo mu się spieszyło wydobyć coprędzéj rzeczy Nadermanów, by nie czekali długo na niego. Kiedy się załatwił z odbiorem i wyszedł przed dworzec, Węgier ów właśnie odjeżdżał ku miastu. Jan teraz dopiéro zauważył, że bardzo przypominał owego żyda, od którego napaści obronił był raz Amelią i którego potém widział w owéj karczmie za miastem, tylko, że tamten był rudy, a ten brunet. Zdawało mu się także, że Węgier, ujrzawszy go, zmieszał się i odwrócił w drugą stronę.




X.

Kiedy Jan, idąc za radą matki, zdecydował się wyjść na kolej, na przyjęcie Nadermanów, nie przypuszczał nigdy, że tak trudno będzie mu przebyć tych kilka godzin w towarzystwie Julii. Teraz dopiéro przekonał się, jak męczącą przyjął rolę na siebie. Nie mógł rozmawiać z nią, jakby z osobą całkiem obojętną, z którą zwykła łączyła-by go znajomość, a nie chciał być takim, jak dawniéj; bał się nawet potrącić w rozmowie o coś takiego, co-by przypominać im mogło przeszłość, o któréj chciał teraz zupełnie zapomniéć. W takich warunkach rozmowa była bardzo trudną. W liczniejszém towarzystwie szło jeszcze jako tako, rozmowa była ogólną, o wszystkiém, i wszyscy brali w niéj udział. Ale gdy starzy Nadermanowie przeszli do drugiego pokoju, gdzie właśnie składano kufry i tłumoki, a Leon pod jakimś pozorem wysunął się na miasto i młodzi zostali sam-na-sam ze sobą, położenie Jana stało się wielce kłopotliwém. Czas jakiś milczeli oboje. Julia czekała, co jéj powié; była pewną, że ma jéj wiele do powiedzenia; spodziewała się, że, korzystając z téj chwili samotności, niekrępowany niczyją obecnością, będzie jéj mówił o swojéj tęsknocie za nią, o miłości; że może będzie jéj robił jakie wyrzuty. Tymczasem, ku wielkiemu jéj zdziwieniu, Jan zaczął całkiem chłodno i spokojnie zapytywać ją o niektóre wspólne znajomości w Wiedniu; potém pytał, jaki lekarz radził jéj krajowe wody, jak długo myślą zabawić i tak daléj. Julia z początku odpowiadała mu na te pytania, uważając je za wstęp do serdeczniejszych wynurzeń, gdy jednak spostrzegła, że wyszukuje coraz to obojętniejsze przedmioty, ograniczała się krótkiemi odpowiedziami, w których tonie zdradzała się wewnętrzna irytacya i niecierpliwość; aż w końcu, nie mogąc zapanować nad sobą i nie pozwalając mu kończyć jakiegoś pytania, które jéj właśnie zadawał, odezwała się żywo, z wyrzutem:
— Dlaczego męczysz mnie pan i nudzisz takiemi pytaniami? Dlaczego bawisz się pan w naiwnego i udajesz, że nie wiész, poco wybrałam właśnie te kąpiele, a nie inne? Może pan chcesz, abym to sama powiedziała? Jeżeli o to panu idzie, to nie będę się zapierać. Tak, dowiedz się pan, że zrobiłam to dla ciebie. Pięknie mi się pan za to odpłacasz!
Mówiła głosem zadyszanym, na-pół z płaczem.
Jan nie wiedział, co odpowiedziéć na to wyraźne oświadczenie uczuć. Nigdy przedtém Julia nie była z nim tak szczerą. Owszem, kiedy on dawał jéj wyraźne dowody swéj miłości, zdawała się nie rozumiéć go; gdy tymczasem teraz sama z taką otwartością odkryła się przed nim. Nie przypuszczał w tém wyznaniu nic więcéj nad chwilowy kaprys rozpieszczonéj jedynaczki, któréj zachciało się nagle jego serca, jak zabawki, a zachciało się dlatego właśnie, że trudność dostania była większą; znając Julią, wiedział dobrze, że to nie serce mówiło przez nią, ale podrażniona jego obojętnością miłość własna, chęć zaspokojenia swojéj woli; a jednak nie miał odwagi odpowiedziéć na to wyznanie tak, aby jéj całkiem odebrać nadzieję, a przynajmniéj szukał słów takich, w których-by jéj, jak w cukierku, podać tę przykrą wiadomość.
Na szczęście wejście ojca przerwało tę drażliwą dla niego rozmowę. Bankier zdawał się być czémś zafrasowany. Twarz jego, zwykle spokojna, była w téj chwili trochę wzruszona.
— A to wcale nieprzyjemna niespodzianka — rzekł, wchodząc do pokoju. — Czy wiecie, co się stało? Okradziono nas. Wszystkie kosztowności, pieniądze, jakie mieliśmy w kufrach, zginęły.
— Gdzie? kiedy? — spytał Jan — wszak dopiéro co rzeczy przywieziono z kolei.
— To téż to jest niewytłómaczone. Kufry były zamknięte, zamki są nienaruszone, a rzeczy zginęły. Złodziéj widocznie miał dosyć czasu do wyboru, bo wziął tylko najkosztowniejsze rzeczy; resztę, jak suknie kobiece, bieliznę, zostawił. A chodźcie zobaczyć.
Przeszli do drugiego pokoju, gdzie bankierowa z rozpaczy łamała ręce i co chwila wąchała flakonik z kolońską wodą, aby nie zemdléć ze wzruszenia.
— A więc i moich pereł niéma? — spytała Julia.
— Nic niéma! wszystko zabrano, zrabowano! — desperowała matka.
— Niczego mi tak nie żal, jak moich kolczyków. Pan je znasz dobrze, panie Janie? nawet panu podobały się bardzo.
— Więc kradzież prawdopodobnie dokonaną była na kolei — odezwał się Jan, zmieszany także niepomału tym wypadkiem.
— Tak się zdaje.
— Należy więc przedewszystkiém szukać tam wyjaśnienia tego niewytłómaczonego faktu.
— Właśnie dałem już znać o tém naczelnikowi stacyi, jak również zawiadomiłem sąd i policyą.
Na to nadszedł Leon, który na mieście dowiedział się o wszystkiem. Wiadomość bowiem o téj kradzieży z niesłychaną szybkością się rozeszła i całe miasto było nią poruszone. Niebawem nadbiegł naczelnik stacyi, komisarz policyi, kilku żandarmów i urzędnik sądowy. Rozpoczęło się badanie, spisano protokół i usiłowano znaléźć jaką taką poszlakę; ale wszystkie dochodzenia nie doprowadzały do wytłómaczenia tego zagadkowego wypadku. Policya była niezmiernie zaaferowana tą kradzieżą, tak ze względu na wartość skradzionych rzeczy, jak i osobę pokrzywdzonego, który był znaną figurą w finansowym świecie.
— Czy panu niewiadomo — spytał urzędnik sądowy — czy, oprócz pańskich rzeczy, nie skradziono jeszcze komu?
— Nie wiem o tém — odrzekł bankier.
— Razem z nami — dodał Leon — jechał jakiś Węgier.
— I miał kufer znacznéj objętości — objaśniał Jan — widziałem właśnie, jak go wynoszono z kolei.
— Czy nie wiedzą panowie, gdzie stanął?
— Nie wiemy. Prawdopodobnie pojechał daléj.
— I jeżeli mu także co skradziono, to nie spostrzeże się zapewne, aż w domu.
— Panowie nie wiedzą nazwiska tego Węgra? — spytał znowu urzędnik.
— Nie wiemy.
— Pan Adolf wié — odezwała się żywo Julia i nagle urwała, spojrzawszy na Jana. Niechcący zdradziła się przed nim, że Adolf z nimi jechał, a nie chciała, aby on wiedział o tém.
— Cóż to za pan Adolf?
— Nasz znajomy — rzekł bankier poważnie — będzie można do niego napisać o adres tego Węgra, jeżeli panom to potrzebne.
Wysłano niezwłocznie telegram do Adolfa, urzędnik kolei telegrafował także do głównego zarządu o tym wypadku, a organa policyjne we wszystkich miastach i miasteczkach dostały polecenie śledzenia skradzionych przedmiotów.
Rozumié się, że wypadek ten zatrzymał bankiera na dłużéj w tém miejscu. Obecność jego była tu konieczną dla dania potrzebnych wyjaśnień sądowi.
Jan cały ten wieczór przesiedział w hotelu; rozmowa toczyła się wyłącznie o owym wypadku. Każdy robił najrozmaitsze domysły, tłómaczył według swojego mniemania; ale wszystkie domysły rozbijały się o to, którędy złodziej mógł dostać się do wagonu, przy którym znajdował się konduktor. Nadto wagon ten, według objaśnienia urzędnika kolei, zawierał pakunki, które dopiéro na ostatnich stacyach miały być wydawane, i dlatego był nietylko zamknięty, ale i zaplombowany. Plomba była nietknięta, bo sam był przy otwarciu wagonu. Bankier tracił prawie nadzieję odkrycia sprawcy. Julii szło głównie o to, aby się jéj kolczyki przynajmniéj i perły znaléźć mogły. Bankierowa co chwila dostawała mdłości na wspomnienie kosztowności swoich, które także uważała za stracone. Następny dzień Jan przepędził także w towarzystwie Nadermanów; wymagał tego dalszy tok śledztwa, przy którém obecność jego była potrzebną. Zaledwie koło wieczora dopiéro miał czas wpaść na chwilę do Amelii, aby jéj wytłómaczyć powód swojéj nieobecności i dowiedziéć się o jéj zdrowiu, bo aptekarz zaniepokoił go, mówiąc, że stara żydówka przychodziła znowu po morfinę.
To téż zdziwił się niemało, gdy zastał ją zupełnie zdrową; wybierała się właśnie do jego matki. Zdziwił się jeszcze więcéj, gdy Amelia powiedziała mu, że nigdy w życiu nie używała morfiny.
— Dla kogoż więc Sura mogła brać to lekarstwo? A wiem dobrze, iż nieraz już je brała.
— Może dla siebie, albo dla ojca.
— Czy ojciec twój jest tutaj?
— Był, ale już wyjechał. Przyjechał w nocy, nie wiem nawet kiedy, bo spałam tak mocno, że nie słyszałam. Dopiéro nad ranem dowiedziałam się o tém. Chciałam go zatrzymać, aby był u was i poznał ciebie, ale ważne jakieś interesa nie pozwoliły mu zostać. Obiecał mi, że tu będzie znowu za parę tygodni. No, a ci twoi goście wyjechali także, i nie bardzo ci smutno po nich?
— Są jeszcze.
— Są? — zapytała żywo i niespokojnie spojrzała na niego. — Dlaczego zostali?
— Przykry wypadek ich zmusił. — Tu Jan opowiedział Amelii o nieszczęściu, jakie spotkało rodzinę bankiera. Zasmuciła się tém bardzo. Nietylko szło jéj o stratę, jaką ponieśli, ale i o tę stratę, jaką będzie musiała sama ponieść, będąc pozbawioną Jana na czas dłuższy. Był on dla niéj skarbem, kosztowniejszym, niż wszystkie bogactwa bankiera, i bała się o jego stratę.
— A więc moje niepokoje nie skończyły się jeszcze — mówiła ze smutkiem w głosie. — O, gdybyś ty wiedział, co ja wycierpiałam przez te kilkanaście godzin!
— Więc tak mało mi wierzysz? — spytał, tuląc ją do siebie.
— O, ja wierzę ci, i kiedy jestem przy tobie, czuję się szczęśliwą, spokojną; ale kiedy sama tu tak siedzę, jakieś okropne przeczucia trwożą mnie. Przychodzi mi wtedy do głowy, że cię więcéj nie zobaczę, że mi cię zabiorą gdzieś daleko, i koniecznie mi się zdaje, że przyjazd tych... tych twoich gości jakieś nieszczęście sprowadzi na nas. Cóż ja pomogę na to, że mi takie myśli przychodzą do głowy.
— To nie siedź w domu, idź do matki mojéj, tam się rozerwiesz trochę. Będziecie rozmawiać o naszéj wspólnéj przyszłości, układać plany.
— Właśnie wybierałam się do was. Matka twoja umié pocieszać i dodawać odwagi.
— Więc chodźmy do niéj.
I poszli do staruszki, a ta ich przyjęła z wesołym uśmiechem, od którego rozpogodziły się ich myśli.
Cały ten wieczór Jan pozostał już w towarzystwie matki i Amelii, i tak mu tu było dobrze, zacisznie, spokojnie, że uczuł niechęć do Nadermanów, iż swoim pobytem w mieście ukradną mu tyle chwil przyjemnych. Postanawiał sobie w duszy bywać u nich o tyle tylko, o ile konieczność i względy gościnności wymagać będą. I rzeczywiście następnego dnia bawił tam zaledwie kilka godzin i, pomimo próśb Julii, pożegnał się wcześnie. Ale Leon wyszedł z nim także; przyczepił się do jego towarzystwa, bo się nudził ogromnie w téj mieścinie, gdzie nie było ani kawiarni, ani teatrów. Jedyną jego rozrywką mogło być towarzystwo Jana, i dlatego nie opuszczał go przez cały dzień. Grzeczność nakazywała Janowi zaprosić go na papierosy i pogawędkę do siebie. Leonowi było to bardzo na rękę, że miał gdzie zabić czas, i stał się odtąd częstym gościem. Był to dla Jana bardzo męczący gość, bo przez niego rzadko bardzo mógł widywać Amelią. Można było wprawdzie zaradzić temu, gdyby był wprowadził Leona w swoje kółko familijne, ale nie chciał tego z umysłu. Zdawało mu się, że ubliżył-by tém miłości swojéj, gdyby blizkiego krewnego Julii zapoznał z tajemnicami swego serca. Znał złośliwy dowcip Leona, który nie oszczędzał nikogo, i nie mógł pozwolić na to, aby Amelią narażać na złośliwe jakieś uwagi garbuska. Była ona dla niego rodzajem świętości, którą chronił przed oczyma profanów.
Niepodobieństwem jednak było, aby Leon, bywając tak często u Jana, nie spotkał kiedy Amelii. Stało się to raz właśnie, kiedy wychodzili z domu do Nadermanów. Na schodach spotkali Amelią, idącą na górę. Jan nie przemówił do niéj ani słowa, ukłonił się tylko; ale sprytny garbusek z tego ukłonu poufałego, z zarumienionéj twarzy panny, ze spojrzeń, jakie zamienili ze sobą, domyślił się wszystkiego i, gdy był już na ulicy, odezwał się niby do siebie:
— Teraz rozumiem, dlaczego czary rusałki nie skutkują; mamy talizman.
Jan udał, że nie rozumié téj alluzyi i nic się nie odezwał; niekontent był jednak, że Leon podpatruje tajemnice jego serca i myślał nad tém, jakby można pozbyć się delikatnie tak ciekawego towarzysza, a przynajmniéj nie przyjmować go w domu. Przypadek pomógł mu w tym względzie. Leon, kupując jakieś lekarstwo w aptece, poznał się z aptekarzem i dowiedział się, że ten nieźle gra w szachy. Była to niemała asekuracya przeciw nudom, i Jan przez to został oswobodzony od jego ciągłego towarzystwa. Mógł teraz więcéj czasu poświęcić matce i Amelii. Potrzebował być z niemi częściéj dla własnego spokoju, dla odzyskania równowagi, którą tracił w towarzystwie Julii. Bo jakkolwiek serce jego obojętne było całkiem dla niéj, to jednak kosztowało go bardzo wiele zachować zimną krew i spokój wobec tych wyraźnych objawów skłonności, jakie mu okazywała. Była to jedna z tych natur kapryśnych i despotycznych, które umieją na zimno i bez wyrzutów sumienia dręczyć ofiary, uległe ich woli, ale miękną wobec woli silniejszéj; a Jan właśnie zyskał nad nią przewagę chłodem i obojętnością. Rozpacz jéj z tego powodu miała takie pozory prawdziwéj miłości, że była-by przysięgła, iż jest w nim na śmierć zakochaną. Jan więc ciężkie musiał przechodzić próby, gdy mu przyszło udawać, że nie rozumié jéj spojrzeń, jéj słów, gdy niektóre drażliwe jéj pytania zbywać musiał niegrzeczném milczeniem, lub obracać w żart. Jakkolwiek bądź, była to przecież istota, którą on kochał niegdyś, a przynajmniéj tak mu się zdawało; na któréj skinienie był dawniéj niewolniczo posłuszny; a przytém była młoda i piękna: powaby jéj ciała, elegancya, zbytek, jakim była otoczona, zalotność, którą drażniła nerwy jego, wszystko to działało, jak szampan, odurzało zmysły, upajało. Dopiéro widok Amelii trzeźwił go z tego upojenia; była ona dla niego rodzajem lekarstwa przeciw niebezpiecznéj truciźnie. Amelia instynktem odgadywała niebezpieczeństwo, grożące Janowi, a bardziéj jeszcze jéj saméj, i niecierpliwie oczekiwała chwili wyjazdu Nadermanów. Jan także bardzo życzył sobie tego; blizkość Julii źle oddziaływała na jego zdrowie moralne.
Tymczasem sprawa kradzieży wlokła się nadzwyczaj powoli. Według adresu, nadesłanego przez Adolfa, policya zażądała z Trenczyna bliższych wiadomości o owym Węgrze. Pokazało się, że człowieka takiego nazwiska nie znano tam całkiem. To naprowadziło na podejrzenie, czy przypadkiem ów Węgier nie zostaje w związku z tą kradzieżą. Zażądano od Julii dokładnego rysopisu i wysłano za nim listy gończe. Wszystko to jednak nie doprowadziło do żadnego odkrycia. Ścisłe śledztwo, przeprowadzone ze służbą kolejową, także nic nie wykazało. Kolej nie chciała przyjąć odpowiedzialności za skradzione rzeczy, tłómacząc się, że kufry nie zginęły i zamki nie były naruszone. Bankier widział, że dalsze siedzenie tutaj nie doprowadzi do niczego, i zdecydował się wyjechać. Żona chętnie zgodziła się na to, bo już stęskniła się za zabawami i towarzystwem; Leon także z radością przyjął tę nowinę; jemu miasteczko robiło wrażenie bezludnéj wyspy, na którą dostał się po rozbiciu okrętu. Nawet Julia cieszyła się z wyjazdu, bo ani przypuszczała, żeby Jan nie pojechał z nimi. Dopiéro w ostatniéj chwili dowiedziała się o tém, kiedy, siedząc już w powozie, zobaczyła, że Jan nie był wcale wybrany jak do podróży i nie myśli siadać z nią razem.
— Jakto? Pan nie z nami? — spytała zdziwiona, przerażona prawie tą niespodzianką.
— Nie mogę pani — odrzekł grzecznie Jan — interesa zatrzymują mnie tutaj.
— I nie będziesz pan całkiem u wód? — spytał bankier — a ja chciałem właśnie rozmówić się z panem ostatecznie w interesie naszego przedsiębierstwa. Czas-by było rozpocząć budowę fabryki.
— Spodziewamy się, że nas pan odwiedzisz — dodała bankierowa.
Jeden tylko Leon nic się nie odzywał i spoglądał na wszystkich z uśmiechem, w którym malowała się ukryta radość i złośliwość.
— No, przyjedziesz pan? — spytała Julia głosem miękkim, przytrzymując w swoich delikatnych rączkach jego rękę, którą podał jéj na pożegnanie, i dodała ciszéj, prawie ze łzami — przyjedź pan, ja bardzo proszę!
— Może — odezwał się niepewnie Jan.
— Będę czekać — rzekła i rzuciła mu na pożegnanie spojrzenie, od którego gorąco mu się zrobiło.
— Do widzenia, do widzenia — odezwało się kilka głosów i powozy ruszyły z miejsca.
Julia kilka razy wychyliła się jeszcze z powozu i posyłała Janowi ręką pozdrowienie. Już powóz zniknął w obłoku kurzawy, a Jan stał jeszcze, jakby zaczarowany, na miejscu, i patrzał. Dopiéro głos aptekarza obudził go z tego zapatrzenia.
— Szczęśliwy człowieku! — rzekł oryginał w zielonych okularach i czerwonym fezie, uderzając z lekka w ramię Jana — nad czém-że myślisz? co? I to wabi, i to nęci, wśród rozkosznéj sianożęci; prawda?
Słowa te podziałały, jak zimna woda, na rozstrojone nerwy Jana; opamiętał się i wytrzeźwiał. Spojrzał na aptekarza, a ujrzawszy go w podróżném ubraniu, z torebką w ręku, spytał:
— A pan dokąd się wybierasz?
— Także do wód. Kiedyż będziemy mieli przyjemność zobaczyć tam ciebie?
— Zapewne nie doczekacie się.
— Oby! — uścisnął mu rękę przyjaźnie i siadł na wózek.
Jan poszedł spiesznie do siebie. Tak mu jakoś lekko, swobodnie zrobiło się na sercu po wyjeździe Julii, jakby się przebudził po męczącym śnie w majowy poranek. Sam się dziwił, że tak prędko jéj czary straciły moc swoję nad nim i nie zostawiły po sobie żadnego śladu. I z oczu, i z myśli równocześnie mu się usunęła. Z czystém sumieniem wracał do Amelii, i witał ją tego dnia z taką radością i uczuciem, jakby Bóg wié jak dawno jéj nie widział. I ona odetchnęła także, skoro się dowiedziała o wyjeździć Nadermanów; i w cichém mieszkanku Leszczyców wróciło znowu wszystko do dawnego porządku. Stary Leszczyc, który na kilka dni wyjechał był z domu w interesach klasztoru, a może i dlatego, aby uniknąć spotkania się z Nadermanami, powrócił także do domu i brał udział w szczęściu rodzinnego kółka swego. Czworo tych osób, szczególniéj kiedy były razem, przedstawiało obraz zadowolenia i miłości, twarze ich były takie jasne, promieniejące, jakby pośród nich wchodziło nowe jakieś słońce i rzucało blaski na nich złociste. Miłość młodych miała wszystkie powaby wiosny, a staruszkowie przypominali sobie pogodne dnie jesienne.
Po wspólnych naradach, Jan wyjechał na kilka dni do Lwowa zawrzéć ostatecznie układ z jakąś spółką właścicieli kopalni nafty. Chciał miéć coś pewnego w ręku, aby można było na seryo myśléć o małżeństwie z Amelią. Chrzest jéj miał się odbyć za jego powrotem. Tymczasem kobiety zajęły się szyciem wyprawy, a podczas szycia snuły się marzenia i projekta, jak złote nici. Jan sprawił im niespodziankę swoim powrotem, bo wrócił o parę dni piérwéj, niż myślał. Amelia nic nie wiedziała jeszcze o jego przybyciu; to téż, nie zastawszy jéj u rodziców, poszedł do jéj mieszkania, aby ją powitać coprędzéj. Spotkał właśnie Surę, wracającą do domu, wszedł więc bez dzwonienia, na palcach, otworzył drzwi po cichu, aby nagle, niespodzianie zjawić się przed nią. Stała właśnie przed lustrem i przymierzała jakiś naszyjnik. Chciał niepostrzeżony zbliżyć się do niéj i zasłonić jéj oczy; ale zobaczyła go w lustrze, krzyknęła z radości, rzuciła naszyjnik na ziemię i z rozwartemi ramionami upadła w jego objęcia.
— Wróciłeś? Ach, jak to dobrze! jakiś ty dobry! — mówiła, tuląc się do niego z nieopisaną uciechą. — Wszystkim nam tu było bardzo smutno bez ciebie.
— I pocieszaliśmy się przymierzaniem naszyjników — odezwał się Jan żartobliwie.
— A, prawda? jaki piękny? — rzekła, podnosząc z ziemi naszyjnik i pokazując go Janowi — to prezent ślubny od ojca; mówił mi wprawdzie, żeby tego przed weselem nikomu nie pokazywać, musiałam mu nawet przysięgnąć na to.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, co on ma w tém; podobno boi się, aby nas nie okradziono, żeśmy tylko same z Surą. No, ale przed tobą nie mam sekretu, bo ty — to ja, a ja — to ty, nieprawda? I ojciec pewnie nie pogniewa się, że dla ciebie złamałam przysięgę. Zasłużyłeś na to, żeś przyjechał tak prędko. No, pocałuj mnie — mówiła daléj z dziecinną wesołością, podając mu czoło — to ci jeszcze coś pokażę. — I pobiegła do alkierzyka, gdzie zabawiwszy chwilę, wyszła ubrana w kolczyki, przy których wisiały dość ogromne perły w złotych haczykach.
— A co? prawda, że cudowne? — mówiła, stając przed nim wesoła i uśmiechnięta. — Cóż? nic nie mówisz, jak ci się podobają? Dlaczego wpatrujesz się we mnie tak dziwnie? — spytała, zmieszana jego spojrzeniem.
— Zkąd masz te perły? — spytał Jan zmienionym głosem.
— Mówiłam ci, że od ojca. Dlaczego pytasz się o to?
— To są właśnie perły, które zaginęły z innemi rzeczami na kolei.
— Kradzione! — zawołała przerażona, szybko wyjęła kolczyki z uszu i rzuciła je ze wstrętem od siebie. — Zabierz je, odnieś; nie chcę ani chwili miéć u siebie kradzionych rzeczy!
— Trzeba jednak wiedziéć, od kogo twój ojciec je kupił; po tym śladzie dojdziemy do złoczyńcy. Czy ojciec nie mówił ci, gdzie to kupował?
— Nie pytałam się go o to. Ale on będzie tu znowu za parę tygodni, to się dowiemy. Tymczasem idź, zanieś to, niech policya śledzi. Mój ojciec pewnie gdzie w okolicy jest na jakim jarmarku, oni to będą wiedzieli, zawołają go i powié im, gdzie szukać złodzieja.
Jan uznałto za bardzo słuszne, zabrał tedy kolczyki i naszyjnik i poszedł z tém do policyi, gdzie zdał sprawę, w jaki sposób przyszedł do tych przedmiotów, i podał nazwisko ojca Amelii. Kiedy wrócił do domu, zastał tam Amelią. Leszczycowie wiedzieli już od niéj o wszystkiém i ucieszeni byli, że trafiono nareszcie na ślad zbrodni, jak również, że Nadermanowie będą mogli przyjść napowrót do posiadania swojéj własności.
— Tylko niech tu nie przychodzą więcéj — mówiła na-pół żartem Amelia — i niech mi nie zabierają mojéj własności.
Jan przytulił ją do siebie i pocałował w czoło; równocześnie uczuł, że usta Amelii dotknęły jego ręki. Usunął ją prędko i rzekł z wyrzutem prawie:
— Dziecko, co robisz?
— Znak, że to moja własność — rzekła. Usta jéj się śmiały, a w oczach łzy miała. Była w dziwném jakiémś usposobieniu tego wieczora, wesoła aż do pustoty, ale mało brakło, żeby się rozpłakała. Jan z matką późno wieczorem odprowadzili ją do domu.
Na drugi dzień rano gruchnęła dziwna wieść po mieście, że w mieszkaniu żydówki odbyła się w nocy rewizya, że znaleziono mnóztwo skradzionych rzeczy, i wskutek tego obie żydówki zaaresztowano. Wieść ta, przechodząc z ust do ust, urosła, szczególniéj w ustach niektórych plotkarek miejskich, do potwornych rozmiarów; mówiono już o jakichś trupach, znalezionych w piwnicy, o jakichś podziemnych kurytarzach, które ciągnęły się na pół mili, a któremi zbójcy dochodzili do miasta. Naczelnikiem tych zbójców miał być ojciec żydówki, a ona kochanką ich. Panna Zenobia dała na mszę świętą, że jéj Pan Bóg zdrowo i cało pozwolił wydostać się z téj jaskini zbójców.
— Mój Azorek — mówiła — czuł tam coś złego. Ile razyśmy tam wchodzili, doznawał biedaczek nerwowego drżenia. A i ta żydówka, o! jéj coś niedobrego patrzało z oczu; prawdy religijne nie przystawały do jéj bezbożnéj duszy, to była tylko hipokryzya, aby nas w pole wywieść i zamydlić oczy tym chrztem. To téż sprawiedliwość Bozka nie przepuści jéj bezkarnie tego grzechu.
Najwięcéj jednak poruszyła ta sprawa dom burmistrza. Była to woda na ich młyn. Panna Aniela aż pod sufit skakała z radości.
— Dobrze mu tak, dobrze! niech teraz żeni się ze złodziejką! To się ubrał dopiéro!
— A co, widzicie! — mówiła pani burmistrzowa — ja zawsze mówiłam: wypędzić tę żydówkę z miasta! Ona mi się zaraz nie podobała.
— Trzeba-by się zapytać pana Jana, czy ślub będzie w kryminale! O! chciała-bym się teraz z nim gdzie spotkać! Mieli-byśmy o czém rozmawiać! — mówiła tryumfująco Aniela.
— Toż to pójdzie po nosie Leszczycom! — odezwał się burmistrz. — Nie będą mogli pokazać się między ludźmi ze wstydu, że tak tę żydówicę protegowali, w domu u siebie gościli.
— E! trafił swój na swego. Ja-bym tam trzech groszy nie dała, czy i oni w téj sprawie palcy nie umaczali. Żebym była komisarzem, to-bym wszystkich zaaresztowała.
— No, to znowu nie. Bo gdyby tak było, jak mówisz, to-by przecież syn Leszczyca nie dawał sam znać o tém do sądu.
— A kto ich tam wié? może się posprzeczali z żydami i przez zemstę to zrobili.
Kiedy tak rodzina burmistrzów obrabiała con amore sprawę aresztowania żydówki, folgując w tém osobistéj zawiści względem Leszczyców, przyszła ciocia z miasta i, jako nowość, zaczęła im opowiadać to samo.
— Wy tu siedzicie i o niczém nie wiecie, a tam w mieście historye się dzieją.
— Ależ wiemy już, wiemy! — odezwała się kwaśno Aniela.
— Jakto? o żydówce już wiecie?
— Wiemy, wiemy!
— I o trupach znalezionych?
— O jakich trupach? — spytał burmistrz.
— No, przecież znaleziono jakiś kufer, w którym był człowiek.
— A cóżeś ty nam nic o tém nie mówił? — zainterpelowała żona burmistrza.
— Ależ to nie tak było. Dajżeż siostra spokój z takiém gadaniem!
— Ty, jak widzę, myślisz ich jeszcze bronić! — zawołała znowu małżonka.
— Ależ nie bronię, tylko poco bajki gadać?
— Kiedy ja sama słyszałam, jak na ulicy baby rozpowiadały sobie o jakimś kufrze i człowieku!
— No, to o tym kufrze właśnie, w którym siedział złodziéj ukryty, ale nie trup żaden! Kufer ten oddano między pakunki, a że się zamykał z wewnątrz, więc sobie złodziej, mosterdzieju, podczas jazdy otworzył kufer i dopiéro wytrychami majstrował po cudzych kufrach, przenosząc do swojego, co mu się zdawało, że warte tego.
— A cóż to za szelmowski pomysł! — zawołała z oburzeniem pani burmistrzowa.
— A rzeczywiście dowcipni złodzieje, niéma co mówić! — pochwalił burmistrz, któremu się ta sztuka złodziejska nie na żarty podobała.
— I to podobno ojciec téj żydówki siedział w tym kufrze; prawda ojcze?
— To są domysły tylko. Kufer ten znaleziono w piwnicy i po nim doszli wszystkiego. Ten kufer zdradził całą tajemnicę. To tak się rzecz miała! — dodał głośniéj, zwracając się z tém specyalnie do siostry.
Ale ciotka nie dała się przekonać i wciąż utrzymywała, że oprócz kufra znaleziono jakiegoś trupa, jakieś szkielety w łańcuchach. Wiadomość tę przyniosła ona z targu, gdzie właśnie była kuźnia takich potwornych wieści. Po całém bowiem mieście nie mówiono o niczém, tylko o tém zdarzeniu. Wszystkie uszy były w natężeniu, wszystkie języki były w ruchu.
W jednym tylko domu Leszczyców nie mówiono nic. Wiadomość o aresztowaniu Amelii i odkryciu w piwnicach złodziejskich skarbów przygniotła, zgnębiła całą familią i zamknęła usta. Siedzieli w ponurém milczeniu, każde zajęte swojemi myślami. Piérwsza Leszczycowa ośmieliła się wspomniéć Amelią:
— Biedna dziewczyna — rzekła — co ona tam cierpiéć musi!
Jan i ojciec nie odezwali się nic na to.
Po niejakimś czasie Leszczycowa zapytała znowu męża:
— Nie wiész, czy wolno się z nią widziéć?
— Nie wiem — odrzekł krótko.
Wstała, wzięła chustkę z szafy i kapelusz. Syn spojrzał na nią ponuro.
— Dokąd chcesz iść, matko?
— Do niéj.
— Poco?
— Pocieszyć ją, dodać odwagi biednemu dziecku.
— Nie rób tego. Na co się masz kompromitować. My nie mamy już nic wspólnego z tymi ludźmi, z nią.
— Wszak sam mówiłeś, że ona niewinna, i ja jestem o tém najmocniéj przekonana.
— Zawsze to córka złodzieja.
— Cóż ona temu winna? Czyż dzieci odpowiadać mogą za zbrodnie rodziców?
— Dlaczegoż nie? Jeżeli cnoty rodziców dodają świetności dzieciom i podnoszą ich wartość w oczach ludzi, to słuszna całkiem rzecz, że zbrodnie rzucają na nich hańbę.
Głuche milczenie zapanowało po tych słowach. Matka położyła chustkę na krześle i usiadła, ocierając po cichu łzy.
— Córka kryminalisty, ha! to okropne! — zawołał po chwili Jan, załamując rozpacznie ręce, i rzucił się z jękiem na sofę.
Stary Leszczyc zbladł, spojrzał na żonę i odezwał się do niéj zniżonym głosem:
— Słyszałaś? Co będzie, gdy się dowié, że sam.....
— Cicho! — rzekła prędko Leszczycowa, dając mu znak, aby milczał i, z obawą spojrzawszy na syna, ciszéj jeszcze dodała: — Nie powinien o tém wiedziéć.




XI.

Na gościńcu był ruch wielki z powodu jarmarku w mieście. Fury jedna za drugą przejeżdżały co chwila, wznosząc tumany kurzu; na jednych chłopi w białych sukmanach i baby w chustkach jaskrawych kolorów, wieźli na jarmark gęsi, które długie szyje i czerwone dzioby wystawiały w górę, i rozpaczliwém gęganiem narzekały na swój los; na drugich czarne gromady żydów szwargotały głośno, a pijany furman gnał batem szkapy, by wyminąć drugich. Ładowne zbożem lub towarami wozy ciągnęły powoli. Za niemi szły małe wózki z jajami, garnkami. Od czasu do czasu jakaś bryczka z krakowiakiem na koźle przemknąła się szybko, albo jakiś ekonom na koniu cwałował ku miastu. Tu pędzono bydło, tam owce, owdzie baba ciągnęła na sznurku kwiczące prosię, które wlazło do rowu. Ścieżką koło drogi szli gęsiego piechotą: baby z brzemiączkami, szewcy z butami na kijach, dziewczęta i parobcy, śmiejąc się i gwarząc głośno. Znaczna część tych ludzi zatrzymywała się koło karczmy; jedni wstępowali na napitek, drudzy, już napici, rozprawiali przed karczmą. Kilka fur zatrzymało się tam także, a wśród nich kręciły się dziady i żydzi. Gwar, hałas był tu wielki, wszystko, co żyło, odzywało się. Gęsi, prosiaki, bydło, konie, dzieci, ludzie wrzeszczeli tak, jakby się nawzajem przekrzyczéć chcieli.
Naraz koło szerokiéj bramy, wiodącéj do karczmy, uciszyło się; ci, co stali daléj, obejrzeli się, zdziwieni tą nagłą ciszą, i także umilkli. Milczenie rozchodziło się coraz szerszém kołem wśród tłumu, ale nikt nie wiedział, dlaczego; jeden pytał drugiego po cichu, co takiego, i podnosił głowę ku bramie. Wreszcie nad głowami tłumu ukazały się mundury żandarmów; jeden z nich wyszedł na ławkę i ręką nakazywał milczenie. Kiedy się już dobrze uciszyło, zaczął donośnym głosem czytać, że sąd karny poszukuje dwóch żydów złodziei za liczne kradzieże, jakich w ostatnich czasach dokonali z niesłychaną śmiałością i zręcznością.
— Jeden z nich — czytał daléj żandarm — Izaak Grünwald, nazywający się także fałszywie Szrot Mendel, albo Mord Mojżesz, albo Moritz Leibe, a także i Jakób Kornblum, lat czterdzieści ośm, wzrostu średniego, krępy, włosy i broda szpakowate, twarz rumiana, oczy siwe, ubiór starozakonny. Drugi, Rokoh Nuchem, mieniący się także Aronem Bernsteinem, albo Józefem Czada, lat trzydzieści, wysoki, rudy, włosy kręte, nosi się po węgiersku, a także i po niemiecku. Kto-by wiedział o miejscu pobytu wyżéj opisanych i dał o tém znać do sądu, policyi, lub posterunku żandarmów, otrzyma nagrody sto florenów waluty austryackiej.
Kiedy żandarm ukończył czytanie i zszedł z ławy, gwar, przyciszony na chwilę, zawrzał teraz na nowo, daleko głośniejszy, niż przedtém. Rozpoczęły się żywe rozmowy po wszystkich kółkach. Najgłośniéj rozprawiano pod samą karczmą, gdzie była największa ciżba. Rej wodził tam wójt téj wsi i kilku mieszczan.
— Niezła-by to była rzecz — mówił jeden z nich — zarobić sto papierków. To-by się człek dopiéro podreparował.
— Ba, ino, że to niełatwo złapać takich ptaszków.
— Muszą to być nielada majstry, kiedy ich żandarmi wynaléźć nie mogą.
— Ta to prawda; gdyby to było łatwo, to-by nie obiecywali aż sto papierków.
— Żeby mi ich tak pokazali — odezwał się jeden rzeźnik — to kto wié, czy-bym ich gdzie nie natrafił; człowiek się, panie, włóczy niemało po świecie, tu i tam.
— Ba, ta juści, gdyby wam ich pokazali, to-byście ich widzieli. To-by każdy takiéj sztuki dokazał.
— Mądrala z ciebie. Ja nie mówię, żeby mi ich żywcem pokazali, ale choć namalowanych na papierze, rozumiész?
— Fotografią na ten przykład — dodał jakiś mieszczanin, rad, że się może popisać znajomością téj sztuki.
— Tak, fotografią, to co innego, to już wiem, czego się trzymać. Ale tak na ślepo, to trudno trafić. Albo to jeden rudy, albo szpakowaty. Ot i ten — mówił daléj, pokazując palcem na jakiegoś żyda o jedném oku, który stał przed nim, trzymając pod pachą skórki zajęcze i królicze i worek na plecach — ma wzrost, jak się patrzy, a czy ja wiem, czy on Nuchem, czy nie Nuchem.
Żyd cofnął się przestraszony, obejrzał się wokoło, jakby go już łapać mieli, a kiedy stojący wokoło parsknęli z tego powodu głośnym śmiechem, on także głupowato się uśmiechnął i przysunął się napowrót do mówiącego.
— No widzicie — ciągnął daléj rzeźnik — na upartego, to-by i tego można wziąć do aresztu...
— No, no, nie plećcie-no głupstwa — rzekł żyd, pokrywając przestrach komiczném krzywieniem twarzy.
— A potém-by się pokazało, że to nie Nuchem, i na nic cała robota — dokończył rzeźnik.
— Tamten przecież był rudy.
— Oj, ciemięgo, a cóż łatwiejszego, jak ufarbować sobie łeb? Ta to konia ci umalują, że nie poznasz, a nie dopiéro człowieka.
— Dyć prawda — odezwał się wójt. — Nasz dziedzic siwiuteńki, jak stary koń, a kiedy w niedzielę przyjdzie na sumę, to mu się łeb i wąsy świecą, kieby krucze pióra.
Zgromadzenie buchnęło znowu głośnym śmiechem.
— Zawsze ta nie zawadzi oglądać się po jarmarku za każdym żydem; kto wié, czy się człowiekowi nie uda.
— A poco-by on wam lazł na jarmark? Abo on taki głupi, żeby sam ludziom pchał się w oczy.
— A to się wié. Takie majstry to właśnie tam idą, gdzie się ich najmniéj spodziewają. Ty go szukasz gdzieś po dziurach, na uboczu, a on ci wlezie w ciżbę i śmieje się z ciebie. Tak już nieraz bywało, że najprędzéj po odpustach, po jarmarkach łowiono takich ptaszków.
— No, to chodżwa na ten jarmark — odezwał się któryś chłop.
— A chodżwa; słonko już wysoko.
Wszystko ruszyło ku miastu, jedni na wozach, inni pieszo. Żyd ze skórkami zajęczemi także pociągnął za innymi; po drodze jednak zatrzymywał się czasami, to poprawiając coś na sobie, to szukając czego, lub targując u przechodzących jaja i masło. Tak manewrując, został się dobrze w tyle za tymi, z którymi razem szedł od karczmy, a kiedy minął kamieniołomy, które sterczały tuż koło drogi, zamiast iść ku miastu, wsunął się w zarośla i chyłkiem przekradł się niemi do lasu. Tu odpoczął trochę, nasłuchując, czy kto nie idzie za nim, a gdy się przekonał, że wokoło było zupełnie cicho, szybkim krokiem poszedł w górę, w ciemny bór.
Środkiem boru ciągnął się wąwóz, który wyżłobił w skale potoczek, wzbierający w czasie deszczów w rzekę prawie. Teraz znać go prawie nie było, gęste krzaki leszczynowe, rosnące na brzegach wąwozu, zasłaniały go całkiem, tylko gulgotanie jego po kamieniach słychać było.
Żyd, doszedłszy do brzegu wąwozu, odchylił gałęzie krzaków i, trzymając się ich, zsuwał się aż na dno; potém szedł w okrak nad strumykiem, opierając się rękoma o skaliste ściany wąwozu. Ściany te były czarne od wilgoci, gdzie niegdzie zarosłe bujnemi paprociami i gęstym bluszczem; w kilku miejscach rozpadały się w szczeliny, któremi ściekała woda podczas deszczów. W jednę taką szczelinę wszedł żyd i, gramoląc się po drobnych kamieniach, zatrzymał się przy spróchniałéj kłodzie, za którą czernił się otwór jakiéjś jamy, zasłonięty krzakiem i różném zielskiem. Tu znowu wytężył słuch, łowiąc najmniejszy szmer. Nic nie było słychać, prócz jednostajnego gulgotania potoczka i zmieszanego gwaru ptactwa, śród którego dominowały skrzeczące głosy srok. Wtedy żyd odchylił ostrożnie gałęzie, zasłaniające otwór, i zniknął w przepaści. Po niejakimś czasie odezwał się w tém miejscu jak gdyby głos wilgi. Niezadługo drugi taki głos odpowiedział mu gdzieś w głębi góry, i żyd, kierując się według tego głosu, szedł podziemnemi kurytarzami coraz daléj. Gdzie niegdzie światło dzienne, wpadające przez szczeliny i otwory, oświecało mu drogę i pozwalało oryentować się w tych ciemnych norach, które, kręcąc się i rozchodząc w różne strony, przypominały mysie kryjówki. Góra cała była niemi podminowana. Kurytarze te prawdopodobnie woda wyrobiła w skale, wypłókując i zabierając z sobą części, które się w niéj łatwo rozpuszczały. W niektórych miejscach rozszerzyły się tak, że stanowiły rodzaj jaskini. Musiały one dawniéj już służyć za miejsce schronienia, bo w kilku miejscach skaliste ściany były mocno okopcone. Chłopaki, pasące bydło w lesie, wiedzieli także o tych jamach, ale żaden z nich nie zebrał się na odwagę zajrzéć do nich, tém bardziéj, że mówiono w okolicy, iż nieraz w nocy pokazywać się miały w tych otworach jakieś ognie. Byli to zapewne jacyś ludzie, którzy tu się ukrywali. Zabobonny lud jednak inaczéj sobie to zjawisko tłómaczył.
Nuchem, bo to on był właśnie owym handelesem, którego widzieliśmy przed karczmą, dowiedział się o téj kryjówce od jednego ze złodziejskiéj szajki i raz, ścigany przez żandarmów, schronił się tutaj.
Odtąd dosyć często w chwilach niebezpiecznych chowali się tutaj z Grünwaldem. Teraz schronienie stało się dla nich potrzebniejszém, niż kiedykolwiek. Policya bowiem, po odkryciu, jakie zrobiła w mieszkaniu córki Grünwalda, poszukiwała jego i wspólnika z wielką gorliwością. Jakkolwiek umieli zmieniać się do niepoznania, wszelkie takie przemiany na krótki tylko czas im wystarczały; nigdzie dłużéj zatrzymać się nie mogli, bo policya baczne oko zwracała na wszelkie osoby, które nie mogły dostatecznie usprawiedliwić swojego utrzymania i pochodzenia. Uciekali więc z miejsca na miejsce pod różnemi postaciami i nazwiskami, aż wreszcie musieli tutaj szukać schronienia. Czasami tylko na kilka dni wydalał się jeden lub drugi dla zaopatrzenia się w żywność i zebrania wiadomości, które ich obchodziły. Obecnie wypadła kolej na Nuchema. Grünwald niecierpliwie oczekiwał jego powrotu. To téż gdy, wszedłszy w podziemia, dał hasło, stary żyd coprędzéj zerwał się z legowiska, urządzonego w najsuchszém miejscu pieczary, i poszedł naprzeciw niemu.
— No, cóż? — spytał zbliżającego się ku niemu Nuchema — jakież nowiny? mów.
— Ny, jakie mają być nowiny, złe. Żandarmi polują na nas wszędzie, jak na wściekłe psy; ogłaszają po wsiach nagrodę za złapanie nas. Pomimo przebrania, o mało, że mnie chłopi nie capnęli. Dłużéj tu utrzymać się nam niepodobna. Tak przecież wiecznie żyć w jaskini, jak dziki zwierz, nie można. Trzeba nam ztąd się wynieść i świsnąć do Ameryki.Tam człowiek będzie mógł swobodnie odetchnąć.
— Tak, uciekać, ale o czem?
— Jakto? i my nie mamy o czém uciekać? Co? Ty śmiesz mi to mówić? — spytał Nuchem, przybliżywszy się do Grünwalda, że piersią o jego piersi uderzył i patrzał mu bystro w oczy.
— No, przecież wiész, że nam zabrali wszystko.
— A te pieniądze, coś złożył w kasie oszczędności, hę? Czy ty myślisz, że ja nie wiem o nich, choć mi ani słowa nie powiedziałeś. Powiem ci nawet, na jakie nazwisko je zapisałeś: na Szat Gołdę. Widzisz, że wiem o wszystkiém. Ty mnie nie wywiedziesz w pole.
— No i cóż z tego, żem je tam złożył? Te pieniądze nie należą do naszego wspólnego działu, to są wyłącznie moje; składałem je na posag dla Małki.
— A że Małka ma być moją, więc te pieniądze mnie się patrzą.
— No, tak — mruknął żyd po chwili namysłu — będą twoje, jak zostaniesz jéj mężem, a do tego jeszcze daleko. Ona w kryminale, kto wié, kiedy ją puszczą, a ja bez niéj się nie ruszę.
Wspomnienie córki rozmiękczyło głos jego, ostatnie słowa wymówił prawie z płaczem.
— Biedne dziecko! — mówił, siadając na posłaniu i nurzając głowę w dłonie — co ona tam cierpiéć musi!
— Dobrze jéj tak. Poco nie trzymała języka za zębami? Ona nas zgubiła, przez nią straciliśmy wszystko.
— No, co ona biedna winna? Ona to zrobiła nie w złéj myśli. Wygadała się zapewne przed kim.
— Jakto, przed kim? Wszak sam mówiłeś, że zapewne wygadać się musiała przed tym Leszczycem, czy Górskim, czy jak on się tam nazywa.
— Tak się domyśłam, bo ona tam nikogo więcéj nie znała.
— A ona zkąd znała tego Leszczyca?
— Znała jego matkę, całą rodzinę, bywała u nich.
— I pokazała te kolczyki?
— Tak, zapewne.
— A on nie miał nic pilniejszego, jak zanieść co rychło do komisarza, i zdradził nas. Bodaj jego za to choroba tłukła od nieba do ziemi! Będzie on za to pokutował, przysłużyłem ja mu się dobrze — mówił Nuchem, wyciągając się na legowisku i wyszczerzył z złośliwym uśmiechem rzadkie zęby.
— Ty jemu? A to jak?
— Już ja wiedział jak. Trzeba ci wiedziéć, że on stara się o córkę tego bankiera z Wiednia.
— On? — spytał Grünwald i zerwał się prędko z siedzenia.
— Cóż ciebie to tak przestraszyło? — odezwał się Nuchem, którego zastanowiło to nadzwyczajne zainteresowanie się Grünwalda losami Leszczyca.
— Nic, dziwię się tylko, że taki golec, taki nędzarz, tak wysoko sięgnął, aż po córkę bankiera.
— Zachciało mu się pieniędzy bankiera, i kto wié, czy-by ich nie był dostał, bo widziałem na kolei, gdzie on czekał na nich, że córka bankiera dobrém okiem pogłądała na niego.
— Więc czekał tam na nich?
— Czekał.
— To gałgan — zamruczał żyd pod nosem i wnet dodał, zapewne z obawy, aby to oburzenie nie zadziwiło znowu Nuchema: — Teraz jeszcze prędzéj dostanie bankierównę, kiedy im taką oddał przysługę. Może on nawet dlatego to zrobił. Przez niego cierpi teraz moja Małka.
— Będzie i on cierpiał, nie bój się. Znalazłem ja sposób przystawić mu stołka.
— A to jak?
— Poznałem w drodze jednego człowieka, który także ma chęć ożenienia się z bankierówną. Ma to być jakiś urzędnik banku, bo chciał ode mnie lasy kupować i dał mi swój adres. Otóż użyłem tego adresu, aby mu donieść, że Leszczyc nie jest Leszczycem, ale nazywa się właściwie Górski, i że ojciec jego siedział za złodziejstwo. Podałem mu, według tego, jak mi ty mówiłeś, lata, w których Górski siedział w kryminale, i miejsce, gdzie siedział. W jego interesie będzie to sprawdzić i postarać się o dowody, bo mu idzie o pannę. Zrobi więc wszystko, co będzie trzeba, a wtedy zobaczymy, czy ten pan Leszczyc dostanie bankierównę i jéj majątek. A cóż? dobrze się sprawiłem, co?
— Doskonale! — rzekł żyd, zacierając ręce — zemścimy się za nas i za Małkę! Oj, biedna ta moja Małka! — zaczął znowu lamentować, gdy wspomniał o córce — czy nie słyszałeś czego o niéj?
— Przewieźli ją do Tarnowa, do kryminału. Podobno mówi na siebie niestworzone rzeczy i gwałtem dopomina się, żeby ją na śmierć za to skazali, bo inaczéj ona sobie sama życie odbierze.
— Tak mówi? — spytał żyd z przerażeniem.
— Zwyczajne kobiece gadanie.
— O, nie! ona to gotowa zrobić, ja ją znam. Matka jéj była także taką. Muszę ją ratować koniecznie; ja już wiem, czém ją uspokoić.
— No, czém?
— To już mój sekret. Sura powinna także w śledztwie zeznać o morfinie, aby biedne dziewczę nie siedziało długo w klatce. Ona nie powinna cierpiéć. Tak, tak zrobię — mówił jakby do siebie, chodząc po pieczarze i podrzucając co chwila ramię do góry. — Muszę się coprędzéj z nimi zobaczyć.
— Z nimi zobaczyć? A to jak?
— Już ja znam sposób — rzekł tajemniczo, potém zapalił świecę i, idąc po pod ścianę pieczary, szukał swoich rzeczy.
Nuchem prędko skoczył za nim, chwycił go za ramię i odciągnął na środek.
— Nie chodź tam ze światłem, bo może być wypadek. Wszak ci mówiłem, ostrożnie, bo tu gdzieś proch leży w jakiémś zagłębieniu ściany i dużo go podobno po ziemi rozsypano. Jedna iskra i po nas.
— Zkąd-by się tu proch wziął?
— A ja ci powiadam, że jest. Zadałem sobie raz tę pracę i obmacałem wszystkie zagłębienia téj pieczary; w jednéj rzeczywiście namacałem baryłkę.
— Z prochem?
— Tak. A ten, co mi wskazał tę pieczarę, mówił, że tu wszędzie dużo prochu, bo jakiś z ich bandy raz rozbił całą jednę baryłkę, rozsypał po jaskini i chciał gwałtem wszystkich w powietrze wysadzić.
— Przez zemstę?
— Nie, podobno zwaryował. Musieli go zatłuc, bo był-by z pewnością to zrobił.
— To w taki sposób tu niebardzo bezpiecznie — mówił żyd stary, oglądając się z trwogą — może-by lepiéj wymieść ten proch?
— Będziesz ze wszystkich szpar wymiatał? To niepodobna. Zresztą poco? Przecież my tu wiekować nie będziemy. Skoro Małkę puszczą, opuścimy całkiem te miejsca, Galicyą, bo tu nie mamy już co robić. Ty wydobędziesz swoje pieniądze i pojedziemy do Ameryki. Tam założymy jaki interes z Małką, a ciebie weźmiemy na wspólnika. W Ameryce téż można robić interesa jeszcze lepsze, niż tutaj. No, cóż mi nie potakujesz, jakbyś był niekontent z tego? Ej, bratku, ja uważam od jakiegoś czasu, że ty jakoś nie chcesz mówić ze mną o Małce; ile razy zaczynam mówić o mojém małżeństwie, ty milczysz, albo zagadujesz. W tém jakiś nieczysty interes. Może tobie się coś odmieniło w głowie?
— Ale cóż znowu? — odrzekł żyd, ruszając ramionami, i zrobił minę niewinnego.
— No, niech cię ręka bożka broni! Ty nie wiész jeszcze, co ja mogę, jak chcę. I ciebie-bym zgubił, i ją-bym zgubił. Ja już-bym znalazł sposób, żeby się na was pomścić.
— Nie pleć, głupi! za co-by się ty mścił? Co tu teraz o tém mówić? Niech tylko piérwéj moja Małka będzie wolną. To najpiérwsze.
Mówiąc to, czołgał się koło ściany, szukając po omacku swego zawiniątka. Znalazł je wreszcie, rozwinął, wydobył z niego lusterko, brzytwy i zabrał się do zmiany twarzy. Nuchem trzymał mu świecę i lusterko, on stał przed nim i golił brodę. Wśród tego Nuchem mówił:
— Ja także tu nie będę siedział w téj dziurze. Dostanę się na Węgry, mam tam w jedném miejscu także bezpieczne schowanie, a trochę wygodniejsze i przyjemniejsze. Ale za miesiąc wrócę tutaj, słyszysz? wrócę tutaj.
— No, dobrze.
— I ty przyjdziesz tu także, to się zobaczymy i naradzimy. Dobrze?
— Dobrze, dobrze.
— Małkę do tego czasu może puszczą, to ją także przyprowadź tutaj. Teraz już nie będzie potrzeby taić się przed nią. Uradzimy wspólnie, jak czmychnąć do Ameryki. E! tam-to będzie życie, bracie! — zawołał wesoło Nuchem i uderzył w ramię Grünwalda poufale.
— Co robisz, waryacie? o małom się nie skaleczył — i odsunął prędko brzytwę od twarzy. Był już całkiem zmieniony. Z brody ani śladu nie zostało, a z wąsów zaledwie dwie plamy pod nosem, jak gdyby ślad od tabaki. Wyglądał na biednego szewca z jakiego małego miasteczka. Nuchem śmiać się musiał z niego, tak śmiesznie wyglądał stary żyd Grünwald.
— A co, dobrze tak? — spytał zadowolony.
— Własna córka-by cię nie poznała.
— Tak trzeba. No, a teraz weźmiemy się do przebierania.




W kilka dni potém, w Tarnowie, podczas targu, złapano na targu jakiegoś obdartusa, który, chwyciwszy babie z rąk kilkanaście reńskich, uciekał z niemi w boczną ulicę. Był to już niemłody człowiek, siwy całkiem, bez zarostu, tylko pod nosem sterczał wązki skrawek wąsów, zaczerniony tabaką. Zaprowadzony do sądu, przyznał się odrazu do winy; tłómaczył się, że zrobił to z biedy, że jest rodem z Olkusza, że się nazywa Jędrzej Knapek i jest z powołania krawcem, że przez parę lat chodził po dworach, ale teraz, odkąd zapadł na oczy, nie może wiele zarabiać. Świadectw, ani pasportu nie miał, bo, jak utrzymywał, ukradziono mu.
Sąd, po sprawdzeniu tych szczegółów — doniesiono bowiem drogą urzędową, że rzeczywiście Jędrzej Knapek pochodzi z Olkusza i jest krawcem — skazał go za kradzież na dwa miesiące więzienia.
W taki sposób, kiedy sąd, żandarmi, policya szukali wszędzie Grünwalda, on pod nazwiskiem Jędrzeja Knapka ukrywał się w kryminale, a że siedział za małe przestępstwo, więc téż więzienie jego nie było ciężkie. Używano go do różnych posług to w domu dozorcy więzienia, to w ogrodzie. Pomiędzy więźniami, których widywał, było wielu jego znajomych, żaden jednak nie poznawał go w téj postaci. Do tego jeszcze Grünwald z umysłu zapadał często na ból zębów i chodził z podwiązaną twarzą, co jeszcze trudniejszém robiło go do poznania. Dobrze powiedział Nuchem, że własna córka-by go nie poznała. Ale Amelia była-by go nie poznała nawet, gdyby we własnéj postaci stanął przed nią, bo nie patrzała na nikogo i była obojętną na wszystko, co się koło niéj działo. Po silnych wybuchach rozpaczy, płaczu, owładnęła ją teraz jakaś martwota. Siedziała po całych dniach nieruchoma, z oczyma zapatrzonemi w ziemię, lub gdzieś przed siebie. Czy to był stan bezmyślnéj apatyi, czy téż jakaś jedna myśl zajmowała ją tak mocno, że na nic więcéj uwagi nie zwracała, trudno to było odgadnąć, bo żydówka nie zwierzała się przed nikim, nic nie opowiadała.
Ojciec nieraz, pracując w ogrodzie, widział ją siedzącą pod murem, z tym szklanym, nieruchomym wzrokiem, i przechodził straszne męczarnie, że nie może zbliżyć się do niéj, pocieszyć jéj, przytulić do siebie. Nieraz zdawało mu się, że patrzy na niego, wtedy dawał jéj jakieś znaki; ale ona, patrząc, nie widziała. Wzrok jéj był, jak wzrok obłąkanego, który widzi tylko utwory własnéj wyobraźni. Widziadła te, które lęgły się w wyobraźni żydówki, musiały być okropne, bo twarz jéj była zawsze ponura, a nieraz wykrzywiała się i marszczyła w sposób, który ją robił straszną. Grünwaldowi krajało się serce na widok boleści ukochanéj córki, a cierpiał tém bardziéj, że jéj pomódz nie mógł. Był tak blizko własnego dziecka, a nie mógł przyznać się do niego.
Parę razy o mało się nie zdradził. Raz, kiedy dowiedział się, że jakaś młoda żydówka chciała się wieszać, ale jéj przeszkodzono, Grünwaldowi wnet na myśl przyszła córka, zerwał się z tampczana i wrzasnął okropnym, rozpacznym głosem: „O, moje biedne dziecko!” Na szczęście nikt nie słyszał tego wykrzyku, oprócz dwóch więźniów, z którymi razem siedział. Przed tymi wytłómaczył się potém, gdy, po gwałtowném wzruszeniu, opamiętał się nieco, że ma w Królestwie córkę, i przyszło mu na myśl, że ona, dowiedziawszy się o jego hańbie, może także podobnego czynu się dopuścić, jak owa żydówka.
— O! to-by było okropne! — mówił. — Ja-bym nie przeżył tego! — i rozpłakał się głośno. Płaczem tym ulżył swojéj boleści, a nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Wiedzieli, że płacze z powodu córki swojéj, ale nikt nie przypuszczał, że płacze za ową żydówką, która targnęła się na własne życie.
Teraz dopiéro zrozumiał Grünwald, co znaczyło to ponure zamyślenie córki, to straszne zmiany nieraz na jéj twarzy. Układała plan samobójstwa i myśleniem usiłowała oswoić się z jego okropnością.
Rzeczywiście, Amelia, straciwszy wszelką ochotę do życia, przemyśliwała tylko nad sposobem, jakby uwolnić się od niego. Z początku wierzyła w naiwności swojéj, że sąd skaże ją na śmierć za zbrodnie, w które ją wplątano. Według jéj pojęcia, zbrodnia tak straszna śmiercią karana być powinna, i z upragnieniem oczekiwała wyroku. Nie chciała żyć więcéj, skalana hańbą ojca; była przekonaną, że Jan odepchnął-by ze wzgardą córkę złodzieja, a to jéj wystarczało zupełnie, aby życie straciło całą wartość w jéj oczach. Gdy jednak w ciągu śledztwa widziała, że nietylko nie będzie karana śmiercią, ale może być nawet uwolnioną, bo niewinność jéj w téj sprawie stawała się coraz widoczniejszą, trwoga ją ogarnęła na myśl, że może być wolną, i postanowiła sama sobie odebrać życie. Z początku chciała się zagłodzić, ale, gdy gwałtem zmuszono ją do jedzenia, wymyśliła sobie inny rodzaj śmierci. Upatrywała tylko sposobnéj chwili do wykonania zamiaru, i jednéj nocy, kiedy towarzyszki jéj spały snem mocnym, wstała po cichu, poszła ku oknu, przywiązała do kraty kilku węzłami jedwabną chustkę swoję, potém okręciła nią szyję, puściła się rękoma i zawisła w powietrzu. Zrobiła to wszystko tak cicho, że nie zbudziła nikogo; nawet w chwili, kiedy chustka ścisnęła gardło, siłą woli, z jaką pragnęła umrzéć, zapanowała nad boleścią, nie ruszyła ani ręką, ani nogą, wisiała jak związana. Na szczęście szyldwach, zaglądając przez drzwiczki, spostrzegł na tle jasnego okna wiszącą jakąś postać ludzką; stukaniem obudził śpiących w kaźni, i w ten sposób uratowano żydówkę. Kiedy ją odwiązano, była już nieprzytomna. Niezadługo jednak przyszła do siebie. Otworzywszy oczy, spojrzała zdziwiona dookoła i twarz zakryła rękoma. Nie chciała patrzéć na nikogo, ani odpowiadać na czynione jéj zapytania. Wezwany do niéj doktor orzekł, że powodem tego jest melancholia, przepisał jednę godzinę więcéj spaceru w ogrodzie. Trudno jednak było namówić ją do tego. Niechętnie dawała się wyprowadzać z celi, a gdy ją wyprowadzono do ogrodu, usiadła pod murem i siedziała tak cały czas, nie patrząc, ani mówiąc.
Strażnik więzienny, któremu polecono pilnować, aby żydówka jak najwięcéj ruchu używała, usiłował zmusić ją do tego groźbami, a gdy ona obojętnie te groźby przyjmowała, zniecierpliwiony, porwał ją raz za ramię i pchnął na ścieżkę tak silnie, że upadła. Grünwald był wtedy właśnie w ogrodzie. Ujrzawszy to, rzucił się na strażnika z wściekłością i oburzeniem i bić go począł. Z trudnością straż, która w téj chwili nadbiegła, zdołała oderwać go od dozorcy. Wpakowano go za to na czterdzieści ośm godzin do ciemnicy o chlebie i wodzie. Nikt jednak nie wpadł na myśl badać powody, które skłoniły go do tak energicznego ujęcia się za żydówką; przypisywano dobremu sercu starca, że nie pozwolił krzywdzić biednéj dziewczyny, któréj smutny los budził powszechną litość i sympatyą nawet między sędziami. Dlatego poprzestano na téj karze, a dozorcy nakazano delikatniéj obchodzić się z uwięzioną. Zostawiono ją więc w spokoju, i Małka siadywała, jak dawniéj, pod murem, zawinięta w chustkę wełnianą, którą nawet twarz zakrywała przed ludźmi. Nieraz siedziała tak kilka godzin, bo z rozkazu doktora pozwalano jéj przebywać na wolném powietrzu, jak długo sama zechce.
Jednego dnia, w czasie, kiedy strażnicy zajęci byli odprowadzaniem więźniów ze spaceru, a przyprowadzaniem innych, Grünwald, który kręcił się po ogrodzie i przesadzał drzewka, zbliżył się nieznacznie do siedzącéj i, zajęty niby kopaniem dołu, odezwał się głosem cichym, ale dosadnym:
— Małka!
Dziewczyna ruszyła się nagle, jakby ją co ukąsiło, i ze zmarszczoném czołem spojrzała na mówiącego, wpatrując się ostro, badawczo.
— Nie patrz na mnie, żeby się nie domyślili, że rozmawiam z tobą.
— Ktoś ty? Głos twój przypomina mi kogoś, kogo-bym nie chciała już widziéć więcéj; ale nie, ty nie jesteś moim ojcem — dodała ze wstrętem.
Grünwald widocznie zmieszał się tém odezwaniem córki i nie wiedział, co daléj mówić. Nie spodziewał się, że go nienawidzieć będzie. Żydówka nieciekawą była widocznie, co jéj powié, bo zapadła znowu w ponurą apatyą.
Po chwili Grünwald odważył się znowu przemówić:
— Mam do ciebie zlecenie.
— Od kogo?
Grünwald wahał się, co powiedziéć.
— Od ojca? — spytała. — Nie chcę nic słyszéć, nie chcę go znać więcéj. Ja nie chcę być córką złodzieja.
Żyd z podwojoną siłą począł wyrzucać ziemię z dołu, aż mu twarz nabiegła krwią od wysilenia. Czas jakiś trwało głuche milczenie, słychać było tylko uderzania łopaty o kamienie. Gdyby żydówka była baczniéj obserwowała pracującego, była-by mogła zauważyć, że od czasu do czasu krople wody ściekały po jego zmordowanéj twarzy i upadały to na ziemię, to na łopatę. Może to był pot, a może łzy. Ale jéj nie przyszło na myśl patrzéć na niego. Wstała obojętnie i zabierała się do odejścia.
— Nie odchodź jeszcze — odezwał się żywo Grünwald, ocierając rękawem twarz mokrą — mam ci coś powiedziéć, coś bardzo ważnego.
— Mów — rzekła chłodno.
— Posłał mnie Jan.
Żydówka zadrżała.
— Kazał ci powiedziéć, że gardzi mną, prawda? Odsyła mi może pierścionek?
— Nie; kazał ci powiedziéć, że kocha cię, jak dawniéj, że powinnaś żyć dla niego.
Żydówka zaczęła prędko mrugać powiekami, jakby nie mogła znieść blasku tych słów; oczy jéj ożywiły się nagle, na twarzy krzyżowały się najrozmaitsze myśli, stawała się prawie nieprzytomną z radości, chwyciła się rękoma za piersi, jakby się bała, żeby nie pękły, i długo nie mogła przemówić ze wzruszenia.
— Na Boga, uspokój się! — odezwał się żyd, nie przerywając roboty — bo mogą zobaczyć. Zgubisz mnie i siebie!
— Więc to on ci powiedział? — zapytała Amelia zniżonym głosem, drżącym od uciechy — on? Nie, to niepodobna. On nie może kochać córki złodzieja; on taki prawy, zacny, szlachetny, musi się brzydzić mną. Może tylko z litości tak mówi.
— Jego ojciec siedział także w kryminale za złodziejstwo.
— Kłamiesz! Ciebie ktoś tu umyślnie posłał, abyś go oczernił! — zawołała z ogniem.
— Sam ci to powié.
Żydówka nic na to nie rzekła. Wiadomość, którą usłyszała, wprawiła ją w osłupienie.
W téj chwili odezwał się głos dozorcy, wołający Knapka.
— Idę, idę! — odezwał się głośno, a do Amelii rzekł po cichu śpiesznie: — Niezadługo będziesz wolną. Gdy cię ztąd wypuszczą, idź do karczmy na górę Świętego Marcina, ja tam będę czekał na ciebie i zaprowadzę cię do niego.




XII.

Zdrojowiska, do których udała się rodzina bankiera, były tego roku bardzo mało ożywione. Osób wprawdzie znajdowało się dosyć, ale nie było nikogo, co-by je związał w towarzystwo dla przyjemności i zabawy. Każda familijka chodziła osobnikiem, na spacerach nigdy więcéj nad cztery osoby nie można było spotkać razem. Wszystko to krążyło koło siebie, obserwowało się z ukosa, obmawiało po cichu, a przytém nudziło się okropnie. Każdy narzekał na brak towarzyskiego życia, a każdy usuwał się od niego. W pogodę jeszcze spacery jako tako wypełniały czas; chodzono po lesie, po polach, po deptaku, a każde gronko swoją ścieżką, niby mrówki, unikając starannie spotkania się z kimkolwiek. Resztę dnia zapełniało picie wód, kilkakrotne przebieranie się i pobyt w restauracyi. Ale w słotę, kiedy to drobny kapuśniaczek rozdeszczył się na dobre, rozmoczył najtwardsze chodniki, że niepodobna było prawie z domu się wychylić; wtedy to dopiéro desperacya brała, jak zabić tych kilkanaście godzin wolnego czasu. Stare panny bawiły się kabałą, pasyansami, młodzież w restauracyi szturkała w bilard, albo ciągnęła banczek; ale nieszczęśliwe panny nie miały żadnéj podobnéj rozrywki. Nawet ubierać się nie mogły, bo nie było komu pokazać pięknych toalet. Nawet réunionów, owych oficyalnych w każdych kąpielach réunionów nie było, nie tyle dla braku młodzieży, bo od biedy po zakątkach można-by było wyszukać ich tylu, ilu potrzeba koniecznie na złożenie jakiego takiego kompletu do kadryla, lub mazura, ale nie było nikogo, co-by starał się urządzić coś podobnego. Młodzież przedsiębiercza, ochocza, dla któréj taniec jest popisem, rzemiosłem i środkiem ustalenia sobie losu, zrażona brakiem posażnych panien, wyniosła się do innych zdrojowisk. Zostali synkowie mameczek, kuzynowie przy kuzynkach, kilku łysych kawalerów i kaszlącéj młodzieży trochę. Probowano i z téj garstki niedobitków złożyć réunion. Stawiła się ich spora liczba, w czarnych frakach, tużurkach i wszelakiéj barwy rękawiczkach; ale cóż, kiedy ani jedna dama nie pokazała się na sali. Żadna nie chciała być piérwszą, i bal skończył się grą w karty i pijatyką zdesperowanych tancerzy.
Nudy były takie, że najokrąglejsze twarze stawały się podługowatemi, oczy malały z ciągłéj drzemki, a ziewano tak, że się zdawało, iż szczęki powyskakują z osady.
Mimo to, rodzina Nadermanów, która wyjątkowo składała się z pięciu osób, bawiła tu już blizko trzy tygodnie i zamyślała bawić dłużéj jeszcze, bo tak spodobało się ukochanéj jedynaczce.
I ona także się nudziła, więcéj jeszcze może, niż inni; grymasiła, wydziwiała, a ofiarą jéj złego humoru bywał najczęściéj nieszczęśliwy Adolf. Łajała go, maltretowała, traktowała nieraz gorzéj, niż służącego, i nieborak znosił to wszystko, w nadziei, że nadejdzie przecież jakaś lepsza chwila, w któréj będzie miał sposobność oświadczyć się i zaręczynowym pierścionkiem okuć paluszek Julii. Liczył wiele na owego walca, do którego został zaangażowany przez nią, ale balu niepodobna było złożyć, bo piérwszy, nieudany, odjął odwagę najchętniejszym, gdy im przyszło zapłacić koszta urządzenia. Drugi raz nikt nie chciał się narażać na podobne wydatki.
A tu tymczasem zły humor Julii codzień stawał się gorszym. Rodzice proponowali jéj, aby wyjechać do innych zdrojowisk, gdzie podobno wcale dobrze się bawiono, ale Julia ciągle im odpowiadała: „później, późniéj tam pojedziemy”.
Adolf i aptekarz domyślali się powodów téj zwłoki, i nieraz przy grze w szachy, kiedy Julia na przedstawienia Adolfa, że tu niéma po co siedziéć, bo coraz będzie nudniéj, odpowiadała z uporem: „to jedź pan sobie, dokąd się panu podoba, a ja tu zostanę, bo mam w tém swój powód” — zamieniali z sobą znaczące spojrzenia i uśmiechali się w cichości. Oni wiedzieli, że Julia czeka na przyjazd Jana, i wiedzieli także, że on nie przyjedzie.
To téż niemałe było ich zdziwienie, kiedy jednego dnia, wracając we dwóch z wycieczki z gór, ujrzeli na spacerze Jana w towarzystwie Julii. Był niezwyczajnie wesoły, ożywiony, rozmawiał z Julią z takiém zajęciem, że nie spostrzegł nawet, gdy się zbliżył do nich; musieli aż odezwać się do niego, aby zwrócić jego uwagę na siebie. Powitał ich dość obojętnie, lekceważąco prawie i zwrócił się znowu do Julii. Rozmawiając oboje, wyprzedzili znacznie towarzystwo, nie troszcząc się wcale o resztę osób. Tak samo zachowywali się w salonie; byli tylko sobą zajęci, ciągle przy sobie. Nawet przy herbacie Julia usadowiła Jana obok siebie, sama podała mu herbatę, przysunęła talerz z ciastkami, słowem, była dla niego taką, jak dla nikogo. Trudno było poznać, że to ta sama kapryśna, rozpieszczona Julia; radość z powodu przyjazdu Jana zmieniła ją zupełnie. Szło jéj widocznie o to, aby przybyły gość był z niéj zadowolony; starała się ująć go sobie. I udało się to w zupełności, bo Jan także tylko ją jednę widział przy stole, nie mieszając się wcale do ogólnéj rozmowy. Oboje po cichu szeptali ciągle ze sobą i, nim jeszcze wstano od herbaty, wynieśli się pod okno dla swobodniejszej pogawędki.
Można sobie wyobrazić, co się działo Adolfowi, kiedy tak nagle, bez przygotowania, poszedł w odstawkę. Julia zapomniała o nim zupełnie. Chodził więc zły, nadęty, z kąta w kąt, rzucając na przemiany piorunujące spojrzenia to na Jana, to w zwierciadło, kręcąc niemiłosiernie wąsy. Pocieszał się nieborak z początku tém, że Jan z krótką wizytą wpadł do zdrojowisk, i dlatego Julia chce się z nim nagadać do woli; ale niedługo trwała ta jego pociecha, bo przy herbacie Julia wspomniała o projekcie jakiéjś wycieczki w góry w przyszłym tygodniu, do któréj także Jan miał należéć. Dosłyszał także, jak mówili o wspólnym powrocie do Wiednia. Adolf był tém niesłychanie wzburzony. Nie pojmował, jak może Julia przenosić nad niego takiego nieokrzesanego drągala, który więcéj się nadaje do rąbania drzewa, niż do eleganckiego towarzystwa. Miał nawet ochotę powiedziéć mu to, ale się obawiał jakiéj dosadnéj niegrzeczności z jego strony. Adolfowi zbywało na odwadze. Dla téj saméj przyczyny zaniechał myśli pojedynku, która mu się parę razy przewinęła po głowie, gdy patrzał na szczęśliwego rywala. Wolał zostawić te rzeczy naturalnemu biegowi. Był pewny, że Julia znudzi się prędko tą zabawką krajowego wyrobu, że to jéj żywe zajęcie się przybyłym, to tylko kaprys, a może téż chęć podrażnienia go, obudzenia zazdrości. Zarozumiałość jego była gotową uwierzyć w to ostatnie przypuszczenie. Postanowił sobie nawet odpłacić jéj figlem za figiel i udawać obojętnego, ale mu to z trudnością przychodziło.
Leon i aptekarz, jakkolwiek mniéj interesowani w téj sprawie, przecież nie mniéj zaintrygowani byli tak przyjazdem Jana, jak i jego całém zachowaniem się. Mniéj dziwném-by im to się wydawało, gdyby byli znali bliższe szczegóły, tyczące się znalezienia kosztowności bankiera. Ale policya udzieliła tylko ogólnikowych wyjaśnień, że odkryto miejsce, gdzie złożone były skradziono przedmioty, i że poszukuje się złoczyńców. Resztę szczegółów zachowała dla siebie; potrzebną była tajemnica do dalszego toku śledztwa. Aptekarzowi tedy ani przez myśl przejść nie mogło, żeby żydówka wmieszaną była w tę sprawę. Odjechał Jana zakochanego w niéj po uszy, to téż trudno mu było zrozumiéć teraz to jego mocne zajęcie się Julią, które miało wszystkie pozory szalonéj miłości. Nie mógł, naturalnie, domyślić się, że, zrozpaczony, używał téj miłości, jak odurzającego napoju, aby zapomniéć o tém, co go bolało i gryzło.
Jan spodziewał się zapewne, że Leon i aptekarz zechcą go badać, a że nie miał wcale ochoty spowiadać się przed nimi, więc wyszedł piérwéj, nim mieli czas skończyć rozpoczętą po kolacyi partyą. Na drugi dzień, kiedy Leon przyszedł do niego koło dziesiątéj, nie zastał go już w domu. Spotkał go dopiéro na spacerze, koło źródła, ale już w towarzystwie Julii. Odtąd nieodstępnie znajdował się przy niéj, unikając starannie rozmowy tak z nim, jak i z aptekarzem. Ignorował ich prawie. Było to tak widoczne, że musieli ostatecznie poznać się na tém, iż nie życzy sobie przestawać z nimi. Dali mu więc pokój i nie próbowali narzucać mu się więcéj, może przez delikatność, a może dlatego, że postępowanie jego obudziło w nich pewną wątpliwość w jego uczciwość i czystość charakteru. Unikanie ich było jakby przyznaniem się do winy. Leon po swojemu uśmiechał się tylko złośliwie, a aptekarz klął i mruczał pod nosem:
— A ja był-bym głowę oddał za tego chłopca. No, i wierz tu ludziom. Gdzież ja mogłem przypuszczać, że go złoto tak oślepi, że dla niego porzuci uczciwą dziewczynę. Jeżeli to zrobi, to kwita z nami, ręki mu nawet nie podam.
— Jeżeli każdego zechcesz w ten sposób karać, mój aptekarzu — powiedział Leon — to każ sobie ręce poobcinać, albo zaszyć w kieszenie, bo będą ci prawie niepotrzebne.
— Rób pan, jak chcesz, ale ja przynajmniéj znać go nie chcę.
— Nie potrzebujemy robić tych postanowień, mój aptekarzu, ani ty, ani ja; on nam ułatwił zadanie, bo pierwszy zaczął nas nieznać.
— Dobrze. A więc nie będziemy się znać wzajem.
I odsunęli się całkiem od niego i od całego towarzystwa bankierowstwa. Wynagradzali sobie to zaciętą grą w szachy po całych dniach prawie. Tylko Adolf dotrwał odważnie, a przynajmniéj cierpliwie, na stanowisku, pomimo, że były chwile, w których można było stracić największą cierpliwość. Julia bowiem obchodziła się z nim tak, że trzeba było być tak pewnym siebie i zarozumiałym, jak Adolf, aby nie widziéć, że w stosunku do niéj zeszedł do podrzędnéj roli służącego prawie. Odzywała się do niego wtedy tylko, kiedy potrzebowała jakiéj posługi, a nie zważała nań wcale, kiedy był jéj niepotrzebny. Adolf w tém posługiwaniu się nim widział dowód zaufania Julii, i starał się wszelkiemi sposobami dać poznać Janowi i światu całemu, że stoi z nią w poufałym stosunku narzeczonego. Ale w końcu za dużo mu już było téj poufałości, która zrobiła z niego „kawalera do rzeczy”, jak go powszechnie nazywano. Julia bowiem bez ceremonii używała go do noszenia swego szala, okrycia, parasolki, kubka do wody, książki do czytania; ile razy chciała się uwolnić od jego towarzystwa, posyłała go dowiedziéć się, kto przyjechał, lub odjechał, to zobaczyć, czy na poczcie niéma do niéj jakiego listu, to kazała mu szukać furmanek na wycieczkę, a na wycieczkach polecała mu szukanie po lesie kwiatków dla niéj, tak, że nigdy prawie nie mógł być przy niéj, a tymczasem Jan nie odstępował jéj ani na chwilę. Pokazywała się z nim publicznie pod rękę na spacerach i zachowywała się względem niego tak, że w oczach wszystkich uchodził za jéj narzeczonego.
Adolf, pomimo wiary w swoję urodę i elegancyą, która robiła go zarozumiałym i próżnym aż do głupoty, zaczął poznawać, że odgrywa bardzo śmieszną rolę, i postępowanie Julii znajdował bardzo niewłaściwém. To téż, kiedy raz pokazała się rano na spacerze koło źródła sama z Janem pod rękę, Adolf, zgorszony tém, ośmielił się przy sposobności, kiedy na chwilę znalazł się z nią sam-na-sam, zrobić jéj uwagę, że się kompromituje, afiszując się z byle kim wobec ludzi.
Julia spojrzała na niego tak piorunującym wzrokiem, że aż zmieszał się.
— Kto panu dał prawo robić mi takie uwagi? — spytała groźnie.
— Przepraszam panią, że śmiałem; niech się pani nie gniewa, ale życzliwość, długa znajomość...
— Ta długa znajomość może się krótko skończyć, jeżeli pan ośmieli się powtórzyć mi jeszcze kiedy coś podobnego.
— Ależ, pani, to nie jest tylko moja uwaga; wszyscy są tém zdziwieni, zgorszeni. Zaledwie z narzeczonym uszło-by coś podobnego.
— To pan powiedz wszystkim, że to mój narzeczony, żeby się już przestali gorszyć i dziwić.
— On pani narzeczony? — spytał Adolf i uśmiechnął się lekceważąco. — W to przecież trudno uwierzyć.
Śmiech ten rozgniewał Julią i, chcąc pokazać mu, że niéma w tém nic śmiesznego, rzekła:
— Abyś pan łatwiéj mógł uwierzyć w to niepodobieństwo, to panu powiem, że już nawet dzień ślubu oznaczony. Jeżeli panu zdrowie i chęci dopiszą, zapraszam pana na vortänzera na moje wesele.
— Pani pozwalasz sobie okrutnie żartować ze mnie — odezwał się słabym głosem Adolf, blednąc i tracąc właściwą sobie pewność i odwagę.
— Z końcem przyszłego miesiąca przekonasz się pan, czy to były żarty.
— Ależ, na Boga, pani! cóż wtedy ze mną się stanie? Wszak pani wiész, jak panią kocham. Zdawało mi się nawet, że zdołałem pozyskać wzajemność pani, gdy tymczasem jedném słowem gruchocesz wszystkie moje marzenia, nadzieje! Cóż ja nieszczęśliwy zrobię? Ja nie mógł-bym żyć bez pani.
— To się pan powieś, albo utop. Jedyna rada, jaką panu dać mogę na tak nieuleczalną miłość — rzekła z drwiącym uśmiechem, a że właśnie Jan przyszedł w téj chwili, więc wzięła go pod rękę i, odchodząc, skinęła na pożegnanie głową Adolfowi, który stał, jakby w słup soli zamieniony, z miną okropnie głupią i nieszczęśliwą, i rzekła mu z uśmiechem:
— Do widzenia na innym świecie.
Niewiadomo, czy w skutek téj rozmowy, czy z innego jakiego powodu, Adolf tego samego jeszcze dnia nagle gdzieś wyjechał. Julią trochę zaniepokoił ten wyjazd: nie dlatego, iżby się obawiała, że Adolf gotów pójść za jéj żartobliwą radą, znała go bowiem dobrze pod tym względem i była przekonaną, że nie był-by zdolny zrobić sobie najmniejszéj przykrości, cóż dopiéro odebrać życie; ale gniewało ją to, że tak łatwo pozwolił sobie wyperswadować tę gwałtowną miłość. Spodziewała się, że będzie się starał zmiękczyć jéj serce prośbami, westchnieniami, łzami, że będzie jak cień chodził za nią, żebrząc choć odrobinę wzajemności; była już prawie przygotowaną na to, że będzie przez niego umęczoną, nudzoną; a jednak wolała-by była to, niż, że odjechał tak nagle? Osoby takie, jak ona, lubią za rydwanem swoim wlec niewolników, schlebia to ich próżności. To téż Julią zirytowało, że Adolf tak prędko urwał się od tego rydwanu i uciekł.
Musiało ją to obejść trochę, kiedy aż Leona posłała dowiedziéć się w domu, gdzie mieszkał Adolf, co spowodowało jego tak nagły wyjazd. Leon przyniósł jéj wiadomość, że Adolf dostał podobno jakiś list i zapewne w skutek tego wyjechał.
— Może stryj jego umarł, albo zachorował — rzekła Julia, uspokojona już nieco tém wyjaśnieniem.
— Wątpię, bo mówiono mi, że, wyjeżdżając, miał bardzo wesołą minę. Gdyby stryj jego był bogaty, to-by można było łatwo sobie wytłómaczyć tę wesołość. Tu musi być inny jakiś powód. Dowiemy się, że zapewne od niego samego.
— Czy ma wrócić? — spytała żywo.
— Prawdopodobnie, bo zostawił swoje rzeczy.
— No, to w takim razie będziemy mieli jeszcze przyjemność nudzenia się w jego towarzystwie — mówiła drwiąco Julia, odzyskawszy wesoły humor. — A może pojechał po odwagę i pistolety. Panie Janie, przygotuj się pan na pojedynek.
I wybuchnęła głośnym śmiechem; tak nieprawdopodobném wydawało jéj się to, co powiedziała.
Jan także nie posądzał Adolfa o odwagę, a jednak pojedynek nie wydawał mu się znowu tak nieprawdopodobnym. Najwięksi tchórze w takich okolicznościach zdobywają się na pojedynek, a u Adolfa tém więcéj można to było przypuszczać, że nie miał nic do stracenia, straciwszy nadzieję otrzymania ręki Julii. Jéj majątek był ostatecznym celem nadziei jego; dlatego było możebném, że dla osiągnięcia tego celu nie będzie się wahał dać na ostatnią stawkę życia swego. Jan myślał o téj możebności pojedynku z pewną radością wewnętrzną: on pragnął pojedynku nie dlatego, żeby zwyciężyć przeciwnika, ale może więcéj dlatego, żeby zginąć. Życie było dla niego ciężarem, i chciał co prędzéj uwolnić się od niego. Dziwném wydawać-by się mogło to pragnienie śmierci wobec wesołości i dobrego humoru, w jakim go zawsze widziano, a więcéj jeszcze wobec tych oznak miłości dla Julii, z jakiemi afiszował się przed ludźmi. Ale kto-by mu się był baczniéj przypatrzył, mógł-by był łatwo dostrzedz, że w téj nie naturalnéj wesołości był chorobliwy stan jego duszy: wesołość jego była szaleństwem, a miłość dla Julii rodzajem upajającéj trucizny, w któréj szukał zapomnienia cierpień, co nurtowały jego serce. Zapomnienie było chwilowe tylko, bo kiedy był sam, ponury smutek rozsiadał się na jego twarzy i rozpaczna walka toczyła się w jego piersiach. Czuł to dobrze, że nie powinien tu się znajdować przy Julii, bo tém bezcześcił boleść swoję po stracie Amelii. Ona sama wprawdzie przestała już istniéć dla niego, hańba ojca rzuciła przepaść nieprzebytą między nimi; ale to uczucie, jakie wzbudziła w jego sercu, żyło jeszcze, przypominało mu się wspomnieniem na każdym kroku. Nawet wśród śmiechu, wśród zabawy, smutna twarz żydówki stawała mu na oczach, jak wyrzut sumienia. Śmiech zdawał mu się zbrodnią, uwłaczał nim pamięci umarłéj miłości, po któréj żałobę smutku nosić mu należało. Cóż, kiedy nie miał siły cierpiéć, potrzebował rozerwać się, odurzyć czémś; a kiedy na chwilę wracał do przytomności, z obrzydzeniem myślał o tém, co robi, czuł wstręt, pogardę dla samego siebie i, aby nie myśléć o tém, uciekał do Julii i znowu odurzał się, szalał. W takiém rozpaczliwém położeniu pojedynek był dla niego jedyném lekarstwem. Umrzéć, to był może najlepszy punkt wyjścia z tego labiryntu sprzecznych uczuć, wśród których zabłąkała się dusza jego.
Ale ten, który miał mu pomódz do wyjścia, to jest Adolf, nie zjawiał się. Natomiast zjawił się inny rywal do Julii w osobie barona Lichockiego. Była to mała figurka, ruchliwa, jakby na sprężynkach, któréj wieku trudno-by było oznaczyć. Ze wzrostu i całéj drobnéj postaci wyglądał na studencika; zęby miał prześlicznéj białości i równości, ale mówiono, że wprawiane; włosy czarniutkie, jak atrament, ale mówiono, że czernione; wąsiki krótko przystrzyżone, w koniuszczkach zakręcone po węgiersku do góry, ale także czernione i wypomadowane; nareszcie twarz samę bielutką, gładziutką, pięknie zarumienioną, ale podobno malował się. Tak więc wszystko u barona było sztuczne, nikt nie wiedział naprawdę, jakim jest właściwie, bo to, co się widziało, nie było nim. Przyjechał tu pocztą z innych zdrojowisk, z listem polecającym do Jana od jednego z jego znajomych, i odrazu, bez ceremonii i ogródek, objaśnił go o celu swego przybycia, a mianowicie, że przyjechał starać się o rękę panny Julii Naderman, bo mu doniesiono, że poprzedni konkurent, jakiś pan Adolf, dostał odkosza i wyjechał. Życzył sobie więc, aby Jan, który, jak słyszał, zna państwo Nadermanów z Wiednia jeszcze, wprowadził go w ten dom.
Jakkolwiek Jan tego dnia, a szczególniéj w czasie, kiedy baron z listem pojawił się w jego mieszkaniu, nie był wcale w usposobieniu do śmiania się, to jednak rozśmieszyć go musiało, że jego właśnie obrał sobie na pośrednika do starania się o rękę Julii. Była to dość komiczna sytuacya, któréj Jan nie starał się zmienić żadném wyjaśnieniem. Wydawało mu się to niepotrzebném, bo był pewny, że zachowanie się Julii objaśni barona dostatecznie, jak nieszczęśliwie trafił. Dość bowiem było raz widziéć ich oboje razem, aby poznać stosunek, jaki zachodził pomiędzy nimi. Aby jednak to poznać, trzeba było widziéć, a baron miał tak krótki wzrok, że nie sięgał nim po-za granice własnego nosa, i często mu się zdarzało, że, wchodząc do jakiego domu, witał z uszanowaniem pokojówkę, zamiast gospodynią, albo, chcąc pocałować pannę w rękę, całował rękę swego rywala, szkiełek zaś używać nie lubiał, bo raz jedna z dam powiedziała, iż mu z tém nie do twarzy.
Nic więc dziwnego, że nie widział nic z tego, co się koło niego działo i, będąc w towarzystwie Julii, wszystko, co się odnosiło do Jana, brał wprost do siebie. Jeżeli naprzykład Julia robiła Janowi wymówki za spóźnione przyjście, baron z całą naiwnością tłómaczył się przed nią, że był-by daleko wcześniéj przyszedł, gdyby nie pewne przeszkody, o których mówić mu nie wypada. Kiedy na spacerze Julia życzyła sobie, aby jéj podano ramię i zwracała się z tém do Jana, baronek co tchu przybiegał i, podnosząc na palcach swoję małą figurkę, ofiarował jéj z całą galanteryą swoje ramię. Julia bawiła się tém znakomicie, wpadała w szaloną wesołość w skutek tych pociesznych qui pro quo, jakie baron popełniał na każdym kroku, a że lubiła się śmiać i bawić, więc, aby nie psuć zabawy, nie wyprowadzała nigdy barona z błędu i pozwoliła mu wierzyć w swoję sympatyą. Nie przeszkadzało jéj to wcale w stosunku do Jana, — baron był dla nich rodzajem spirytystycznego medium, za pomocą którego rozmawiali i porozumiewali się ze sobą. Nieraz na spacerze w lesie zdarzało się, że, kiedy baronek prowadził Julią pod rękę i kroczył obok niéj, sztywny i dumny z tego zaszczytu, drugą jéj rękę trzymał Jan w swoich rękach i całował, i przyciskał do piersi. Julia była zachwycona tą mistyfikacyą, i nieraz po cichu powtarzała Janowi, wskazując na barona:
— Ach, cóż to za nieoceniony materyał na męża. — Nieraz nawet do niego wprost zwracała się z podobną pochwałą.
Baron rósł z uciechy jak na drożdżach, a przynajmniéj podnosił się na palcach o ile mógł; towarzyszył jéj wszędzie, wysilał się na rozmaite grzeczności, a potém spowiadał się Janowi ze swoich sukcesów miłosnych. Dla ostatecznego podbicia serca postanowił urządzić bal, raz dlatego, że Julia sobie tego życzyła, a powtóre, że sam był podobno wcale niezłym tancerzem i pałał żądzą popisania się przed Julią z tą swoją zdolnością. Nie odstraszyła go wcale wzmianka o nieudanym balu. Baron nie chciał uwierzyć, aby bal nie mógł się udać, skoro on do tego się zabierze.
I rzeczywiście zabrał się wcale nie najgorzéj. Podowiadywał się najprzód, gdzie w którym domu znajdują się panny, jako tako młode i jako tako zdolne do tańca, a potém wybrał się do tych domów z etykietalnemi wizytami. Sprawiło to wcale niezły skutek; baron szturmem zdobył sobie sympatyą wszystkich pań, raz dlatego, że był baronem, powtóre, że, choć baron, umiał być grzecznym, a w końcu, że wizyta człowieka, mającego wcale niezłe kwalifikacye na konkurenta, dawała dużo do myślenia. Sprytny baronek umiał wyzyskać to dobre usposobienie płci pięknéj: zaproponował każdéj w szczególności urządzenie balu na cel dobroczynny, na co, zgłodniałe zabawy, chętnie przystały, wszystkie zaprosił na gospodynie balu. Potém porozsyłał im bilety do rozsprzedania, zamówił salę, urządził i przygotował wszystko, a w końcu szumnemi plakatami zapowiedział bal na dzień dwudziesty szósty Sierpnia, w sobotę.
Plakaty te zelektryzowały całą ludność w zdrojowiskach, wprawiły w ruch wszystkich, i wszystkie panie krzątały się koło toalety, dobywano z kuferka balowe suknie, które, straciwszy już nadzieję sprezentowania się w tym sezonie oczom publiczności, spoczywały, pomięte, na dnie; odświeżano je, przerabiano, ozdabiano. Panowie zamawiali bukiety dla dam, chodzili z wizytami po domach, zapraszając do tańca. Po sklepach kupowano na gwałt różne drobiazgi, potrzebne do uzupełnienia toalety; muzykanci uczyli się nowych tańców, służba hotelowa zajęta była ubieraniem sali; słowem, wszystko się krzątało. Baron czarodziéj dokazał cudów magiczną sztuką słowa: bal wypędził nudy ze zdrojowisk i wlał życie we wszystkich. Im bardziéj zbliżał się zapowiedziany dzień balu, tém ożywienie było większe.
I w wigilią balu zjawił się także Adolf. Jan spotkał go na chodniku koło hotelu. Miał minę nadzwyczaj zadowoloną; mijając go, zaledwie raczył mu kiwnąć trochę głową i spojrzał na niego z góry, wyniośle, jakby tryumfująco. Jan, obejrzawszy się za nim, widział, że poszedł prosto do mieszkania Nadermanów.
Wieczorem i on także tam poszedł, ale, ku wielkiemu zdziwieniu, nie przyjęto go. Służący mu oświadczył, że panienka słaba, i dlatego państwo przeprosić go kazali. Piérwszy to raz zdarzyło mu się coś podobnego, bo choć nieraz Julia była cierpiącą na migrenę, lub inną jaką pomniejszą słabość, dla niego wyjątkowo drzwi domu bankierowstwa zawsze stały otworem. Dziś i on należał do wyjątków. Tłómaczył to sobie tém, że może Julia chce wypocząć na jutrzejszy bal, i uspokojony tą perswazyą, wracał do domu, gdy na zakręcie ulicy spostrzegł barona i Leona, idących w kierunku domu Nadermanów. Widział potém, że weszli do sieni. Zatrzymał się czas jakiś na ulicy, czekając, aż wyjdą. Miał ochotę przyłączyć się do nich i przepędzić wieczór w ich towarzystwie, bądź to w restauracyi, lub w domu. Ale choć stał i czekał blizko pół godziny, ani baron, ani Leon nie wyszli.
To go zastanowiło. A więc innych przyjęto, tylko jego nie. Była to niespodzianka, którą napróżno silił się wytłómaczyć sobie. Zaintrygowany tém wszystkiém, nie poszedł już do domu, ale wrócił przed mieszkanie bankiera i, zakryty cieniem alei lipowéj, obserwował je uważnie.
Wszystkie okna były oświecone; w jedném, otwartém, widział na żółtawém tle światła czarną sylwetkę Julii, giestykulującą żywo rękoma, a obok niéj Adolfa. Głos ich dochodził do uszu jego. Byli widocznie zajęci żywą rozmową. Parę razy Adolf brał rękę Julii i przyciskał do ust swoich, jakby ją prosił, lub przepraszał, i zapewne zgodziła się, bo podała mu rękę i pociągnęła za sobą w głąb’ pokoju.
Jan oczom własnym z trudnością wierzył; tak nagłą i niespodzianą była ta zmiana położenia, że nie miał czasu jeszcze oswoić się z nią, tém bardziéj, że jéj całkiem nie rozumiał. Śmiech go litośny brał, kiedy pomyślał sobie, że jak włóczęga jaki wałęsał się wśród ciemności koło domu, gdzie niedawno, bo wczoraj jeszcze, tak gościnnie i serdecznie go przyjmowano, a dziś wejść mu tam nie pozwolono. Ale dlaczego? To pytanie wciąż uparcie wracało mu do głowy, domagając się koniecznie odpowiedzi, któréj dać sobie nie był zdolen. To tylko mógł przypuścić, że nieprzyjęcie jego stało się z wiedzą i wolą Julii, bo jéj wola w domu była wszystkiém. Ale dlaczego to zrobiła? Dla kogo? Nie podejrzewał nawet, żeby przyjazd Adolfa spowodował taką zmianę w jéj usposobieniu. Wprawdzie nieraz w Wiedniu jeszcze doświadczał tego, że Julia zaniedbywała go dla Adolfa, ale wiedział także, że obecność jego w takim razie nie żenowała jéj wcale, owszem, znajdowała pewną przyjemność, widząc obok siebie ofiarę swego kaprysu. Musiał więc być inny powód, dla którego nie przyjęto go teraz.
Im więcéj myślał nad tem, tém trudniéj było mu domyślić się. Odszedł tedy, by nie myśléć więcéj, ale myśli powlokły się za nim do domu. Sam się dziwił, że go to tak mocno obeszło. Nie przywiązywał bowiem nigdy wielkiéj wartości do względów Julii; wiemy, że używał ich, jako rodzaj narkotyku upajającego; łaskotały one jego próżność i zmysłowość, dawały chwilowe roztargnienie, jednak ani w trwałość ich nie wierzył, ani serce jego nie brało w tém udziału. Wstręt nawet nieraz budziły w nim te wyzywające spojrzenia, zalotne słowa, kokietujące obejście. Znał zwodniczą wartość téj niby miłości. A jednak, kiedy naraz widział się pozbawionym tego wszystkiego, uczuł coś, jakby zazdrość, jakby żal, a przytém i draśnięta miłość własna cierpiała. Nie mógł znieść spokojnie tego, że nie on porzucił, ale jego porzucono, i to w tak upakarzający sposób. Nie mógł tak łatwo dać za wygraną, i postanowił koniecznie widziéć się z Julią.
Wyszedł więc drugiego dnia rano, o téj godzinie, w któréj zwykle pijała wody. Ale nie było jéj przy źródle. Nie zjawiła się również w restauracyi. Rozdrażniony i niespokojny, przesiedział tam parę godzin, przerzucając machinalnie gazety i patrząc niecierpliwie co chwila na zegarek. Kiedy dochodziła już dwunasta, wstał i poszedł do mieszkania Nadermanów... i znowu go nie przyjęto. Zniósł to spokojniéj, niż wczoraj, nie dlatego, żeby się przyzwyczaił do znoszenia takiego lekceważenia, jeno, że dzisiaj mógł tłómaczyć odmowę Julii tém, że zajęta jest przygotowaniami do balu. Wszystkie bowiem panie, które miały w nim brać udział, siedziały od rana pozamykane w domach, jak w haremach, nie wpuszczając mężczyzn zupełnie. Niektóre jeszcze przed obiadem rozpoczynały trefienie głów swoich, bo wszystkiego dwóch fryzyerów było na całe zdrojowiska, każda więc spieszyła się, jak można było. Jan, pocieszając się tém tłómaczeniem, postanowił czekać cierpliwie do balu. Nadarzała mu się tam dobra sposobność rozmówienia się z Julią, bo tańczył z nią piérwszego mazura, do którego sama mu się ofiarowała przed kilku dniami.
Do balu jednak zostawało kilka długich godzin; chciał je zabić jako tako w towarzystwie Leona, albo aptekarza, albo nareszcie nawet barona. Na nieszczęście, żadnego z nich nie zastał w domu, ani na spacerze nie spotkał się nigdzie z nimi, jakby się zmówili nie pokazywać mu się na oczy. Zły i zmęczony, wrócił do domu, rzucił się na kanapę, próbował usnąć i nie mógł, bo natłok myśli nie pozwalał. Leżał tedy, udając sam przed sobą cierpliwość, i liczył długie godziny, które oczekiwanie dwa razy dluższém czyniły.
Nareszcie koło godziny dziewiątéj rozpoczął się ruch na ulicy. Słychać było mężczyzn, spieszących wśród gwarnéj i wesołéj rozmowy do sali balowéj; od czasu do czasu jakaś bryczka, wioząca damy i ojców rodziny, zaturkotała po kamieniach. Ten ruch uspokoił trochę Jana; umyślnie ociągał się z ubieraniem, aby Julią tém pewniéj zastać, gdy wejdzie na salę. Nie chciał tam na nowo przechodzić wszystkich mąk niecierpliwego czekania; wolał ten czas przeczekać w domu. Ubierał się z flegmatyczną systematycznością, bawiąc się nad każdym drobiazgiem. Kiedy ukończył zupełnie toaletę i wyszedł z domu, była już dziesiąta.
Na sali balowéj było już gwarno i ochoczo. Przetańczono walca, polkę i teraz pary stawały do kadryla, do którego znak dała już muzyka. Julia stała także w szeregu z baronem. Baronek był świeżutki, czyściutki, elegancki, jakby dopiéro co z pudełka wyjęty; we fraku wyglądał jak konik polny; skaczący, czuł się w swoim żywiole i dlatego był niezmiernie kontent i ożywiony. On prowadził kadryla; dlatego od czasu do czasu, dla ustawiania par, opuszczał na chwilę swą tancerkę, biegał na jednę i na drugą stronę, ślizgając się zręcznie po gładkiéj posadzce. Julia stała tymczasem spokojna, zapinając najobojętniéj ostatnie guziczki u rękawiczek. Miała suknią blado-różową, ubraną koronkami, z długim ogonem, a wyciętą tak nizko, że zdawało się, iż ktoś, nastąpiwszy jéj na ogon, ściągnął-by suknią z ramion. Przez to uwydatniał się jeszcze więcej jéj alabastrowy, pełny, ponętny biust. Kiedyindziéj widok taki był-by może niemiłe wrażenie zrobił na Janie, dziś to obnażenie powabów miało dla niego jakiś dziwnie kuszący urok, pożądliwém téż okiem ogarniał wdzięczną postać Julii. Stanął vis á vis niéj i ukłonił się, ale zapewne nie spostrzegła tego, bo nie udarowała go ani jedném spojrzeniem. Powtórzył ukłon parę razy już w czasie rozpoczęcia tańca, ale napróżno. Przechodziła koło niego tak blizko kilka razy, że ogon jéj sukni owijał się, niby wąż, koło nóg jego, że czuł zapach jéj koronkowéj chusteczki; jednak zdawała się go nie widziéć, choć zmagnetyzował ją przenikliwém spojrzeniem, nie spuszczając z niéj oczu. Rad nie rad, musiał czekać z powitaniem aż do ukończenia kadryla. Wśród tańca baron spostrzegł go i, przechodząc koło niego, ścisnął go za rękę uradowany i szepnął w przelocie:
— Wybornie idzie! panna już jakby moja.
Jan uśmiechnął się z politowaniem na to zapewnienie krótkowidzącego barona. Znał on trochę lepiéj Julią, i wiedział, jak można się było złudzić oznakami jéj sympatyi. Przewidywał już z góry, jakiego rozczarowania dozna biedny baronek, gdy się przekona, że to, co brał za szczere złoto, pokaże się tylko błyszczącą, fałszywą blaszką. Jan nie łudził się pod tym względem i trzeźwo oceniał postępowanie Julii, a jednak zdawało mu się, że jeżeli kto, to on miał-by prawo być więcéj zarozumiałym od innych, bo taką, jaką Julia bywała dla niego, nie była dla nikogo nigdy. Nie posądzał, żeby to była miłość, ale zawsze coś, co mogło się nazywać choć doskonałą imitacyą miłości. Nawet teraz, po téj niegrzeczności, jaka go od niéj spotkała, jeszcze nie pozbył się tych złudzeń. Zdawało mu się, że pozyskał sobie już taką nad nią władzę, iż skoro się tylko zbliży do niéj, rozmówi, wnet zniknie nieporozumienie, które ich rozdzieliło chwilowo, i wróci do dawnego z nią stosunku. Był tak pewny tego, że, kiedy Julia w czasie tańca, nie patrząc w stronę, gdzie on stał, powodziła wzrokiem po całéj sali, był przekonany, że jego upatruje między tańczącymi.
To téż ledwie kadryl się ukończył, pospieszył co prędzéj w stronę, gdzie baron odprowadzał Julią. Zastanowiło go to trochę, że, kiedy się zbliżał w to miejsce, matka Julii, która tam siedziała, spostrzegłszy go, zrobiła bardzo sztywną minę i odwróciła się w inną stronę. Nie miał jednak czasu długo myśléć o tém, bo właśnie baron, ukłoniwszy się, odszedł i Julia była samą. Korzystając z tego, prędko zbliżył się do niéj i z uśmiechem rzekł:
— Dobry wieczór. Przypominam pani, że tańczymy piérwszego mazura.
— My? — spytała wyniośle, mierząc go dumném, chłodném spojrzeniem i nie przyjmując ręki, którą jéj podawał na powitanie. — Musiałeś się pan pomylić, bo ja tańczę tego mazura z panem Adolfem.
Odwróciła się od niego, dając mu tém poznać dość wyraźnie, że uważała tę rozmowę za skończoną i rzekła do matki:
— Mamo, może przejdziemy się po sali.
Wzięła ją pod rękę i poszły, nie raczywszy nawet spojrzéć na Jana. On stał, cały jakby w ogniu, wzburzony i nieprzytomny. Pulsa jak młoty uderzały w nim, i czuł okropny chaos, zamęt w głowie. Najsprzeczniejsze uczucia, zdziwienia, oburzenia, upokorzenia, wściekłości, żalu i rozpaczy, zerwały się gwałtownie, szalone i, uderzywszy na mózg, sprawiły tam ból niesłychany. W oczach aż pociemniało, a cała sala balowa z tłumem, który ją zapełniał, a więc i z nim, zdawała się kołysać, jak pokład okrętu. Musiał aż oprzéć się o ścianę, aby nie upaść.
Kiedy piérwsze, gwałtowne wrażenie przeminęło, Jan powziął nagle śmiałe postanowienie rozmówienia się koniecznie z Julią, choćby wbrew jéj woli, i żądać wytłómaczenia. Był zdecydowany na wszystko, nawet na skompromitowanie jéj publicznie, gdyby się pokazało, że bez powodu, ale poprostu dla jakiegoś kaprysu, tak się z nim obeszła. Obrażona miłość własna domagała się zadosyć uczynienia; nie mógł pozwolić, aby bezkarnie bawiono się nim, jak piłką, którą się łapie, lub odrzuca wedle woli. Należało zdemaskować lekkomyślną zalotnicę i ukarać ją.
Z tém szaloném postanowieniem ruszył z miejsca i, przeciskając się przez tłum, szukał błyszczącym wzrokiem Julii. Spotkał ją spacerującą po sali. Musiał wyglądać groźnie, bo w piérwszéj chwili, ujrzawszy go, idącego prosto ku niéj, zbladła i cofnęła się. Wnet jednak odzyskała zimną krew i chciała minąć go, udając, że nie widzi. To było niepodobném, bo zastąpił jéj drogę i stanął przed nią tak, że ruszyć się nie mogła.
— Panno Julio — odezwał się głosem stłumionym z wewnętrznego wzburzenia — proszę mi wytłómaczyć, co to wszystko znaczy?
— Nie mam powodu tłómaczyć się przed nikim z mego postępowania — odrzekła z pogardą.
— Musisz! ja panią zmuszę do tego! — syknął z siłą.
— Mój panie — odezwała się matka — co znaczy ta impertynencya? Proszę nas uwolnić od siebie, inaczéj będziemy musiały wezwać pomocy.
— Ja żądam wytłómaczenia.
— Spytaj się pan o to pana Adolfa — odparła Julia, a spostrzegłszy w téj chwili zbliżającego się do nich Adolfa, rzekła do niego:
— Bądź pan łaskaw wytłómaczyć temu panu, dlaczego znać go nie chcemy.
To mówiąc, wskazała drwiąco i pogardliwie na Jana, i poszła z matką daléj, w głąb’ sali.
— A więc tutaj źródło — odezwał się Jan i przystąpił blizko do Adolfa — żądam od pana wytłómaczenia.
— Ja sądzę, że pan najlepiéj sam-byś to powinien sobie wytłómaczyć: kto się ukrywa z własném nazwiskiem, ten musi miéć powód do tego, i wié, że to nazwisko nie przyniosło-by mu chluby.
— Nie rozumiem. Tłómacz się pan jaśniéj.
— Jeżeli więc pan masz w tém pewną przyjemność, żeby usłyszéć to jeszcze z ust moich, o czém sam wiész już dobrze, to ci powiem, że właściwe nazwisko pańskie figuruje w aktach kryminalnych, i dlatego się pan do niego nie chcesz przyznać.
Jeszcze nie skończył tych słów, kiedy odgłos policzka rozległ się po sali i równocześnie dał się słyszéć gromki głos Jana:
— Kłamiesz!
Zrobiło się zamieszanie na sali, zgiełk, wrzawa. Jedni przez drugich tłoczyli się, aby się dowiedziéć, o co chodzi. Zbliżył się inspektor policyi i w grzecznych, ale dobitnych wyrazach, poprosił sprawców zamieszania, aby wyszli z sali. Rozkaz jego szczególniej był zwrócony do Jana, którego wyzywająca postawa kazała się domyślać, że on był główną przyczyną. To téż nie namyślał się długo. Nie miał co robić tu, gdzie się bawiono. Zabawa była ironią dla niego w téj chwili. Zresztą nie ustępował pokonany; napiętnował oszczercę, jak na to zasługiwał, miał więc już niejakie zadosyć uczynienie. Teraz na Adolfa następowała koléj pomścić się obrazy, jaka go spotkała publicznie. Jan był najpewniejszym, że się tu bez pojedynku nie obejdzie, i z radością prawie oczekiwał tego.
Ale, ku wielkiemu zdumieniu jego, nikt ze strony Adolfa nie pokazał się u niego. Przyszedł tylko Leon i aptekarz odwiedzić go i pogadać o wczorajszém zdarzeniu, które ogromnie poruszyło wszystkich. Objaśniano sobie po wszystkich domach ten wypadek w najrozmaitszy sposób; im kto mniéj wiedział, tém więcéj dodawał, i urosły ztąd najpotworniejsze plotki. Aptekarz i Leon przyszli do Jana, jako do najwiarogodniejszego źródła, bo znikąd prawdy dowiedziéć się nie mogli, gdyż Adolf zaraz po tym wypadku zniknął z sali, i Nadermanowie, nie bawiąc długo, wynieśli się. Jeden więc tylko Jan mógł im całą tę rzecz wyjaśnić. Nie przyszli do niego jedynie dla zaspokojenia ciekawości, ale i przez życzliwość. Sądzili, że może mu będą potrzebni.
Jan podziękował im serdecznie za okazaną przychylność i opowiedział im to, co sam wiedział w téj sprawie, a w końcu wyraził zdziwienie swoje, że Adolf dotąd swoich sekundantów nie przysłał.
— No, to już więcéj jego, niż pana obchodzić powinno — odezwał się aptekarz.
— To prawda — dodał Leon — ty jesteś pokryty.
— A właściwie to Adolf był pokryty — mówił daléj aptekarz z drwiącym uśmiechem — musiałeś go pan porządnie pokryć, bo ja aż w drugim końcu sali słyszałem.
— Nieborak pewnie leczy się zimnemi okładami, bo byłem dziś rano u niego i zastałem drzwi zamknięte.
— W każdym razie ta rzecz tak zostać nie może — odezwał cię poważnie Jan. — Jeżeli on nie ma zamiaru wyzwać mnie, to ja go wyzwać muszę.
— A to ciekawym dlaczego? Czy ci mało jeszcze, żeś go tak przy wszystkich utraktował? A, przyznam ci się, jesteś nienasycony.
— To jeszcze nie jest żadną satysfakcyą dla mnie, bo tu nie idzie o małe przekroczenie form towarzyskich, o jakąś bagatelną obrazę. Tu zaczepiony jest mój honor. Adolf zrobił mi zarzut, który potrzebuje wyjaśnienia wobec wszystkich. Powinien udowodnić to, co powiedział, albo odwołać wobec wszystkich. Jeżeli tego nie zrobi, postąpię sobie z nim, jak z ostatnim nikczemnikiem, gdziekolwiek go spotkam. Czy mogę liczyć na waszę pomoc?
— Najchętniéj — odezwał się Leon. — Cóż mamy robić?
— Iść przedewszystkiém do niego i żądać w mojém imieniu wyjaśnienia, dowodu na to, co powiedział, jeżeli go nie da — a dać go nie może, bo to, co powiedział, jest nikczemną potwarzą — to wtedy...
— Wtedy pojedynek, to się rozumié — rzekł Leon, wstając, i zabierał się wraz z aptekarzem do wyjścia; odchodząc, obiecali Janowi dziś jeszcze zawiadomić go o rezultacie. Niebawem prosto od niego poszli do mieszkania Adolfa; nie zastali go tam, służący powiedział im, że wyszedł do państwa bankierowstwa. Nie uważali za stosowne szukać go tam i czekali cierpliwie pory obiadowéj, w któréj zwykle schodzili się wszyscy w restauracji. Tam łatwiéj im było poprosić go na osobną rozmowę. Dlatego umyślnie przyszli do restauracji nieco późniéj, aby utrafić w porę, w któréj Nadermanowie wracali już z obiadu do siebie. Można było wtedy pod jakim bądź pozorem odwołać Adolfa od ich towarzystwa i zatrzymać go przy sobie.
Kiedy weszli na werandę, gdzie zwykle jadano obiad, nie zastali już Nadermanów, tylko Adolfa przy dużym stole, w bardzo liczném i ożywioném towarzystwie. Coś żywo wszystkim rozpowiadał, a potém wyjął jakiś papier i czytał.
Leon i aptekarz usiedli przy drugim stole i kazali sobie podać obiad. To odosobnienie było nawet konieczném, bo przy dużym stole nie było już miejsca. Siedzieli tedy w milczeniu i zabrali się do jedzenia, niewiele uważając na to, co Adolf głośno czytał; ale po chwili treść tego czytania zaczęła ich interesować, bo zauważyli, że tyczyła się właściwie sprawy, dla któréj chcieli się widzieć z Adolfem. Nadstawili więc pilnie uszu i słuchali, co przy drugim stole mówiono i czytano.
— Ale zkąd-że pan przyszedłeś do tego odkrycia? — spytał ktoś Adolfa.
— W sposób dosyć tajemniczy: odebrałem przed kilku dniami list bez podpisu, w którym stało, że Leszczyc nie jest Leszczycem, lecz nazywa się właściwie Górski; ojciec jego kilkanaście lat temu siedział w kryminale za kradzież kasy we Lwowie. Można się o tém dowiedziéć w archiwum sądowém tamże.
— I dlatego-to pan wyjechałeś tak nagle?
— Chciałem się dowiedziéć, ile w tém wszystkiém było prawdy.
— Toś pan przedsiębierczy człowiek, że na podstawie bezimiennego listu, który mógł napisać kto bądź dla zmistyfikowania, zrobiłeś taką drogę. Ja, przyznam się, rzucił-bym był list w kąt i nie przywiązywał do niego żadnéj wagi.
— Toż chodziło, panowie, o to, że ten człowiek żył z nami, że przebywał w towarzystwie osób, których honor jest mi drogi.
— Czyli, że byłeś pan zazdrosny — zauważył jeden z obecnych żartobliwie.
— Ja zazdrosny o niego? Przyznam się panom, że nie było-by o kogo. Musiał-bym bardzo źle trzymać o sobie, aby być o takiego człowieka zazdrosnym; ale szło mi o to, aby przekonać się, czy ten człowiek wart być w gronie osób, dla których żywię głęboki szacunek i przyjaźń.
Kilku zaczęło pochrząkiwać znacząco, jakby nie dowierzali temu tłómaczeniu. Adolf, nie zdekoncertowany tém, mówił daléj w ferworze:
— Otóż pojechałem, zasiągnąłem bliższych wyjaśnień w sądzie karnym lwowskim, i oto macie, panowie, szczegółowy wyciąg z akt.
Tu podał arkusz, który szedł z rąk do rąk.
— Dla lepszego uwierzytelnienia kazałem poświadczyć ten dokument urzędownie, jako zgodny jest z oryginałem.
— Tak, to wszystko dobrze — odezwał się jeden z siedzących naprzeciw Adolfa, trzymając papier w ręku — akta tyczą się rzeczywiście jakiegoś Marcina Górskiego z przydomkiem Leszczyc, ale któż wié, czy to ten Leszczyc. Nie jednemu psu Bryś.
— Ojcu owego jegomości jest właśnie Marcin na imię, w aktach stoi, że miał syna Jana, który wtedy miał lat cztery. Daty zgadzają się zupełnie. Niéma wątpliwości, że to jego syn. I ten człowiek miał bezczelność wchodzić w nasze towarzystwo! a! to oburzające! Kiedy pomyślę, że podawałem mu nieraz rękę, doprawdy nie mogę sobie teraz darować. I panowie chcieliście, żebym się pojedynkował z takim człowiekiem i synem złodzieja. Takich można tylko kazać obić, ale się z nimi nie bije.
Wśród téj rozmowy aptekarz parę razy spojrzał na Leona wzrokiem, w którym malowało się przerażenie i zdziwienie mocne. Leon jednak nie uważał tego, bo uwaga jego cała skupiała się w słuchu. Niespokojnie ruszał się na stołku, machinalnie szarpał palcami chleb, który trzymał w ręku, czoło miał zmarszczone groźnie, twarz bladą, a po niéj co chwila przebiegały konwulsyjne drgania, które świadczyły o mocném wzburzeniu wewnętrzném. Gdy Adolf skończył mówić, on wstał, i bledszy jeszcze, niż przedtém, przystąpił do stołu, wziął papier z jego ręki i przeglądał go uważnie.
— A, to ty — odezwał się Adolf, który teraz dopiéro go spostrzegł — masz, czytaj, to ciebie także obchodzić powinno, bo i ciebie usiłował skompromitować swoją znajomością ten ptaszek.
Leon zmarszczył się jeszcze bardziéj i, nic nie odpowiadając, czytał daléj. W milczeniu jego ponurém, groźném, czuć było zapowiedź czegoś złego; wszyscy to instynktowo przeczuwali, i dlatego umilkli.
— No, i cóż ty na to? — spytał Adolf, gdy przestał czytać.
— Nie widzę tu nigdzie nic, co-by mogło rzucać jakikolwiek cień na charakter Jana — odezwał się Leon głosem, który z trudnością mu się przeciskał przez ścieśnione gardło. — Tu zdaje się być tylko mowa o jego ojcu, jeżeli ten Górski jest rzeczywiście ojcem jego.
— Alboż to mało być synem złodzieja? Piękna rekomendacya! — rzekł Adolf, wybuchając drwiącym śmiechem.
— W istocie bardzo mało, aby potępić człowieka, który na to nie zasługuje.
— Myślisz go bronić.
— Nie jego, tylko siebie, bo jestem jego przyjacielem.
— Przyznam ci się, że nie masz się z czém chwalić!
Blada dotąd twarz garbuska zapłonęła nagle rumieńcem, oczy błysnęły dziko. Widocznie burzyło się w nim, bo ręce drżały mu, jak w febrze, choć starał się siłą woli zapanować nad wzruszeniem.
— Więc dlatego tylko bić się nie chcesz z nim — mówił powoli, usiłując być spokojnym — że uważasz to za ubliżenie dla siebie bić się z synem złodzieja?
Mówiąc to, mierzył go przenikliwym wzrokiem.
— To się rozumié! — odparł opryskliwie Adolf.
— Ale mnie, spodziewam się, nie odmówisz tego honoru? A jeżeli to grzeczne zaproszenie nie wystarcza ci, to dodam inne, mniéj grzeczne.
To mówiąc, rzucił w twarz Adolfa serwetą, którą trzymał w ręku.
— Co to znaczy? — zapytał zmieszany Adolf, cofając się przed tą niespodziewaną napaścią.
— Może który z panów będzie łaskaw wytłómaczyć temu jegomości, co to znaczy. Jest podobno taka gra towarzyska, w któréj rzuca się na drugą osobę chustką lub serwetą i mówi się: kocham cię za to i za to. Otóż ja ci powiem, że gardzę tobą za to, żeś podły oszczerca i tchórz nikczemny. Spodziewam się, że to wystarczy ci, abyś stanął w obronie swojéj. Możesz to zrobić śmiało; mój ojciec nie siedział w kryminale, jeno na senatorskiém krześle.

Ostatnie słowa powiedział drwiącym, szyderczym tonem, ukłonił się wszystkim i wyszedł w towarzystwie aptekarza.



XIII.

Jak pożar po dachu, wysuszonym długiemi upałami, tak wiadomość o pojedynku z szaloną szybkością rozniosła się po wszystkich zakątkach zdrojowiska. Było to prawdziwe żniwo dla języków, spragnionych nowinek. Dotąd czynność ich ograniczała się powszedniém obrabianiem wzajemném drobnych przywar i śmieszności bliźnich; wyśmiewano się z téj pani za krzywą łopatkę, z tamtéj za jaskrawą i przesadną toaletę; gorszono się i oburzano na jednę, że sama chodzi po lesie, na drugą znowu, że nie sama, kontrolowano się wzajemnie, co kto je, jak długo śpi, ile wydaje, dowiadywano się od służących o tajemnicach domowych i bawiono się tém, o ile się dało. W ostateczności obmawiano nawet pogodę, narzekano na zbytnie upały, to na słotę, ot, aby czas zabić. Dopiéro ostatnie chwile dały naraz tyle przedmiotów do mówienia, że niepodobna było nawet przetrawić tego wszystkiego należycie. Już zjawienie się rodziny Nadermanów rozruszało trochę umysły, ciekawość nie pozwalała spocząć, dopóki się nie dowiedziano, kto to, po co tu przyjechał, jakie jego stosunki majątkowe. Przybycie trzech konkurentów, jednego po drugim, dało także niemało do mówienia; szczególniéj mamy, które w intencyi wyleczenia córek z zastarzałéj choroby staropanieństwa poprzyjeżdżały tutaj, nie mogły darować tego bankierównie, że ich miała aż trzech, podczas kiedy ich córki poprzestawać musiały na żadnym. Ale najwięcéj przysporzyły towarzystwu kąpielowemu tematów do rozerwania się ostatnie wypadki: bal, na balu skandal, po balu pojedynek, ba, może nawet dwa pojedynki, i jakaś sprawa kryminalna. Było o czém mówić doprawdy. To téż w zdrojowisku wrzało, jak w ulu. Każda pszczółka przynosiła jakąś nowinkę, a przynajmniéj dodatek do nowinki. W ciągu kilku godzin wiedziano już wszędzie, że jeden z konkurentów panny Naderman jest synem kryminalisty, złodzieja, czy téż rozbójnika, że z tego powodu nie będzie pojedynku między nim, a owym przystojnym panem Adolfem, ale natomiast ten pan Adolf będzie się bił z owym eleganckim garbuskiem o obrazę honoru, i to niezadługo.
Tylko Jan nie wiedział o niczém, cały bowiem ten dzień nie wychodził z domu. Znajdował się w stanie jakiéjś umysłowéj bezwładności, która udzieliła się ciału. Siedział całemi godzinami przy oknie, wpatrując się obojętnie w zasępiono niebo. I w jego duszy było tak samo bezbarwnie, szaro, nudno. Życie wydawało mu się jałowém, jak te pagóry nieurodzajne, które roztaczały się przed jego okiem, pofalowane niby morze bezbrzeżne; — nigdzie punktu oparcia, nigdzie nic, co-by myśl zająć mogło. Zapadający zmierzch nadawał jeszcze więcéj monotonności krajobrazowi i powiększał jego melancholią. Nic go nie bawiło, nie ożywiało; umysł, jakby stępiały, słabo odczuwał wrażenia minione, a w przyszłości nie widział nic przed sobą. Nawet o pojedynku, który go czekał, myślał z obojętnością, bez najmniejszego wzruszenia. Był to letarg duszy, zwyczajny u tych, dla których życie straciło urok, którzy przestali się spodziewać czegoś.
Wieczorem przyszedł do niego aptekarz.
— I coż? — spytał Jan obojętnie — przystał?
Aptekarz był w kłopocie, co powiedziéć. Wśród ciemności, jaka panowała w pokoju, Jan nie mógł widziéć pomieszania na jego twarzy i, zdziwiony milczeniem, powtórzył pytanie.
— Zdaje się, że do pojedynku nie przyjdzie — odrzekł po chwili przybyły.
— A więc wytłómaczył się? W jaki sposób?
— To, co powiedział o zmianie nazwiska, odnosi się właściwie więcéj do ojca pańskiego, niż do pana.
— Więc ojciec mój miał zmienić nazwisko? Nia nazywa się Leszczyc?
— Tak on utrzymuje.
— I do niego ma się odnosić ta jakaś tam sprawa kryminalna? — spytał Jan drwiąco. — Czy wytłómaczył wam, co to ma znaczyć?
— Tego nie wytłómaczył nam dokładnie; mówił niby coś o przeszłości, o jakiémś nadużyciu zaufania, jakiego się twój ojciec niby miał dopuścić...
— Podlec! kręci, jak może, by wykręcić się od pojedynku, którego się boi. Podstawieniem ojca mego chce przewlec sprawę, ale to mu się nie uda. Dziś jeszcze napiszę do ojca mego, aby albo listownie zadał kłam temu, albo, jeżeli może, sam przyjechał. Zrobi to z pewnością, gdy mu napiszę, że tu idzie o nasz honor. A wtedy zobaczymy, czy potwarca będzie miał bezczelność powtórzyć mu to w oczy.
Aptekarz miał zamiar z początku radzić Janowi, aby zaniechał tego kroku i nie mieszał w tę sprawę ojca; chciał przedstawić Adolfa jako człowieka, na którego gadanie nie warto zważać. Chciał to zrobić, by oszczędzić synowi bolesnego rozczarowania, gdyby w istocie stary Leszczyc był winnym, co było dosyć prawdopodobném. Ale wnet przyszło mu na myśl, że może akta kryminalne odnoszą się do kogo innego tego samego nazwiska, że może stary Leszczyc, który w latach, kiedy ów proces się odbywał, był właśnie we Lwowie, będzie mógł najlepiéj wyjaśnić to nieporozumienie. Dlatego téż milczeniem zgodził się na napisanie listu do niego.
— A gdzie Leon? — spytał Jan po niejakimś czasie. — Czy nie przyjdzie tutaj.
— Leon zajęty, ma jakieś ważne pisanie i został w domu.
Janowi wystarczało zupełnie to wyjaśnienie, a aptekarz nie kwapił się powiedziéć mu więcéj. Zrobił to na wyraźne żądanie Leona, który nie chciał, aby Jan dowiedział się o pojedynku i o powodach, które go skłoniły do tego, aż gdy już wszystko się skończy.
Pojedynek bowiem miał rzeczywiście przyjść do skutku pomimo tchórzowstwa Adolfa. Zniewaga była publiczną, schować jéj do kieszeni nie można było; nie było także żadnego powodu, którym można-by, maskując wrodzone tchórzowstwo, wycofać się z honorem z téj sprawy; wszyscy znajomi Adolfa jednogłośnie orzekli, że bić się powinien. Sekundanci, pomiędzy którymi znajdował się także aptekarz ze strony Leona, ułożyli między sobą warunki i naznaczyli pojedynek na drugi dzień rano, o pół mili ztąd w ruinach starego zamczyska. Pojedynkujący się, dla wzajemnego uwolnienia się od odpowiedzialności przed prawem, mieli wygotować własnoręczne przyznanie się do samobójstwa, na wypadek, gdyby rzeczywiście pojedynek miał się skończyć śmiercią którego z nich.
Pismo to było powodem, że o mało projekt pojedynku nie rozchwiał się, na żaden bowiem sposób nie można było nakłonić Adolfa do napisania tego strasznego cyrografu. Zasłaniał się najprzód tém, że za nic w świecie nie chciał-by uchodzić za samobójcę i kompromitować w ten sposób swój ród, że wreszcie przekonania religijne jego nie pozwalają mu na takie ohydne kłamstwo. Gotów był nawet po chrześcijańsku przebaczyć winę Leonowi i nie gniewać się wcale o obrazę, jaka go spotkała. Ale sekundanci Leona oświadczyli w jego imieniu, że tylko wtedy odstąpią od pojedynku, jeżeli Adolf publicznie przeprosi Jana i odwoła to, co o nim powiedział.
Na to Adolf, pomimo najlepszych usposobień do zgody, przystać nie mógł; chrześcijańska jego miłość bliźniego i przebaczenie uraz ograniczało się tylko do Leona, nie mógł uczucia tego rozszerzać aż do takich rozmiarów, aby niém objąć także człowieka, który mu w drogę wchodził w jego matrymonialnych przedsięwzięciach. Zresztą, jak można było odwoływać to, na co miał dowody w ręku? zdrowa logika sprzeciwiała się temu, jak również wszyscy znajomi jego.
Trzeba się tedy było bić koniecznie, nie było rady na to. Adolf w śmiertelnéj trwodze przepędził noc całą, szukając pomocy w modlitwie, gdy ludzka pomoc nic mu tu pomódz nie mogła. Poodmawiał wszystkie modlitwy, jakie sobie tylko mógł przypomniéć, adresując je do najrozmaitszych świętych, o których wstawieniu się i cudach w podobnych wypadkach czytał, lub słyszał kiedy; powyciągał z kuferka jakieś szkaplerze poświęcane, nie gardził nawet zabobonnemi przesądami ludu, i wszelkie środki, zabezpieczające od śmierci, o jakich mu niańka nieraz mówiła, zaaplikował dla siebie. W końcu nie zapomniał także o fizycznych sposobach ochrony życia. Wdział aż dwa jedwabne kaftaniki, bo słyszał, że jedwab z trudnością przebija kula, dla większéj pewności wpakował jeszcze między nie trochę waty. Pod kamizelką na piersiach umieścił aż trzy książki do nabożeństwa, które miały mu być puklerzem, i moralnie, i fizycznie.
Głowy niepodobna już było w ten sposób ochronić, to téż asekurował ją tylko duchownemi środkami, odmawiając po kilkakroć: „Kto się w opiekę podda Panu swemu”. Adolf uciekał się z całém poddaniem pod tę opiekę i całém sercem ufał, a przynajmniéj wmawiał w siebie, że ufa, i udawał jako tako odwagę. Ale kiedy przyszła stanowcza chwila i sekundanci z pistoletami zjawili się rano w jego mieszkaniu, pomimo wszystkich środków zabezpieczających, tak stracił odwagę, że w żaden sposób nie można go było nakłonić do ubrania się nawet, nie dopiéroż do pojedynku. Trząsł się cały tak, że kilka minut potrzebował, zanim trafił ręką do rękawa surduta, który mu trzymał jeden z sekundantów. Zaczęły mu przychodzić różne skrupuły sumienia; między innemi przyszedł mu na myśl stryj jego, o którym zwykle nigdy nie myślał, gdy go nie widział, a widywał go bardzo rzadko, i począł desperować, że osieroci tego starca śmiercią swoją i wielu innym osobom zada téż cios bolesny. Już niby nie szło mu o siebie, ale o drugich, i taka troskliwość o najdroższych, których liczba w téj chwili urosła nadzwyczajnie w jego sercu, tak się coraz więcéj wzmagała, że w ostatniéj chwili chciał się cofnąć, zamiast do ruin zamku, wyjechać coprędzéj do najbliższéj stacyi kolei i wyrzéc się wszelkich pojedynków, awantur, a nawet ręki Julii, która go na tyle nieprzyjemności naraziła. I był-by może dotrwał w tém postanowieniu, gdyby sekundanci nie byli go przekonali, że choć dla formy pojedynek odbyć się musi, i to nie na prawdziwe kule, ale ulepione z prochu.
I to jeszcze nie dodało mu wiele odwagi, bo, kiedy stanął na placu boju, oko w oko z Leonem, który był jakoś niezwyczajnie blady i groźnie, poważnie patrzał, nawet na prochowe kule bał się z nim strzelać, mając zapewne na uwadze przysłowie, że „jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści“. Litość brała patrzéć na niego, jak stał na miejscu, na którém go sekundanci ustawili. Zdawało się, że to manekin, z którego wyjęto kij, utrzymujący go w prostéj postawie, i że lada chwila upadnie.
Rozpoczęcie pojedynku przewlokło się w skutek jakiegoś nieporozumienia między sekundantami, którzy coś żywo zaczęli rozprawiać ze sobą. Z ruchów ich poznać można było tylko tyle, że sekundanci Leona sprzeciwiali się czemuś gwałtownie. Jeden z nich w czasie téj rozmowy przybiegł do Leona i szepnął mu coś do ucha. Garbusek zmarszczył wyniośle czoło, wstrząsnął głową przecząco i rzekł ostro:
— Nie przystaję. Nie gramy komedyi.
Adolf nic tego wszystkiego nie widział, nie słyszał, stracił zupełnie przytomność, świadomość siebie, tylko machinalnie, pospiesznie odmawiał myślą wszystkie modlitwy: w chwilach niebezpieczeństwa, w czasie choroby, śmierci, nawet modlitwy za drogą sercu osobę; rozumié się, że pod tą drogą osobą rozumiał w téj chwili siebie. Wyglądał jak lunatyk, recytujący, co mu się kiedykolwiek na pamięć nawinęło, i miał minę tak pocieszającą, że Leon uśmiechnąć się musiał, spojrzawszy na niego; pomimo całéj powagi, jaką nakazywała sama czynność, do któréj się zabierali, nie mógł się wstrzymać od tego. Kiedy mu podano pistolet do ręki, wzdrygnął się cały, a potém machinalnie, bezwładnie podniósł go do góry i, nie czekając na znak sekundantów, wystrzelił i równocześnie ze strzałem przewrócił się. Ale i Leon upadł także, ale już nie z przestrachu; kula przebiła mu pierś poniżéj obojczyka po lewéj stronie. Sekundanci jego wraz z doktorem przybiegli na ratunek. Rana szła na wylot przez płuca, bo przy każdym oddechu wypluwał krew. Wszyscy byli przerażeni i oburzeni tym wypadkiem, a oburzenie ich było tem większe, gdy widzieli minę Adolfa pełną arrogancyi; tchórz nagle wyrosi na bohatera, gdy widział, że niebezpieczeństwo już minęło, i to, co zdziałał ślepy traf, przypisywał zarozumiale własnemu męztwu. Był tak uradowany, że mu się udało wyjść cało, a co więcéj, zwycięzko, z tego wypadku, że nie umiał pokryć radości choćby pozorami współczucia dla swego przeciwnika. To téż jeden z sekundantów Leona, nie mogąc znieść tak nieszlachetnego znalezienia się, podszedł ku niemu i rzekł ze wzgardą:
— Jeżeli pan sądzisz, że to był pojedynek, to się grubo mylisz, to było poprostu zabójstwo.
— Mój panie — odrzekł Adolf tonem wyniosłym, odpowiadającym roli zwycięzcy, którą się przejmował coraz więcéj — stawałem w obronie mojego honoru. A jeżeli pan masz co przeciw temu, proszę przysłać swoich sekundantów.
Powodzenie tak zrobiło go odważnym, że gotów był teraz pojedynkować się z całym światem.
— A więc dobrze — odezwał się prędko sekundant, biorąc go za słowo. — Zobaczymy się niezadługo. — To powiedziawszy, odszedł w stronę, gdzie doktor i aptekarz zajęci byli ratowaniem Leona.
Adolf tymczasem wracał z miną tryumfatora do zakładu. Choćby był nic nikomu nie mówił, z twarzy jego można było dowiedziéć się o rezultacie pojedynku. Bliższe szczegóły opowiadali sekundanci swoim znajomym, rozumié się, w tajemnicy największéj. W pół godziny tajemnica stała się publiczną, i wiele osób znalazło się niby przypadkiem koło domu, w którym mieszkał Leon, oczekując przywiezienia trupa, bo już za takiego podała go pogłoska. To téż niemałe było zdziwienie, gdy ujrzano nieboszczyka, wychodzącego z powozu. Wprawdzie mało co lepiéj wyglądał od tych, których do trumny kładą, bo twarz była kredowéj białości, i szedł tylko z pomocą doktora i aptekarza, którzy go trzymali prawie na rękach, ale, jak na nieboszczyka, to i to było dosyć zadziwiające. I znowu rozeszła się druga pogłoska, przecząca śmierci, która, zanim doszła do drugiego końca zakładu, głosiła już, że Leon wrócił z pojedynku zdrów zupełnie, w doskonałym humorze, że mu nic nie będzie.
Tymczasem ranny, zaledwie go wprowadzono do pokoju, omdlał z osłabienia i krew powtórnie rzuciła mu się przez usta. Doktor zajął się ratowaniem, ale z twarzy jego zakłopotanéj widać było, że niewiele miał nadziei; chory coraz więcéj opadał z sił i ziębnął.
Na to wszedł Jan. Był mocno wzruszony, a gdy zobaczył Leona w takim okropnym stanie, struchlał z przerażenia.
— Leonie, co ty zrobiłeś? — spytał, biorąc go za rękę. Ale doktor odsunął go, zwracając uwagę, że zbytnie wzruszenie może choremu zaszkodzić. Odszedł więc na bok do aptekarza, który stał pod oknem zafrasowany, i odezwał się do niego po cichu tonem wyrzutu:
— Pan wiedziałeś o wszystkiém, dlaczego taiłeś to przede mną?
— On sobie tego życzył — rzekł na swoje usprawiedliwienie.
Niezadługo wyszedł doktor, obiecując wrócić za godzinę. Po jego wyjściu chory odezwał się słabym głosem:
— Czy jest Jan? — a ujrzawszy go zbliżającego się, spojrzał przyjaznym wzrokiem i rzekł:
— Gniewasz się, że ci wypłatałem figla i schwyciłem kulę, co była dla ciebie przeznaczoną? Widocznie jesteś potrzebniejszy na świecie. Masz ojca, matkę i tę, tę z czarnemi oczyma, pamiętasz? tę, którą widziałem u ciebie. Powiedz jéj, że ja, ten garbusek, którego widziała wtedy, a może nawet nie widziała wcale, tak była tylko tobą zajęta, ale to nic, powiedz jéj, że ja darowałem jéj twoje życie. Ona warta tego, wierz mi. Ona cię kocha. Po mojéj śmierci...
— Leonie, nie mów tego! — zawołał Jan boleśnie — ty nie umrzesz, bo ja-bym sobie nigdy nie przebaczył, że z mojéj przyczyny... — nie dokończył i rozpłakał się głośno.
— Nie żałujcie mnie, nie było mi tak wesoło na świecie, jak się wam zdawało. Wyście sądzili, że pomiędzy garbami serce siedziało spokojnie, jak ślimak w skorupie? O, nie! ono tłukło się niespokojnie i cierpiało nieraz...
Wziął Jana za rękę, przyciągnął ku sobie i mówił ciszéj:
— Dowiedz się, że ja ją kochałem, tę wietrznicę bez serca, Julią. Rozumiész teraz, co musiałem przecierpiéć? Kochałem i gardziłem zarazem, ale nie mogłem nie kochać, nawet niekochany, tak głęboko ta miłość wlazła między żebra. Prawda, że to śmieszne?
Chwilkę odpoczywał zmęczony, potém mówił daléj:
— Uciekaj ztąd, bo się spalisz, jak komar w płomieniu świecy. Wracaj do tamtéj. Pamiętaj, Janie, co ci mówię, że tamta warta twojéj miłości.
Mówił z przerwami, bo oddech stawał się coraz krótszy; krew zaczęła znowu buchać ustami. Otworzył jeszcze raz przygasłe oczy, a zobaczywszy aptekarza, który, stojąc przy nim, krzywił niemiłosiernie twarz i nasrożył się, by tém obronić się od płaczu, rzekł do niego:
— Nie będziemy już grywać w szachy. Dostałem mata od głupiego pionka.
Uśmiech przebiegł po jego białéj twarzy, jak wiatr po wodzie, i z tym uśmiechem zastygnął.
Baronek w zastępstwie Nadermana, który, jak wiemy, był krewnym Leona, zajmował się przygotowaniami do pogrzebu. Z równą skwapliwością wziął się do tego, jak do urządzenia balu. Wazony z kwiatami, które przed kilku dniami patrzały na wirujące pary, poustawiano teraz koło trumny. Nieboszczyk był ubrany całkiem po balowemu, że mógłby, zbudzony muzyką, odrazu puścić się w taniec. Najęto kilku fagasów w bawełnianych rękawiczkach do obsługiwania umarłego, który za życia obchodził się jednym służącym. Muzyka uczyła się na gwałt marszów pogrzebowych, i sproszono kilku księży z okolicy, bo bankier życzył sobie, aby pogrzeb odbył się wystawnie.
Jan dowiedział się, że zaraz po pogrzebie Nadermanowie mieli wyjechać. Zmartwił się bardzo tą wiadomością. Nie szło mu o Julią, nie myślał nawet o niéj teraz, ale o Adolfa. Był przekonany, że będzie chciał odjechać razem z nimi, a on nie mógł go zatrzymać dla pojedynku, bo ojciec ani nic nie odpisał, ani sam nie przyjeżdżał. Niecierpliwiło go to wielce; bał się, by ojciec nie przyjechał za późno, i z téj obawy wyspowiadał się raz przed aptekarzem.
— Więc i pan chcesz się bić jeszcze? — spytał go stary dziwak opryskliwie.
— Mam teraz więcéj, niż przedtém, powodów — odparł Jan — bo winienem nietylko bronić swego honoru, ale pomścić także śmierć Leona.
— Piękna będzie pomsta, jak ci wpakuje kulę w brzuch. Jestem pewny, że tak się stanie, bo fuszery mają zwykłe szczęście.
— Krew oczyszcza honor.
— Tak, ocalisz pan honor, a zabijesz matkę. Pfe! te wasze pojedynki, z których największy łotr, jak ma celne oko, lub szczęście, wychodzi cało. Piękna mi sprawiedliwość. Zresztą — dodał żywo — pan nie masz prawa bić się.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony Jan.
— Nie słyszałeś pan, co powiedział Leon, że życie twoje darował pannie Amelii. Nie masz więc prawa rozporządzać tém, co do ciebie nie należy; inaczéj, nazwę cię...
Chciał powiedzieć: złodziejem, i zatrzymał się, bo zdawało mu się, że nazwa podobna, choć wypowiedziana z dobrego serca i niby żartem, mogła go obrazić. Było to zbyt drażliwe przypomnienie kwestyi, o którą właśnie sprawa się toczyła. Ale Janowi ani na myśl to nie przyszło, i całkiem spokojnie odpowiedział mu:
— Nazwij sobie pan to, jak chcesz, ja się bić muszę, i będę.
— To szukaj pan sobie innego sekundanta, bo ja do tego ręki nie przyłożę. Ja nie oprawca, żebym miał asystować exekucyom.
W rubasznym i gwałtownym tonie jego mowy czuć było tyle serca i życzliwości, że Jan uścisnął go przyjaźnie za rękę i rzekł:
— Ale, mimo to, zostaniemy nadal przyjaciołmi?
— Pod warunkiem, że się pan ożenisz z panną Amelią.
Jan spoważniał na to wspomnienie i zasępił się. Drugi to już raz wspomniano wobec niego nazwisko osoby, o któréj chciał był całkiem zapomniéć; wspominali je ludzie, których uważał za najlepszych przyjaciół swoich, a wspominali je z szacunkiem i życzliwością. I on sam przyznać im musiał w duszy, że mieli słuszność w tém, co mówili o niéj; a jednak na myśl, że to córka złodzieja, wspomnienie to było mu przykrém. To téż milczeniem zbył odezwanie się aptekarza, i niezadługo pożegnał go może głównie dlatego, by nie mówić z nim więcéj o Amelii.
W dzień pogrzebu Leona przyjechał ojciec Jana. Był to najwyższy czas, bo tego jeszcze dnia Nadermanowie, a z nimi zapewne i Adolf, mieli wyjechać. Jan nie wiedział, że Adolf, nie czekając pogrzebu i Nadermanów, drapnął jeszcze wczoraj cichaczem, a to z powodu owego pojedynku z sekundantem, który mu zagrażał. Skoro bowiem wytrzeźwił się trochę z odwagi i na zimno zaczął rozważać tę sprawę, przyszedł do przekonania, że nie zawsze może pistolet zechce tak celnie mu strzelać, że nic łatwiejszego, jak w takich wypadkach stracić, jeżeli nie życie, to jakąkolwiek szlachetną cząstkę swego ciała. Dla utrzymania tedy całości swojéj w nienaruszalnym stanie, wyjechał w sekrecie, zostawiając dla ocalenia honoru list do swych sekundantów, w którym tłómaczył się, że, nie chcąc więcéj przelewać krwi niewinnéj, zrzeka się wspaniałomyślnie pojedynku.
Ale Jan nie wiedział wcale o tym wspaniałomyślnym czynie Adolfa i, sądząc, że ten jeszcze kilka godzin zabawi w zdrojowisku, chciał skorzystać z jego bytności, rozstrzygnąć coprędzéj sprawę o oszczerstwo jeszcze przed pogrzebem i zmusić go przez to do pojedynku. Tak był cały zajęty tą jedną myślą, że nie spostrzegł wcale, iż ojciec jego był mizerny, jakby z ciężkiéj powstał choroby, i postarzał się znacznie. Złe wyglądanie przypisywał zmęczeniu po drodze, ale na odpoczynek nie było teraz czasu; każda chwila była drogą. Przybycie aptekarza, który w téj chwili zjawił się, jakby na zawołanie, było bardzo na rękę Janowi; nie zwlekając, przystąpił odrazu do rzeczy:
— Wiész zapewne, kochany ojcze — rzekł — dlaczego się tutaj fatygowałem. Jest jeden nędznik, który śmiał utrzymywać, że to nazwisko, które nosimy, nie jest naszém nazwiskiem, że dlatego nie przyznajemy się do naszego właściwego nazwiska, ponieważ ono figurowało w aktach kryminalnych. Ma podobno nawet jakieś dowody na to, jakieś papiery sądowe. Jest to tak oburzająca potwarz, że...
— To nie jest potwarz — odezwał się stary Leszczyc stłumionym i drżącym głosem, patrząc w ziemię — ten człowiek prawdę powiedział.
— Prawdę?! — wykrzyknął Jan z okropném zdziwieniem.
— Tak. Właściwe nazwisko moje Górski, i pod tém nazwiskiem znano mnie we Lwowie, w kryminale, gdzie siedziałem trzy lata.
— Przecież nie za żaden czyn haniebny?
— Za kradzież i przeniewierstwo.
Trudno sobie wyobrazić, jak strasznie cicho zrobiło się w pokoju po tych słowach. Osłupienie i boleść zmieniły ludzi w nieruchome posągi. Piérwszy Jan przerwał tę ciszę wykrzykiem:
— Ty, ojcze, za kradzież? Nie, nie! nie wierzę. Zmówiliście się pewnie — mówił z pośpiechem, zadyszanym głosem, patrząc to na ojca, to na aptekarza — zmówiliście się, aby tém kłamstwem odwieść mnie od pojedynku. Nie róbcie sobie takich żartów ze mnie, bo nawet w żarcie ta rzecz wydaje mi się straszną, ohydną! Choćbyś przysięgał, ojcze, nie uwierzę ci, abyś ty mógł się dopuścić tak niecnego czynu.
— Bóg ci zapłać, Janie, że wierzysz w uczciwość ojca — odezwał się stary ze łzami w oczach.
— A więc to był żart, nie prawda? — pochwycił żywo Jan. — Nie siedziałeś w kryminale.
— Mówiłem ci, że siedziałem, ale nie za swoje winy.
— Więc niewinny siedziałeś trzy lata? — pytał tonem niedowierzania.
— Trudno ci w to uwierzyć? Bałem się tego, i dlatego nigdy nie mogłem zdobyć się na odwagę opowiedzenia ci téj bolesnéj tajemnicy mego życia. Miałem nadzieję, że się bez tego obejdzie, że będę mógł ją zabrać z sobą do grobu. Niestety, los nie oszczędził mi téj przykrości, abym się przed synem własnym nie potrzebował tłómaczyć i usprawiedliwiać. Ale kiedy już do tego przyszło, potrzeba, abyś wysłuchał wszystko. Zostań pan — rzekł do aptekarza, który chciał wyjść przez delikatność, widząc, że się zanosi na poufne zwierzenia tajemnic rodzinnych — zostań pan, chcę, abyś i pan wysłuchał wszystko i był moim sędzią.
Aptekarz usiadł pod oknem. Jan podparł głowę ręką i ponurym wzrokiem wpatrywał się w ziemię. Stary Leszczyc tak zaczął:
— Będzie temu lat dwadzieścia parę, jak zajmowałem posadę kasyera przy jednéj instytucyi finansowéj we Lwowie. Była to posada, która, przy skromnych potrzebach naszych, dawała nam nietylko wystarczające utrzymanie, ale pozwalała także zaoszczędzić coś na przyszłość. Słowem, byliśmy szczęśliwi, ja i matka twoja. Szczęście nasze miało się powiększyć twojém przybyciem na świat, gdy wtém nastąpiła katastrofa, co nas wyrzuciła precz daleko z drogi, po któréj szliśmy z takim spokojem i ufnością. Katastrofę tę zgotował nam człowiek, którego nazywałem przyjacielem moim. Żyliśmy z sobą dość blizko, choć usposobienia nasze były całkiem odmienne: ja byłem zawsze skromny w wymaganiach, a nawet marzeniach moich, on zaś ambitny, ryzykowny, żądał wiele od losu i wiele się spodziewał. Był przytém trochę dumny w obejściu z kolegami, despotyczny w zdaniach, lubił wszędzie być piérwszym. Może właśnie dlatego obrał mnie za towarzysza, że ustępowałem mu we wszystkiém, z pobłażliwością słuchałem go i nie obrażałem nigdy jego miłości własnéj. Energiczny, nieugięty charakter jego przystał dobrze do mego usposobienia miękkiego, podajnego, które nie stawiało mu oporu; bierność moja ułatwiła zbliżenie i lubił mnie, jak rzeźbiarz glinę, w któréj odciska swoje myśli. Późniéj dopiéro poznałem się na tém i umiałem trzeźwo osądzić nasz stosunek; ale w czasie, o którym mówię, wierzyłem zupełnie w przyjaźń jego, uległość moja była raczéj wynikiem uwielbienia, które miałem dla jego rozumu i silnéj woli. Tém on mi imponował i wywierał wpływ na mnie. Przyznam się, że byłem dumny jego przyjaźnią i bardzo sobie to ceniłem, że mnie obrał na powiernika swoich zamiarów. Ja piérwszy dowiedziałem się, kiedy jeszcze nikt nie wiedział o tém, że się stara o jakąś pannę z Podola, która bawiła we Lwowie przy swojéj ciotce dla dokończenia edukacyi, że to panna wysokiego rodu, a ojciec jéj posiada znaczne dobra. Następnie dowiedziałem się, że się oświadczył i został przyjęty. Dzień ślubu był już oznaczony, i to w niedalekim terminie; trzeba więc było na gwałt urządzić mieszkanie, odpowiednie urodzeniu panny, a że on nie miał żadnych dochodów, prócz szczupłéj pensyjki, więc pomagałem mu, ile mogłem, w tym względzie. Pożyczyłem mu najprzód kilkaset guldenów, zaoszczędzonych przeze mnie, a ponieważ to nie wystarczało, więc za namową jego poważyłem się wziąć jeszcze parę tysięcy z kasy. Usprawiedliwiałem się przed sobą samym, że te pieniądze za kilka tygodni wrócą na swoje miejsce; a jednak skrupuły niepokoiły mnie, i nie ośmieliłem się powiedziéć o tém żonie, dla któréj nigdy zresztą nie miałem nie skrytego. Bałem się, że zgani ten mój postępek, bo już wtedy, kiedy własnych pieniędzy pożyczałem mu, odradzała mi, powodowana jakiémś złém przeczuciem. To téż z niepokojem oczekiwałem dnia ślubu, drżałem z obawy, aby się to małżeństwo nie rozchwiało, bo od tego zależał teraz mój los, i dopiero odetchnąłem swobodnie, kiedy już było po ślubie. Nowożeniec, z powodu małżeństwa, wziął urlop z biura na trzy tygodnie. Nie uważałem za stosowne niepokoić go w tym czasie przypomnieniem uiszczenia długu i czekałem cierpliwie, dopóki nie powróci do czynności swoich. Tymczasem w tydzień może po ślubie zjawił się u mnie w kasie, w podróżném ubraniu; mówił, że wyjeżdża z żoną w téj chwili do jéj rodziców po odbiór majątku i że potrzeba mu na gwałt tysiąc reńskich. Traktował tę pożyczkę jako bagatelkę, któréj mu odmówić nie śmiałem. Było-by to dziwną nieufnością z méj strony, odmawiać tysiąca guldenów człowiekowi, który jechał odbierać krocie, a przytém człowiek ten miał taki wpływ na mnie, że nie miałem odwagi odmówić mu, i zrobiłem, co chciał. Za parę tygodni miał powrócić. Rzeczywiście wrócił i stawił się w biurze jeszcze przed końcem urlopu; ale uważałem, że był jakoś dziwnie usposobiony, gorączkowy, niespokojny, roztargniony. Ów humor promieniejący, jaki miał po ślubie, opuścił go, a na czole jego ciążyło coś, niby chmura. Nie patrzał już tak wyzywająco ludziom w oczy, jak przedtém, a szczególniéj mnie unikał. Mógł to robić tém łatwiéj, że on pracował na piérwszém piętrze, a ja przez ten czas znajdowałem się w kasie na dole. Kiedy po zamknięciu kasy przychodziłem do jego biura, nie zastawałem go już zwykle. Zastanowiło mnie to trochę, ale tłómaczyłem sobie jego dziwne usposobienie chorobą żony, lub innemi jakiemi okolicznościami. Ani mi na myśl nie przyszło, żeby to miało jakiś związek ze sprawą pieniężną. Kiedy jednak zbliżał się obrachunek kasy, a on nie zgłaszał się wcale do mnie, postanowiłem odłożyć na bok wszelkie względy i iść przypomnieć mu termin wypłaty. Nie zastałem go w domu, przynajmniéj tak powiedział służący mnie i kilku żydom, którzy także chcieli się widziéć z panem. Miałem już odejść, gdy zwróciło moję uwagę, że żydzi owi zaczęli najprzód szwargotać coś żywo między sobą, potém znowu natarczywie dobijać się do drzwi, a gdy, zdziwiony, zacząłem ich strofować za to, odparli mi hardo, że oni wiedzą, dlaczego to robią, bo pewni są, iż pan jest w domu, tylko umyślnie chowa się przed nimi, ale oni przyjdą z komornikiem i będzie musiał im wtedy otworzyć. Jakby mi kto rozpalony drut przez serce przeciągnął, tak tknęły mnie te słowa. On w rękach żydowskich, pomyślałem sobie, i strach mnie ogarnął, nie wiem, czy więcéj o niego, czy o siebie w téj chwili. Wiedziałem dobrze z długiéj praktyki w zawodzie finansowym, że dom, koło którego krążą kruki w czarnych chałatach i jarmułkach, musi być już dobrze zagrożony ruiną. Dziwiło mnie tylko, w jaki sposób on mógł przyjść do tego stanu, gdy właśnie zazdroszczono mu świetnego losu, jaki zrobił. Dla wyjaśnienia téj zagadki chciałem się z nim koniecznie widziéć jak najprędzéj, i jeszcze tego dnia wróciłem do jego mieszkania wieczorem. Żydzi odstąpili od oblężenia, spiesząc na szabas, to téż i przystęp do mieszkania był łatwiejszy, szczególniéj, gdy oznajmiłem służącemu, że się chcę widziéć z panem w jego własnym interesie. Zaprowadził mnie tedy do jego pokoju przez parę salonów, bogato i strojnie umeblowanych, które jednak, nieoświecone i puste, smutny przedstawiały widok. Z jednego przez uchylone drzwi zobaczyłem młodą kobietę, stojącą przed zwierciadłem, w żółtéj, jedwabnéj sukni; trzymała w rękach sznur pereł i przymierzała je do czarnych włosów. Widok ten rozpędził trochę smutne przeczucia, jakie mnie ogarnęły, gdy wchodziłem do tego domu. Nie mogłem uwierzyć w ruinę i nieszczęście człowieka, którego żona stroiła się w perły i atłasy. To téż z dobrą otuchą wstąpiłem do pokoju męża. Widocznie nie był przygotowany na moje przyjście, bo, ujrzawszy mnie, zmieszał się trochę. Wnet jednak przybrał spokojny wyraz twarzy i, podając mi rękę na powitanie, odezwał się smutnie:
— Domyślam się, po co przychodzisz. Chcesz pieniędzy, prawda?
— Za kilka dni trzeba będzie przedłożyć rachunki — odrzekłem na swoje usprawiedliwienie.
— A ja nie mam nic, ani grosza — rzekł z jakąś cyniczną determinacyą, która mię zimnym dreszczem przejęła.
— Bój się Boga, co ty mówisz! — zawołałem z przestrachem. — Wszak wziąłeś za żoną...
— Trochę gałganków jedwabnych, trochę fałszywych biżuteryi, zresztą nic, nic. Oszukano mię nikczemnie.
— A ten majątek ojca.
— Nie jest jego, należy do dzieci z drugiéj żony. Zatajono przede mną, aby mnie złapać — mówił to w gorączkowém wzburzeniu, chodząc żywo po pokoju.
— I niéma ratunku? — wyjąknąłem na-pół nieprzytomny.
— Żadnego! Jestem zrujnowany do szczętu, straciłem wszystko. Te meble, które tu widzisz, już nie moje; żydzi położyli na nich areszt i lada dzień je zabiorą. Służba za kilka dni odejdzie, bo nie mam jéj czém płacić, i te wspaniałe salony trzeba będzie zamienić na nędzne poddasze, a i tam jeszcze nie dadzą mi spokoju, bo jestem po uszy zaszargany w długach.
— I cóż poczniesz? — spytałem, tknięty litością nad jego położeniem. W téj chwili zapomniałem całkiem o sobie.
— Albo ja wiem? — rzekł rozpaczliwie, zatrzymując się tuż przede mną. — Chyba w łeb sobie wypalić. To jedno, co mi pozostaje.
Począłem go pocieszać i uspakajać, jak mogłem; przedstawiałem mu, że są ludzie, którzy się w gorszém od niego położeniu znajdują, a jednak nie rozpaczają; że przy pracy i oszczędności będzie mógł wygrzebać się z tego położenia; ale mi przerwał niezadowolony, mówiąc:
— Taka rada może być dobra dla ciebie, który przyzwyczaiłeś się do mierności i umiész na małém poprzestać. Ale dla mnie takie życie, to śmierć, gorzéj jeszcze, bo śmierć lepsza od takiego życia.
Po takiém decydującém oświadczeniu oczekiwałem z niespokojnością lada dzień katastrofy. Ale minęło dni kilka, kilkanaście, a w życiu jego nie zaszła żadna zmiana. Chodził do biura, jak dawniéj, tylko więcéj jeszcze odsunął się od towarzystwa kolegów, stał się małomównym, nieprzystępnym, ubóztwo powiększyło tylko jego dumę. Przy spotkaniu się ze mną okazywał trochę więcéj uprzejmości, ale nigdy nie wdawał się w dłuższe rozmowy, a szczególniéj nigdy nie dotykał kwestyi owych wypożyczonych trzech tysięcy, jakby zapomniał o tém zupełnie. Obeszła mnie bardzo jego obojętność w tym względzie. Wiedział przecież dobrze, że nie miałem pieniędzy na pokrycie téj sumy, aby ją złożyć napowrót do kasy; musiałem zapożyczyć się i zapłacie grube procenta, na które szła prawie połowa mojéj pensyi. A tu wydatki z każdym dniem się zwiększały; żona odbyła słabość, powiła mi syna. Kłopoty finansowe dotkliwie czuć mi się dały, i to wszystko przez niego. Gdyby był przynajmniéj okazał żal swój z tego powodu, że mnie wpakował w taką biedę; ale nie, ani wspomniał o tém. Bolała mnie taka niewdzięczność i czułem głęboki żal do niego.
Nareszcie po miesiącu zjawił się raz u mnie w kasie i piérwszy rozpoczął rozmowę o owym długu, zaciągnionym u mnie.
— Wiem — mówił mi — że tę sumę założyłeś za mnie, że z tego powodu sam wpadłeś w kłopoty, ale nie chciałem nigdy mówić o tém z tobą, bo nie miałem sposobu zaradzenia złemu. Teraz znalazłem sposób, który nas obu może postawić na nogi. Potrzeba jednak, abyśmy wspólnie działali.
Tu zaczął mi opowiadać, że z porady jednego ze swoich znajomych zaczął spekulować na papiery na giełdzie wiedeńskiéj, że od tygodnia, jak rozpoczął tę operacyą finansową, kilkaset reńskich, które na ten cel pożyczył, potroiły się już.
— Gdybym mógł — mówił daléj — spekulować większemi sumkami, dziś był-bym już posiadał majątek.
Nie rozumiałem, do czego zmierza, aż mi wyraźnie oświadczył, że chce wciągnąć mnie do spółki w tych zyskach, i dał mi do poznania, że, jako kasyer, mógł-bym użyć leżącego kapitału dla postawienia nas obu na nogi. Ze wstrętem i oburzeniem odrzuciłem tę propozycyą; powiedziałem mu ostro, że wolę znosić ubóztwo, niż tak nieuczciwym sposobem dorabiać się majątku; w końcu zrobiłem mu wyrzut, iż niedość, że wpakował mnie w długi, jeszcze chce wciągnąć w niebezpieczne spekulacye, które, w razie nieudania się, mogły-by mnie zaprowadzić prosto do kryminału. Skarciłem go dość ostro za takie postępowanie, które nazwałem bez ogródki nieuczciwém. Sądziłem, że dałem mu tém kompletną odprawę.
Ale po kilku dniach przyszedł znowu, a nawet, co mnie zdziwiło, z jakąś miną protekcyjną i pewny siebie.
— Widzisz — rzekł do mnie, niby strofując jak nieusłuchanego żaka — nie ufałeś mojemu przeczuciu, a pokazało się, że miałem słuszność, radząc ci ten interes. Papiery, na które spekulowałem, podniosły się w przeciągu tych kilku dni o drugie tyle. Gdybyśmy byli zaryzykowali kilkadziesiąt tysięcy, mielibyśmy już tyle, że mógł-byś się nazwać majętnym człowiekiem, a ja miał-bym już podstawę do dalszych operacyi na większą skalę. Możemy jeszcze powetować tę stratę, bo mam przeczucie, że akcye kolei południowéj, które w przeszłym tygodniu spadły trochę w skutek pogłosek o wojnie, teraz szybko pójdą w górę.
Nie miałem słów na wyrażenie mego oburzenia na tę bezczelną śmiałość, z jaką doradzał mi czyn tak haniebny, jak naruszenie cudzego grosza i rzucenie go na ryzykowną grę. Było to lekceważenie wszelkich zasad moralności, a zarazem lekceważenie mojéj uczciwości i mojego losu. Chciałem mu to wszystko wypowiedziéć, ale pojawienie się kilku osób w oknie kasy, przy którém odbywała się wypłata, przeszkodziło mi w tém. Poszedłem ku okienku i zająłem się wypłatami wexli, on tymczasem chodził po pokoju swobodnie, jakby u siebie. Widocznie milczenie moje tak go ośmieliło, był pewny, że pokonał mnie argumentami swemi i czekał na skutek. Wszystko gotowało się we mnie, i byłem tak roztargniony, że przy wypłacie popełniłem kilka pomyłek, na które aż interesanci zwracać musieli moję uwagę. Irytowała mnie do najwyższego stopnia obecność tego człowieka; zdawało mi się, że sam oddech jego zatruwa i bezcześci powietrze. Miałem ochotę drzwi mu pokazać, i czekałem tylko, aż załatwię się z interesami. Na nieszczęście było ich tylu, że więcéj, niż pół godziny, zajęli mi czasu. Zaledwie ostatni wyszedł, zwróciłem się ku memu kusicielowi. Musiał wyczytać wszystko w moich oczach, bo spuścił wzrok ku ziemi i był mocno zmieszany, a nawet drżący.
— No, cóż? — spytał niepewnym głosem — zgadzasz się na mój projekt?
Poszedłem cały wzburzony ku drzwiom, otworzyłem je i, wskazując mu ręką, rzekłem, z trudnością hamując gniew, który mną miotał:
— Oto moja odpowiedź na takie propozycye.
Nie uniósł się, ani stawiał się hardo. Wziął szybko kapelusz i rzekł:
— Ha, jak chcesz; ale będziesz tego żałować, żeś nie usłuchał mojéj rady.
To powiedziawszy, wyszedł upokorzony z pokoju, nie śmiąc nawet spojrzéć mi w oczy. Stało się to trzynastego Stycznia. Pamiętam dobrze tę datę, wbiła się ona, jak gwoźdź w pamięć moję.
W kilkanaście dni potém, przed samym końcem miesiąca, robiąc obrachunek kasy, spostrzegłem z przerażeniem, że w kasie brakło paczki z pięćdziesięciu banknotami po tysiąc reńskich. Pięćdziesiąt tysięcy reńskich zginęło z kasy, od któréj klucz miałem tylko ja jeden. Gdyby śmierć w téj chwili niespodzianie zajrzała mi w oczy, nie był-bym się tak przeraził, jak owém zniknięciem pieniędzy. Zdrętwiałem cały z przerażenia, w oczach mi się zaćmiło, że nie widziałem przed sobą nic, tylko tysiące jakichś iskier, płomyków wężykowych, a krew do głowy fałami biła. Mało brakło, abym upadł bez zmysłów. Kiedy trochę oprzytomniałem, począłem z gorączkową niespokojnością przerzucać papiery i szukać owych pieniędzy. Niepodobna mi było uwierzyć, aby mogły zginąć. W jaki sposób? Kasę starannie zamykałem zawsze, pokój zaś w którym ona była przykuta do ściany i ziemi, miał drzwi opatrzone także wertheimowskim zamkiem, takiż sam zamek był u okienicy i przy okienku, przez które wydawało się interesantom pieniądze; klucze od tych zamków spoczywały przez noc w mojém mieszkaniu także pod zamknięciem pilném. Było więc niepodobieństwem, aby ktoś dobrał się do tych kluczy, a mógł dostać się do wnętrza pokoju i do kasy. A wreszcie, przypuściwszy nawet, żeby taki nieprawdopodobny wypadek mógł się zdarzyć, to złodziéj nie poprzestał-by przecie na skradzeniu jednéj paczki. Zacząłem przerzucać książki rachunkowe, szukając, czy przypadkiem nie wypłaciłem komu tych pieniędzy, ale nic podobnego nie było. Wypłaty w tym czasie odbywały się na drobne kwoty, zaledwie na sto reńskich były w obiegu, i to właśnie sprawiło, że tak późno spostrzegłem ubytek owych tysięcy. Mimo to męczyłem pamięć, czy może nie zapomniałem zapisać téj sumy w księgi, czy jéj nie wydawałem komu. Wśród tego szperania pamięcią po głowie, nagle, jakby natchnienie z góry, błysnęło mi wspomnienie owego dnia, w którym on przyszedł do mnie z tą haniebną propozycyą. Przerzucając księgę, znalazłem, że tego dnia i właśnie w czasie, kiedy on się znajdował u mnie w kasie, byłem zajęty wypłacaniem kilku wexli, że przez ten czas on chodził po pokoju, a szafa z pieniędzmi była otwarta. On, pomyślałem sobie, on i nikt inny. Dawniéj nie było-by mi na myśl przyszło podobne posądzenie, ale teraz, po téj haniebnéj propozycyi, jaką mi zrobił z całą bezczelnością, sądziłem go zdolnym do wszystkiego. Powoli zaczęły wynurzać się z pamięci różne drobne szczegóły, utwierdzające mię w mojém podejrzeniu. I tak przypomniałem sobie, że, kiedy po odprawieniu interesantów zwróciłem się do niego, był zmieszany, jak człowiek, na gorącym uczynku złapany, że, kiedy wskazałem mu drzwi, nie probował choć pozór obrazy zachować, ale skorzystał z tego, by co prędzéj zejść mi z oczu.
Odkrycie tak potwornéj zbrodni w człowieku, którego nazywałem kiedyś swoim przyjacielem, którego przyjaźnią nawet chlubiłem się, przeraziło mnie tak, że zbezwładniałem na duchu i na ciele, i długiego potrzebowałem czasu, zanim mogłem myśléć i coś postanowić. W piérwszym momencie chciałem wezwać pomocy policyi, iść do jego mieszkania i zrobić ścisłą rewizyą, ale po chwili rozwagi przyszedłem do przekonania, że to było-by daremne, bo zapewne postarał się do tego czasu o dobre schowanie dla tych pieniędzy. Oskarżyć go i aresztować także było niemożebném, bo nie miałem w ręku żadnego dowodu jego winy, niczém-bym nie mógł go zmusić do przyznania się. Jedyna zostawała droga odwołania się, nie już do jego uczciwości, bo w nią straciłem wiarę zupełnie, ale do litości jego. Miałem nadzieję, że, kiedy mu przedstawię straszny los, jaki czeka mię, żonę moję i dziecko moje, kiedy mu przypomnę, że z poświęceniem własnego grosza ratowałem go w nieszczęściu, ulituje się nade mną i nie będzie chciał mnie gubić do reszty. Wszystko to zależało od jego dobréj woli, byłem na jego łasce; szło więc o to, aby go nie draźnić, ale zmiękczyć. Dużo mię kosztowało iść błagać łaski u tego, którym pogardzałem, ale wzgląd na żonę i dziecko nakazywał mi zrobić to.
Poszedłem więc do niego, przedstawiłem mu wszystkie okoliczności, które wykazywały, że on tylko, nie kto inny, mógł przywłaszczyć sobie te pieniądze; usprawiedliwiałem ten jego niecny postępek zapomnieniem, gorączką złota; obiecywałem, a nawet przysięgałem zamilczéć o tém przed ludźmi, byle-by oddał, co zabrał; zaklinałem go w imię dawnéj przyjaźni, usług, jakie mu oddawałem, odmalowałem mu w strasznych kolorach los, jaki czeka mnie i moję rodzinę, skoro hańba spadnie na mnie; błagałem ze łzami prawie, aby się ulitował nad nami, zniżyłem się nawet do tego stopnia, że mu się do nóg rzuciłem.
— I cóż on? — zawołał Jan, wzruszony opisem téj okropnéj sceny.
— Wysłuchał zimno, obojętnie, wszystkiego tego, com mu powiedział, a potém ze spokojem, który szpik mroził w kościach, spytał:
— Masz na to świadków?
A gdy milczałem, nietylko dlatego, że nie miałem co odpowiedziéć, lecz, że i oburzenie tak zaparło mi oddech, ścisnęło gardło, iż słowa wymówić nie byłem zdolen, on poszedł ku drzwiom, otworzył je i, wskazując mi ręką, rzekł:
— Oto moja odpowiedź.
— Ha, nędznik! — wybuchnął znowu Jan, zaciskając pięści.
Stary Leszczyc ciągnął znowu daléj:
— Wróciłem do domu złamany, zrozpaczony. Nie widziałem innego sposobu wyjścia, jak odebrać sobie życie; ale, kiedy pomyślałem o mojéj żonie i dziecku, zabrakło mi odwagi do spełnienia tego czynu. Śmierć moja nie uwolniła-by ich od hańby, a osierociła-by na zawsze. Miałem obowiązek żyć dla was obojga. A przytém, oprócz obowiązku, wiązała mnie do was miłość. Czyż mogłem dobrowolnie przeciąć ten węzeł, co wiązał nasze serca? To było nad moje siły. Zdecydowałem się żyć i odcierpiéć karę nie za swoje winy. Przypuszczałem, że kara nie będzie wieczną, że wrócę do was, schowamy się w jaki kątek ustronny, gdzie odgłos pozornéj zbrodni mojéj nie dojdzie, i wyprosimy sobie u Boga jeszcze odrobinę szczęścia na téj ziemi. Ta nadzieja wytrąciła mi z ręki samobójcze narzędzie.
Wróciłem do domu i opowiedziałem wszystko matce twojéj, wszystko, nie tając najmniejszego szczegółu, a w końcu powiedziałem jéj, że, uprzedzając wypadek, chcę sam iść oddać się w ręce sprawiedliwości. Matka twoja, pamiętam, pobladła okropnie, usta miała aż sine, tak wszystka krew zbiegła gdzieś do głębi; mimo to, mężnie zniosła ten cios, a kiedym skończył, z męczeńską rezygnacyą rzekła: idź! Potém wstała, poszła chwiejnym krokiem do kołyski, wyjęła śpiącą dziecinę i dała mi ją do pocałowania, jakby relikwią na tę bolesną drogę, którą przebyć miałem. O! nie, nie wyobrazisz sobie, synu, co się działo w mojéj biednéj głowie i sercu, kiedy mi przyszło wychodzić z tego naszego cichego mieszkanka, w którém tyle szczęśliwych chwil przebyliśmy razem, kiedy po raz ostatni całowałem ciebie i matkę twoję. Ta święta kobieta nadludzką jakąś siłą zatrzymała w sobie łzy, by nie miękczyć mego serca i, chcąc dodać mi odwagi, szepnęła tylko: do widzenia.
Tu przerwał staruszek opowiadanie; łzy dławiły mu głos i nie pozwalały mówić. Ale nietylko on jeden płakał, i syn wtórował mu głośnym płaczem, a aptekarz w kącie ciągle nos siąkał i oczy chustką ocierał. Po niejakimś czasie, gdy się trochę uspokoił, Leszczyc mówił daléj:
— Kiedy stanąłem przed sędzią i oznajmiłem mu, z czém przychodzę, spojrzał na mnie, jak na waryata; był pewny, że w obłędzie tylko mogłem zrobić coś podobnego. Bliższe dochodzenie pokazało, że to, co zeznawałem, było prawdą. Było to faktem, że w kasie brakło pięćdziesięciu tysięcy. Trudniéj mi było wytłómaczyć się w śledztwie, na co użyłem tych pieniędzy, lub gdzie je przechowałem. W mieszkaniu mojém ich nie znaleziono, w karty nie grywałem, wiedziano, że żyłem skromnie, było więc zagadką, gdzie zaprzepaściłem te pieniądze. Mogłem pociągnąć do odpowiedzialności właściwego winowajcę, ale nie miałem najmniejszego dowodu na poparcie mego oskarżenia, nic, prócz słów, które w oczach sądu nie miały żadnéj wagi, bo wychodziły z ust człowieka, który sam stał pod zarzutem zbrodni, a więc nie zasługiwał na wiarę. Nie mogłem więc bronić się kosztem jego i wolałem powiedziéć, że pieniądze te przegrałem na giełdzie. Ale, gdy mi kazano udawadniać, wykazać, kiedy grałem, na jakie papiery, za czyjém pośrednictwem, plątałem się w odpowiedziach i nie umiałem się wytłómaczyć. Popadłem w podejrzenie, że ukryłem te pieniądze. Zarzut ten był daleko cięższy od tego, do którego się sam przyznałem, bo obwiniał mię już nietylko o lekkomyślne przetrwonienie cudzego grosza, ale o wyrafinowaną zbrodnią. I ten zarzut musiałem przyjąć, jako konsekwencyą czynu, do którego się przyznałem. Nazwiska tego, który był rzeczywistym sprawcą, nie wspomniałem ani razu w ciągu całego procesu. Miałem nadzieję, że on sam, tknięty wyrzutami sumienia, nie pozwoli, abym cierpiał za niego. Ale on milczał. Osądzono mnie tedy i skazano na trzy lata więzienia. Przez ten czas matka twoja utrzymywała się z pracy rąk, odwiedzała mię, pocieszała i krzepiła upadłego ducha. Zacna ta niewiasta była moim aniołem stróżem.
Gdy mię nareszcie wypuszczono z więzienia, zostawałem jeszcze przez drugie trzy lata pod nadzorem policyi, jako podejrzany o ukrycie pieniędzy. Potém wyjechaliśmy na prowincyą; tam zmieniłem nazwisko, a raczéj użyłem naszego przydomka rodowego: Leszczyc, nie chcąc, abyś nosił nazwisko, które figurowało w aktach kryminalnych. Teraz zrozumiész zapewne, dlaczego nie chciałem przyjąć posady sekretarza, którą mi książę ofiarował. Bałem się wracać do Lwowa, gdzie znano mnie. Schroniłem się w ten cichy zakątek i sądziłem, że tu spokojnie dożyję reszty dni moich. Stało się inaczéj.
Tu umilkł Leszczyc i smutnie zwiesił głowę. Czas jakiś ciężkie milczenie panowało w pokoju.
— Ty milczysz, Janie? — spytał po chwili Leszczyc z bolesnym wyrzutem — o! na Boga, przemów co, bo milczenie twoje zdaje się mię potępiać.
Jan szybko powstał, zbliżył się do ojca i, całując go w rękę, rzekł z uczuciem:
— O, ja wierzę, ojcze, w twoję niewinność, wierzyłem piérwéj, nim mi to powiedziałeś; ale to mię smuci, że nie mogę innym nakazać wierzyć tak samo, że nie mogę zamknąć ust oszczercom. W ich oczach my potępieni; o! to okropne!
— Co ci o takich ludzi idzie? — odezwał się aptekarz.
— Ci ludzie to cząstka opinii publicznéj; żyć między nimi z piętnem hańby niezasłużonéj, być wytykanym palcami przez tych, którzy może stokroć mniéj są warci, to boli, to okropnie boli!
Nagle, zwróciwszy się do ojca, spytał:
— I cóż się stało z tym człowiekiem, który cię wtrącił w taką przepaść? Pewnie sprawiedliwość Bozka dosięgła go i ukarała za nas, prawda?
— Ten człowiek żyje, bogaty, otoczony szacunkiem ludzi.
— Nie! przez Bóg żywy, to być nie może! Powiedz mi, gdzie on jest, a pójdę do niego żądać zadosyć uczynienia za krzywdę, którą nam wyrządził! Kiedy Bóg zapomniał ukarać, ja go ukarzę! Jego nazwisko?
— Znasz je dobrze, znasz go dobrze — to bankier Naderman.
— Naderman! — wrzasnął Jan okropnym głosem, aż szyby okien się zatrzęsły. Twarz jego krwią nabiegła. — Naderman! — powtórzył, wznosząc zaciśnięte pięści do góry. — On? I mówią, że Bóg sprawiedliwy — kłamstwo! kłamstwo!
Objął dłońmi głowę i runął z łoskotem na podłogę. Ojciec i aptekarz pospieszyli ku niemu z ratunkiem.

W téj chwili z ulicy odezwał się śpiew księży, prowadzących kondukt pogrzebowy. Pogrzeb był nadzwyczaj okazały, cała ludność zdrojowiska wzięła w nim udział. Długi szereg księży, zakonników i bractwa postępował przodem; około trumny, na któréj spoczywał olbrzymi wieniec, szło dwunastu lokajów z pochodniami. Za karawanem szedł bankier, prowadząc żonę pod rękę, w grubą ubraną żałobę. Miał postawę dygnitarza, pełną szlachetności i powagi. Osoby, idące za pogrzebem, z uszanowaniem poglądali na tę imponującą postać i podawali sobie do ucha wieści o jego kolosalnym majątku, o wielkiém znaczeniu i stanowisku, jakie ma w Wiedniu. A kiedy nad grobem kuzyna bankier-radca raczył uronić kilka łez, obecni nie mogli dosyć nachwalić się jego wielkiego serca i pięknego charakteru.



XIV.

W miesiąc po tych wypadkach, któreśmy w poprzednim rozdziale opisali, szła drogą, która od Tarnowa wiedzie na górę Świętego Marcina, młoda żydówka, ale bardzo nędznie ubrana i mizerna na twarzy. W polu było posępnie, mglisto, a droga czarna od błota. Wiatr chłodny zrywał z drzew ostatnie liście i rozrzucał je po zoranéj roli, nad którą podlatywały wrony, kracząc niemile.
Żydówka szła dość prędko, ale drogi jéj nie ubywało, bo nogi ślizgały się po rozmiękłéj ziemi. Parę razy ledwie nie upadła. Jeszcze nie doszła do połowy drogi, a była tak zmęczona, że musiała usiąść i odpocząć na ściętéj sosnie pod lasem. Siedząc, patrzała naokoło, ale wzrokiem, w którym nie było duszy; w twarzy jéj była jakaś dziwna martwota i obojętność, siedziała prawie nieruchoma, czasami tylko otwierała usta i wznosiła pierś głębokiém westchnieniem, jakby piła powietrze chłodne.
Trudno było-by poznać w tej biednéj żydóweczce naszę znajomą Amelią, tak zmieniło ją kilka miesięcy, przebytych w więzieniu. Zeszczuplała, wynędzniała, twarz jéj straciła świeżość i rumieniec, zrobiła się śniadą, tylko oczy czarne, jakkolwiek teraz pozbawione blasku, matową czarnością nadawały całéj fizognomii dziwny jakiś urok i tajemniczy smutek. Niepodobna jéj było minąć, nie zwróciwszy uwagi, tak uderzający i niezwykły był wyraz tych oczu, przysłoniętych długiemi rzęsami. Po chwili odpoczynku wstała i szła daléj w górę, kierując się ku kępie starych lip, pomiędzy któremi czerniał dach kościółka. O kilkaset kroków od kościoła, w otwartém miejscu, na wzgórzu, stała licha karczma, otoczona gospodarskiemi zabudowaniami. Po jednéj stronie sieni była izba szynkowa, a za nią alkierzyk, ciemny od geranii, które zasłaniały prawie całe okienko. Po drugiéj stronie sieni był pokój gościnny, widny, bo oświecony dwoma oknami. Przy jedném siedział jakiś niemłody już człowiek, bez surduta, i szył. Umbrelka zielona rzucała cień na jego twarz wygoloną, tylko pod nosem czerniła się kępka włosów, jakby przylepiony kawałek kwadratowy futerka. Zajęty był tak robotą, że nie uważał wcale, kiedy żydówka przeszła tuż koło okna. Weszła prosto do szynkowni.
— A ty do kogo? — spytała szynkarka, widząc, że ogląda się wkoło, jakby kogoś szukała. — Kogo ty szukasz?
Amelka nie wiedziała, co powiedziéć. Nie znała wcale nazwiska owego człowieka, który obiecał zaprowadzić ją do Jana.
— Jeden człowiek — odezwała się niepewnym głosem — miał tu czekać na mnie.
— A to Jędrzej; on jest na tamtéj stronie. Jędrzeju! — zawołała głośniéj, uchylając drzwi — jest dziewczyna.
— Małka! — zawołał szyjący, zerwał się, odrzucił umbrelkę, pobiegł naprzeciw wchodzącéj i chwycił ją z uniesieniem w swoje objęcia.
Żydówka wyrwała się z rąk jego, dwie wązkie nitki zmarszczek zarysowały się na jéj czole i wpatrzyła się w niego wzrokiem surowym, a zarazem zdziwionym.
— Jak ty śmiesz tak mnie witać? Ja ciebie nie znam.
— Nie poznajesz mnie?
— Znam cię tylko tyle, że cię widziałam tam, w tém straszném miejscu — rzekła, wskazując z odrazą w stronę Tarnowa. — Ale to ci nie daje prawa tak się witać ze mną. Zkąd masz tę śmiałość? tyś złodziej, prawda? Siedziałeś za złodziejstwo?
— Widzisz, bo ja... ja znałem twego ojca, ciebie znałem, gdyś była małą, i dlatego...
— To ty chcesz mnie może zaprowadzić do ojca? — spytała żywo i cofnęła się ku drzwiom.
— Nie bój się, zostań. Ojciec twój nie ma teraz kącika, gdzie-by ci mógł dać schronienie. On sam tuła się teraz i chowa.
— Dlaczego żył nieuczciwie? Dobrze mu tak.
— Małko, gdyby on cię słyszał w téj chwili, było-by mu bardzo przykro — rzekł z wyrzutem i smutkiem.
— Nie usłyszy mnie. Ja go nie chcę więcéj widziéć.
— Ale może on pragnie cię zobaczyć — odezwał się stary drżącym głosem.
Amelia zawahała się chwilę, jakieś uczucie przebiegło po jéj twarzy niewyraźnym dreszczem, ale wnet otrząsnęła się z tego, jakby od natrętnego owadu, i rzekła:
— Miałeś mię zaprowadzić do Leszczyców.
— Nie dzisiaj, już późno. Jutro ruszymy w drogę. Odpocznij sobie, posil się.
I zajął się nią z całą troskliwością; przyniósł tam jakąś rybę z szynkowni, grzanego piwa z serem w czarce i kugla. Potém wyszedł do komory, która była za stancyą, wyniósł ztamtąd pełną naręcz betów i usłał je na łóżku. Obok łóżka przygotował ubranie suche i schludne, nie zapomniał o bieliźnie i trzewikach, bo te, które miała na sobie były zdarte i zabłocone.
Amelia przyjmowała te wszystkie oznaki czułéj troskliwości z dziwną obojętnością, zdawała się nawet nie zwracać na to uwagi. Myśl jéj widocznie zajęta była w téj chwili czém inném. Była-by siedziała Bóg wié jak długo tak nieruchoma, zapatrzona w okno, na którém szarzał już zmrok wieczorny, gdyby jéj opiekun nie był przypomniał, że może się położy, bo jutro wcześnie rano będą musieli wyjechać. Poszła ku łóżku i zaczęła się machinalnie rozbierać. Dusza jéj nie była przy niéj w téj chwili, odbiegła gdzieś daleko. Nim się położyła do snu, Jędrzej Knapek (bo pod tém imieniem ukrywał się i tutaj Grünwald) wyniósł się na palcach do sieni i zamknął drzwi za sobą.
Nie spał on téj nocy wcale. Najprzód musiał pójść do wsi, nająć wóz z końmi na jutro; potém poszedł do miasta dla zakupna niektórych drobiazgów i żywności na drogę. Wrócił już koło północy do karczmy. Zaspana karczmarka otworzyła mu drzwi. Wszedł za nią do szynkowni.
— A cóż moja dziewczyna? — spytał. — Czy nie potrzebowała tu czego?
— Śpi jak zabita. Wam posłaliśmy w komorze.
Grünwald zapalił świeczkę, poszedł na drugą stronę, ostrożnie, powoli otworzył drzwi, by nie zbudzić śpiącéj, wsunął się po cichu do pokoju i, zasłaniając światło ręką, szedł na palcach do komory. Żydówka nie przebudziła się wcale, spała mocno, oddychając ciężko i prędko. Grünwald, przechodząc koło niéj, zatrzymał się i wpatrywał w śpiącą, mocno wzruszony. Knot u świecy zaskwierczał i chwilowo zdawało się, że świeca gaśnie. To łza stoczyła się po jego twarzy i upadła na świecę. Otarł prędko oczy rękawem i już miał odchodzić, gdy żydówka zaczęła charczéć i szlochać przez sen, rzucała się niespokojnie po posłaniu, jakby mocując się, i nagle zerwała się na równe nogi i wrzasnęła przeraźliwie. Dopiéro światło oprzytomniło ją; spojrzała wystraszonym wzrokiem wkoło, a poznawszy opiekuna swego, przytuliła się do niego, jakby szukając obrony. Serce jéj biło głośno, gwałtownie.
— Co ci jest? co cię tak przestraszyło? — spytał, tuląc ją do siebie.
— Miałam okropny sen. Śniło mi się, że byłam jeszcze tam, w kryminale, że nie chcieli mię puścić, a mnie tak pilno było do niego. Ale oni przecież nie mogą mnie wtrącić znowu do tego lochu, prawda?
— Uspokój się, moje dziecko — mówił z czułością, ocierając chustką kroplisty pot z jéj czoła, i posadził ją na łóżku. Potém przyniósł szklankę wody.
— Masz, napij się, to cię uspokoi.
Usłuchała go i napiła się. Woda orzeźwiła ją, odetchnęła swobodniéj i rzekła:
— Ach, jak ten sen mnie umęczył.
— Połóż się, uśnij — mówił, otulając ją kołdrą troskliwie.
— Ja nie chcę już spać; boję się, żeby mi się ten straszny sen nie powtórzył. Jedźmy już. Wszak mieliśmy jechać wczas rano.
— Ale teraz jeszcze noc.
— A która godzina?
— Piérwsza z północy.
— Piérwsza dopiéro? A dlaczego ty nie śpisz? zkąd się tu wziąłeś przy mnie?
— Przybiegłem, bo myślałem, że ci się co złego stało.
W słowach jego było tyle serca, ciepła, że sztywna, lodowata, obojętność żydówki stopniała; spojrzała z wdzięcznością na niego i rzekła:
— To ty musisz być niezłym człowiekiem. Oczy twoje, kiedy patrzę w nie, takie łagodne, dobre, to trudno mi uwierzyć, że i ty zbrodniarzem.
Nagle coś sobie przypomniała, wstrząsnęła głową i mówiła daléj:
— Prawda, i mój ojciec wydawał się dobrym, i on miał takie samo spojrzenie, a przecież był tak złym człowiekiem, że rumienić się muszę, żem się kiedyś nazywała jego córką.
Spuściła na dół głowę i utonęła w ponurém zamyśleniu. Grünwald zasłonił twarz rękoma, chciał ukryć rozżalenie swoje, ale łzy przeciekały mu przez palce i jedna upadła na rękę Amelii. Ta ciepła łza ocuciła ją; podniosła na niego zdziwione oczy i spytała ze współczuciem:
— Czego ty płaczesz? co? A może ty także masz córkę, która wstydzi się przyznać do ciebie i złorzeczy ci, żeś jéj dał życie?
— Oj, wyparło się mnie moje dziecko — lamentował stary — a ja ją tak kochałem! Jakikolwiek ja byłem, to przecież ona nie powinna była złorzeczyć mi, bo ja to wszystko robiłem dla niéj, żeby była bogatą, bardzo bogatą, i jak kruk znosiłem klejnoty i złoto pisklęciu memu do gniazda. A ona za to wystawiła dziób przeciw piersi mojéj i zraniła mnie tu, w samo serce. Wyparła się mnie. A przecież ja ojciec, a przykazania Bozkie nie mówią: czcij ojca twego, jeżeli nie jest złodziejem; tam nie stoi nic, tylko: czcij ojca i matkę twoję.
Amelia poruszyła się niespokojnie na posłaniu; sumienie odezwało się w niéj wyrzutem. Dotąd myślała, że to nietylko nie grzech, ale powinność brzydzić się ojcem, który popełniał tak haniebne czyny; teraz proste przypomnienie przykazań zachwiało w niéj to przekonanie; uczuła się winną. Probowała jednak bronić się, stając w obronie owéj nieznajoméj córki, i rzekła:
— Może córka twoja żałuje teraz tego.
— Mówisz, że żałuje? — spytał żywo, chwytając ją za rękę.
— Ja tak myślę — odrzekła, cofając się, przestraszona nagłym jego ruchem.
— Myślisz to według siebie, nie prawda? Więc ty przebaczyła-byś ojcu twemu, gdyby przyszedł do ciebie?
— Nietylko, ale prosiła-bym, żeby mnie przebaczył, bo widzę teraz, że zawiniłam względem niego.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, kiedy Grünwald chwycił ją w swoje objęcia i ściskał, i tulił nieprzytomny, szalony prawie z radości; drżącemi rękoma chwytał ją to za głowę, to za ramiona i powtarzał ciągle: córko moja, dziecię moje, Małciu! — i śmiał się, i płakał naprzemiany.
Amelia w piérwszéj chwili nie mogła sobie zdać sprawy z tego nagłego wybuchu radości; przypuszczała, że boleść obłąkała zmysły człowieka i w obłędzie wziął ją za córkę swoję; ale wnet poznała głos ojca, w uścisku jego przypomniała sobie dawne pieszczoty, powitania, tylko oczy jéj nie mogły się jeszcze oswoić, bo twarz ta w niczém nie przypominała jéj ojca.
— Jakto? więc to ty, ojcze? — spytała, patrząc ze zdziwieniem, opromienioném czułością — tyś to? oczom własnym nie wierzę!
— Tak, to ja, moje dziecię; musiałem to zrobić, aby się dostać do ciebie, bo myślałem sobie: ona tam nie ma nikogo, kto-by ją pocieszył, dodał odwagi.
— A ja cię tak przyjęłam! O, jakże ze mnie niedobra córka!
— No, no, nie mówmy już o tém. Teraz ja o wszystkiém złém zapomniałem; wiem tylko, że ty jesteś przy mnie, że mnie kochasz, jak dawniéj.
I znowu począł całować córkę, i radował się nią, i pieścił.
Wtém głosy jakieś i ruch słyszéć się dały koło okien.
Grünwald i córka nagle przestali mówić i nadsłuchywali. Serca ich biły głośno, pospiesznie, z przestrachu.
— Co to jest? — spytała półgłosem Amelia?
— Nie wiem; zaczekaj, zobaczę.
Podsunął się cicho pod okno.
— Żandarmi? — spytała znowu wylękniona Amelia, drżąc z obawy o ojca.
— Nie, nie, to fura jakaś — odrzekł Grünwald spokojniejszym już głosem — to pewnie będzie ta fura, którą wczoraj obstalowałem dla nas.
— Odpraw ją.
— Dlaczego?
— Ja już nie chcę jechać tam, zostanę tu przy tobie, to mój obowiązek. Będziemy razem, jak dawniéj.
— Nie, moja Małciu, to być nie może. My się musimy rozłączyć. Ja muszę ciągle uciekać, kryć się, bo mnie szukają wszędzie, a z tobą było-by mi trudniéj, niż samemu. Nie mam dla ciebie żadnego schronienia. Tobie tam u tych ludzi będzie bezpiecznie i dobrze.
— A jeżeli mnie nie przyjmą? Ja tam nie będę śmiała pokazać oczu.
— Mówiłem ci, że stary Leszczyc odsiadywał także kryminał.
— A więc to prawda?
— Siedziałem z nim razem.
— I syn wié o tém?
— Co-by nie miał wiedziéć. Jeżeli nie wiedział przedtém, to się teraz dowiedział, bo o tém mówią już wszyscy. Stary Leszczyc stracił miejsce przez to, a syn leży bardzo chory?
— Jan chory? Co mu jest?
— Nie wiem dobrze. Nie mogłem się dowiedziéć. Tyle tylko zasłyszałem w aptece, że chory.
— Więc jedźmy, jedźmy jak najprędzéj, ojcze! on może będzie potrzebował mojéj pomocy; matka jego już stara, nie ma sił, będę jéj pomagała pielęgnować go. Dlaczego mi tego wcześniéj nie powiedziałeś? Mogliśmy przecie jeszcze wczoraj ztąd wyjechać.
Mówiła to w przerwach, ubierając się z pośpiechem. Tak była zajęta teraz tą jedną myślą, aby być jak najprędzéj przy chorym, że nie zwracała wcale uwagi na to, iż suknie, w które się ubrała, były nie te same, w których tu przyszła. Dopiéro na drodze, kiedy już ujechali mil kilka i dzień się zaczął robić, spostrzegła ten dowód troskliwości swego ojca i przypomniała sobie o nim.
— Jakiś ty dobry — rzekła, całując go w rękę i patrząc na niego z wdzięcznością — więc nawet o tém pamiętałeś?
Grünwald uśmiechnął się uradowany i rzekł, ogarniając ją rozpromienioném spojrzeniem:
— Moje dziecko, a czy ja mam o kim więcéj pamiętać? Przecież ja nie mam nikogo na świecie, tylko ciebie,
— A jednak nie chcesz zostać ze mną.
— Bo nie mogę. Policya wnet-by odszukała mnie tam, gdzie wié, że ty jesteś. Może nawet już są na tropie. Wczoraj, kiedy poszedłem do miasta, jeden z ajentów policyjnych był w karczmie, rozpytywał się, czy kto nie czekał na ciebie, czy nie pytałaś się o kogo, jak długo myślisz zabawić. Szynkarka wprowadziła go w błąd, mówiąc, że zatrzyma cię u siebie do szycia na czas dłuższy. Będą zapewne tę karczmę mieli na oku, w nadziei, że mnie w nią, jak w samotrzask, złapią. Ale kiedy się przekonają, że ciebie tam niéma, domyślą się wszystkiego i będą szukać. Widzisz więc, że nie możemy być razem; ja muszę kryć się. Mam kilka bezpiecznych kryjówek, nie złapią mnie. Czasem przyjdę odwiedzić cię, gdy upatrzę stosowną porę.
— I tak wiecznie będziesz kryć się, uciekać? — spytała rozżalona.
— Nie żałuj mnie; ja przywykł do takiego życia, pełnego przygód i niebezpieczeństw; od lat dwudziestu tak żyję, i zdaje mi się, że nie umiał-bym żyć inaczéj. Nie wyobrażam sobie, czy-bym mógł kiedy zasmakować w życiu domowém, spokojném. To już taka natura moja. Wilk ucieka do lasu, a pies do budy.
Rozmowę tę prowadzili w żydowskim szwargocie, aby ich nie rozumiał furman. Amelia pamiętała ten język z dziecinnych lat, i ojciec, choć czysto mówił po polsku, chętniéj wolał zawsze rozmawiać z nią tym językiem z przyzwyczajenia i nieraz z potrzeby.
Kiedy dojechali do miejsca, zkąd widać było białe wieże klasztoru i różnobarwne dachy miasteczka, Amelia już myślą i oczyma zatopiła się w tamtę stronę. Grünwald nie probował nawet rozgadać ją, widział jéj roztargnienie i niepokój, i wiedział, co to znaczy. Dusza jéj już nie była przy nim. Czas mu było pożegnać się z córką, zwłaszcza, że nie chciał pokazywać się blizko miasta z nią razem. Kazał więc woźnicy zatrzymać się.
— Co to jest? — spytała Amelia.
— Tu się rozstać musimy — rzekł stłumionym głosem. — Słuchaj, tobie może się to przyda, oni biedni teraz.
Tu wsunął jéj pugilares w rękę.
Amelia popatrzała mu bystro w oczy.
— To ludzkie, nie twoje; prawda?
Grünwald milczał. Zrozumiała to milczenie, odsunęła ze wstydem jego rękę i rzekła:
— Nie chcę.
— Z czego będziesz żyła?
— Będę pracować. Bądź zdrów, ojcze.
Wzięła go za rękę, w któréj nie było pugilaresu, i ucałowała go ze łzami. Grünwald przycisnął ją do siebie, pocałował w czoło, w oczy, w usta, potém wyskoczył szybko z wozu i uciekł w las. Może nie chciał patrzéć za odjeżdżającą, by mu żal serca nie krwawił, a może téż chciał ukryć przed nią łzy, które mu ciekły po twarzy. Podłe rzemiosło, jakiém się trudnił, nie zatarło w nim ludzkich uczuć; złodziéj nie mógł zapomniéć, że był ojcem.
Naprzekór chęciom swoim, które go ciągnęły do córki, szedł przez las w stronę przeciwną z pewném wysileniem, jakby szedł pod wiatr, tak wiele go kosztowało to oddalenie się od niéj. Czasami stawał, oglądał się, nasłuchywał; zdawało mu się, że usłyszy jéj głos, że go wołać będzie, by jeszcze o coś zapytać. Ale nic nie słyszał, prócz niknącego turkotu wózka na drodze. Kiedy turkot ustał zupełnie, żyd rzucił się daléj w głąb’ lasu między zarośla, potém wszedł w ciemny, sosnowy las, którego nagie pnie, jak kolumny, podpierały gęste, zielone sklepienie. Nie trzymał się ścieżki, ale szedł na przełaj, kierując się ku wąwozowi, którego spodem sączyła się ze szmerem woda. To klekotanie wody było mu przewodnikiem, zmierzał prosto w stronę, zkąd go ten głos dochodził. Stanąwszy nad brzegiem wąwozu, upatrywał miejsca, którędy mógł-by po dość stromych bokach zsunąć się na dół. Był to ten sam wąwóz, którym Nuchem szedł do owéj ukrytéj pieczary. Tą samą drogą i Grünwald dostał się do niéj. Kiedy wszedł już w ciemne, kręte chodniki, zahuczał jak puszczyk. Echo, czy głos jakiś odpowiedział mu z głębi, i poszedł w kierunku tego głosu. Niezadługo kroki jakieś słyszéć się dały, idące naprzeciw niemu.
— No, idziecie przecież; myślałem, że wam się coś złego stało. Mieliście wrócić wczoraj jeszcze.
— Nie można było — odrzekł sucho Grünwald i, kiwnąwszy Nuchemowi głową na powitanie, szedł daléj w głąb’ pieczary, gdzie było jego legowisko.
— A Małka? — spytał Nuchem, patrząc zdziwiony to na Grünwalda, to w ciemny kurytarz, i oczekując, czy kto się nie pokaże więcéj. — Gdzie Małka? Czy jéj nie puszczono? Wszak miała wczoraj wyjść z kryminału. Nie wyszła?
— Wyszła — odrzekł Grünwald, zrzucając z siebie ubranie.
— No, i dlaczego nie przyprowadziłeś jéj tutaj?
— Znalazłem dla niéj lepsze schronienie.
— Gdzie?
— Co ci do tego — odrzekł Grünwald obojętnie i układał się na posłaniu do spoczynku.
— Jakto, co ci do tego? — spytał gwałtownie Nuchem — wszak to moja narzeczona; miałeś ją przyprowadzić tutaj i mieliśmy razem uciekać za granicę. Wszak taki był układ. Obiecałeś mi pieniądze i córkę.
— I ty mówisz, Nuchem, żeś ty mądry — odezwał się Grünwald głosem spokojnym, nieco drwiącym — a wierzyłeś temu, że ojciec, który kocha swoję córkę, będzie ją na to wychowywał, żeby oddał za żonę takiemu, jak ty, złodziejowi. Na to trzeba być nie ojcem, ale katem własnego dziecka.
Nuchem wytrzeszczył na niego okropnie oczy, zaczerwienione z wściekłości i iskrzące się. Wyglądał jak tygrys, co chce rzucić się na ofiarę.
— Co? — zawołał — nie chcesz dać córki za złodzieja? a ty co? Czyś ty książę, albo rabin?
— To téż idzie mi o to, aby znalazła uczciwsze nazwisko, niż to, jakie jéj ojciec dać może.
— I myślałeś, że Nuchem przystanie na to?
— Musisz. Jéj nic nie zrobisz, a o mnie fraszka.
— Toś się grubo pomylił, jeżeli myślisz, że ci się to uda. Nie chcesz mi jéj dać, ja sobie ją sam znajdę. Wiem, gdzie jéj szukać; tam, u tych, w klasztorze. A co? zgadłem?
Grünwald usiadł na posłaniu i odezwał się ostro:
— Słuchaj, Nuchem, daj jéj pokój! Jeżeli chcesz pieniędzy, dam ci połowę tego, co mam, tylko jéj daj pokój.
— Na co mnie twojéj połowy, kiedy będziesz musiał dać wszystko, jak będę miał Małkę. Pewnie jéj oddałeś te pieniądze do schowania. A widzisz, to cię ruszyło.
Rzeczywiście Grünwald, zaniepokojony o córkę, powstał.
— Myślisz, że ona pójdzie za tobą? Ona cię nienawidzi!
— Nie turbuj się o to; już ja znajdę na nią radę. Dziś jeszcze będzie w moich rękach.
To mówiąc, wdział na siebie surdut i zabierał się do wyjścia. Grünwald zastąpił mu drogę.
— Nuchem, ja ciebie nie puszczę — odezwał się z dziką jakąś determinacyą, i rozparł się ramionami u wejścia. Ale Nuchem chwycił go silną ręką za piersi i odrzucił na bok, jak wiecheć słomy. Grünwald zerwał się w téj chwili i pobiegł za nim. — Słuchaj, Nuchem — mówił ochrypłym głosem — jeżeli krok się ztąd ruszysz, ja pójdę za tobą i wołać będę na całe gardło: to jest Roboh Nuchem, złodziéj, którego sąd poszukuje; zgubię siebie, ale i ciebie zarazem, a nie dam zrobić krzywdy memu dziecku.
Nuchem cofnął się; Grünwald był pewny, że go tą groźbą zatrzymał, gdy naraz usłyszał wystrzał i równocześnie uczuł ból w nodze. Zachwiał się i upadł pod ścianę pieczary.
— To tylko dla zabezpieczenia się, żebyś nie szedł za mną — rzekł Nuchem z zimną krwią i zabrał się do powtórnego nabicia pistoletu, który miał mu służyć do obrony w razie jakiegoś przypadku.
Grünwald tymczasem tarzał się w bólu po ziemi, zrozpaczony, że nie może Nuchemowi przeszkodzić w wykonaniu jego zamiaru. Bezsilność doprowadzała go do wściekłości. Wił się i szamotał, jak robak w prochu. Naraz ręka jedna jego uderzyła o jakiś przedmiot twardy, dotknął go po raz drugi, macając, i przekonał się, że to była baryłka. Zaraz przyszło mu na myśl, że to może być ta sama baryłka, o któréj Nuchem mu wspominał, baryłka z prochem. Zadrżał z przestrachu i radości, że znalazł przeciw swojemu wrogowi broń straszną. Co prędzéj dobył z kieszeni noża i przecinał nim z pośpiechem obręcze.
— Co ty tam majstrujesz? — spytał go Nuchem, zaniepokojony długiém milczeniem Grünwalda i stukaniem, jakie wydawał nóż, trącany o drzewo. Ciemność nie pozwalała mu zobaczyć dobrze, czém Grünwald był tak gorliwie zajęty. — Hej! — zawołał powtórnie — Grünwald, słyszysz.
Grünwald nic nie odpowiadał, ale pracował gorliwie resztkami sił, nie zważając na ból i upływ krwi. Dopiéro kiedy ostatnia obręcz pękła i beczułka rozsypała się, a on nawracał rękoma gruboziarnisty proch, odetchnął pełną piersią i odezwał się:
— Nuchem, pytam się ciebie ostatni raz, czy pójdziesz tam? czy chcesz koniecznie ukrzywdzić moję Małkę?
— Chcę się z nią ożenić; to nie krzywda, to honor dla niéj będzie.
— Ja nie chcę, ja nie pozwalam.
— To téż ja się ciebie pytać nie myślę — odrzekł Nuchem, wkładając pistolet do kieszeni i zabierając się do wyjścia.
— Nuchem, jeżeli ci życie miłe, zostań! — zawołał stary żyd strasznym jakimś głosem. — Nuchem, ja ci mówię, zostań, bo... bo zginiesz!
— Zobaczymy — odezwał się Nuchem drwiącym głosem i postąpił parę kroków ku wyjściu.
W téj chwili błysnęło światło, straszliwy huk dał się słyszéć, że aż góra cała zadrżała, sklepienie rozpękło w kawały i łomami głazów zasypało dno pieczary i poszarpane ciała dwóch żydów.




XV.

Jak liszki Samsonowe, rozbiegłszy się po polach, rozniosły pożar szeroko, tak towarzystwo kąpielowe, rozjechawszy się w różne strony, rozniosło wszędzie skandaliczne wieści o wypadkach, w których Jan odgrywał tak smutną rolę. Rozumié się, że historyą tę przekształcono do niepoznania, zrobiono z niéj coś w rodzaju tajemnic Paryża, a starego Leszczyca pomieszano z Grűnwaldem i zrobiono z niego naczelnika jakiéjś tajemnie zorganizowanéj bandy rabusiów. Wieści te rozszerzały się tak szybko, że zanim ojciec z synem wrócili do domu, już one ich tam wyprzedziły. Można sobie wyobrazić, jak ich przyjęto; szanowni obywatele miasta nie mieli dosyć słów na wyrażenie swego oburzenia, że znosili dotąd wpośród siebie ludzi podobnych. Rodzina burmistrza trzymała prym w tym ogólnym chórze potępienia, w którym dominował także seraficki sopran panny Zenobii. Za jéj świątobliwém staraniem stało się, że stary Leszczyc utracił posadę w klasztorze i coprędzéj wynosić mu się ztamtąd kazano, by nie bezcześcił obecnością swoją czystych murów poświęcanych.
Ponieważ na prędce nie można było znaléźć w mieście innego schronienia, więc prześladowana rodzina schroniła się tymczasowo do domku za klasztorem, który niegdyś zajmowała żydówka, a który od czasu uwięzienia jéj stał pustką. Można się domyślić, jak przykrém i upokarzającém było dla rodziny Leszczyców wprowadzenie się do domu, osławionego, jako kryjówka złodziejska, wobec opinii, jakiéj teraz w mieście używali; było to niejako przyznaniem się do wspólnictwa z poprzednimi mieszkańcami. Dla Jana pobyt w tym domu był tém boleśniejszym, że go tu prześladowały wspomnienia Amelii i mimowoli nasuwały się porównania położenia ich obojga. Przypominał sobie, z jaką wyniosłą dumą odwrócił się od niéj w chwili, gdy się dowiedział, że jest córką złodzieja, a teraz, jakby na ukaranie go za tę dumę, los porównał go z nią, przynajmniéj w oczach świata. Ta wspólność położenia, zamiast zbliżyć serce jego ku Amelii, napawała go raczéj wstrętem i uczuciem podobném, jakie ma człowiek ułomny, gdy zobaczy w sąsiedztwie swojém drugiego garbuska. Ta wspólność nie zbliża ich, ale rozdziela, bo on w tym drugim nienawidzi własną ułomność i wstydzi się jéj. Może gdyby z tego zarzutu, jaki zrobił Adolf jemu i ojcu, mogli byli całkiem oczyścić się i wyjść z honorem, łatwiéjby mu było oswoić się z myślą połączenia się z Amelią, ale, będąc sam pod zarzutem, rad-by był jak najdaléj odsunąć się od niéj; bał się najmniejszych pozorów, które-by go podać mogły w podejrzenie jakiegokolwiek wspólnictwa z żydowską rodziną. Nawet myśli swoje chciał oczyścić z tych wspomnień natrętnych, i zamiast oddawać się rozpamiętywaniom przeszłości, całą uwagę swoję, wszystkie pragnienia i myśli skierował ku przyszłości, w któréj wielkie, ambitne zakreślił sobie plany. Jeżeli dawniéj marzył zawsze o wywalczeniu sobie świetnego losu, to teraz pragnienie to wzrosło, podsycane żądzą odwetu, zemsty. Chciał wzniesieniem swojém upokorzyć tych, którzy dziś pogardzali nim i ojcem jego; chciał nazwisku, zhańbionemu w aktach kryminalnych, przywrócić świetność i nadać znaczenie swojemi zasługami i stanowiskiem. I nie wątpił, że pracą, żelazną wytrwałością i nauką swoją zdobędzie sobie to stanowisko, że przyjdzie tą drogą do takiego majątku, do jakiego Naderman nieuczciwością i ślepem szczęściem. Miał to więc być rodzaj zapasów o lepsze z człowiekiem, który jego rodzinę skrzywdził i zepchnął na dno poniżenia i hańby; chciał wyróść po-nad głowę temu człowiekowi, i wierzył mocno, że jeżeli świat ten nie jest igraszką przypadku, jeżeli nad czynami ludzkiemi ważą się gdzieś niewidzialne w błękitach szale sprawiedliwości, to doczekać się musi upadku bankiera i strasznéj jakiéjś kary na niego.
Te nadzieje dodawały mu siły do znoszenia obecnego położenia. Nie były to nadzieje marzyciela; miały one podstawę swoję; niezadługo miał stanąć na czele piérwszéj fabryki spółki naftowéj, miał należéć sam do niéj, jako wspólnik; wiedział, jak kolosalne fortuny robili ludzie przy podobnych odkryciach; nic więc było niepodobnego, żeby wnet przyszedł do wielkiego majątku. Ale on nie na tém tylko budował swe nadzieje, nie opierał ich na przypadku, szczęściu; nie wykluczał wprawdzie możebności szczęśliwego odkrycia, chciał jednak inną drogą, pewniejszą, bogacić siebie i swoich wspólników, a mianowicie postawieniem fabryki na takim stopniu, aby, oprócz rafineryi, można otrzymywać i inne produkta, jakie z nafty wydobywać można, jako to: farby anilinowe, wosk i tak daléj.
Z niecierpliwością oczekiwał listu, który miał go ostatecznie zawiadomić o przyjęciu jego warunków; list ten miał być dla niego rodzajem balonu, z pomocą którego miał się wznieść w górę z téj przepaści, w jaką strącono jego i rodzinę jego za winy niepopełnione. To téż można sobie wyobrazić, co się działo w jego duszy, kiedy odebrał ten list, a w liście wyczytał, że rada nadzorcza nie przyjęła jego warunków. Cały gmach szczęścia, wzniesiony w myślach, runął mu na głowę. Nietrudno mu było domyślić się, dlaczego zerwano z nim układy. Powód był ten sam, który i jego ojca pozbawił utrzymania. Boleść Jana była tém straszniejszą, że nie podzieloną; starych rodziców nie miał odwagi martwić tą wiadomością, która ich nadzieje w proch rozerwała, a z aptekarzem nie chciał mówić o tém; bał się, że, pocieszając go, będzie mu radził otworzenie mydlarni w miasteczku. Nic więc nie mówiąc nikomu, sam w sobie gryzł się i dręczył. Gorycz i rozpacz, jak rak, toczyły mu duszę. Do tego jeszcze trzeba było, że raz na stacyi kolei, gdzie poszedł, ot tak, dla zabicia czasu, rozerwania się, oszołomienia, wpadł mu w rękę jakiś numer „Nowéj Pressy”, zostawiony prawdopodobnie przez którego z podróżnych; przerzucając go machinalnie, zatrzymał się nagle oczyma na nazwisku dobrze mu znaném: Naderman; przeczytał cały artykuł, w którym dostrzegł to nazwisko, i dowiedział się, że parę tygodni temu, w kościele Trynitarzy, w Wiedniu, odbył się obrzęd ślubny Julii Naderman, dziedziczki znakomitéj fortuny i zacnego nazwiska, z baronem Lichockim. Czytając ten artykuł, doznawał takiego uczucia, jakby mu kto serce chwytał rozpalonemi kleszczami i rwał w kawały. Nie szło mu wcale o Julią; wspomnienie o niéj teraz było mu obojętne, a nawet wstrętne; jeno te pochwały, oddawane publicznie zacnemu nazwisku, burzyły w nim żółć. Wyglądało to, jakby na urągowisko, że wtedy, kiedy ojciec jego stracił szacunek u ludzi, utrzymanie, i zagrożony był nędzą na stare lata; ten, przez którego on tyle cierpiał, doznaje ogólnego szacunku, zajmuje świetne stanowisko i jest panem wielkiéj fortuny. Ta niesprawiedliwość losu deptała i niweczyła w nim wszystkie pojęcia o szlachetności, uczciwości, cnocie; zaczął wątpić o wszystkiém, plwać na wszystko i złorzeczyć wszystkiemu.
Gdyby ta szalona burza, co kipiała w nim, mogła wydostać się na zewnątrz potokiem słów, bodaj nawet przekleństw i bluźnierstw, łatwiéj-by mu było może przetrzymać ją; ale on milczał, wrząca krew wyrabiała pod tą szczelną pokrywą milczenia żółć, truciznę i sączyła ją powoli w mózg, w serce. Rodzice zauważyli tylko, że pomizerniał i pożółkł trochę; przypisywali to brakowi ruchu, katarowi żołądka, bo nie znali istotnéj przyczyny. Aż jednego wieczora jesiennego, kiedy właśnie staruszkowie zabierali się do odpoczynku, weszli jacyś obcy ludzie, niosąc na rękach ich syna bez zmysłów. Znaleziono go w takim stanie nad brzegiem rzeki. Czy pobiegł tam w zamiarze samobójczym, czy téż poprostu wyszedł błąkać się nad rzeką, gnany przykremi myślami, trudno było dociec. On sam nie mógł dać żadnego wyjaśnienia, bo leżał bez przytomności, skostniały i blady. Nacierano go octami, wodą, i otworzył wreszcie oczy, ale nie poznawał nikogo i bełkotał coś bez związku, zrywając się i szarpiąc odzienie na sobie. Wezwany lekarz, po zbadaniu go orzekł, że jest to choroba skomplikowana, i w istocie po kilku dniach pokazał się równocześnie tyfus, żółtaczka i zapalenie płuc; zdawało się, że te złe potęgi, które niszczyły mu ducha, przyoblokły się w widome kształty chorób, aby niszczyć teraz organizm; burza ze świata myśli przeszła w ciało.
Właśnie kiedy chory znajdował się w najniebezpieczniejszém wysileniu się tych chorób, zjawiła się Amelia. Przybyła bardzo w porę, bo stara Leszczycowa upadała już ze znużenia i bezsenności; siły nie dopisywały staruszce, gdy jéj przyszło dzień i noc pielęgnować syna, moralnie i fizycznie była przygnębioną. Przybycie Amelii dodało jéj sił i nadziei, bo uważała ją niejako za dobrego ducha, za anioła stróża swéj rodziny, z którego powrotem wszystko odmieni się na lepsze. To téż przyjęła ją, jak córkę. Nie mówiły wiele przy powitaniu, cichym płaczem tylko staruszka ulżyła trochę boleści swojéj i rzekła, wskazując na syna:
— Patrz! jakie nieszczęście. Bóg nas tak dotknął. Czy wiedziałaś o tém?
— Wiedziałam — odrzekła Amelia, wpatrując się zdziwionemi oczyma w Jana, który leżał z twarzą rozpaloną gorączką i, patrząc w sufit, mówił coś szybko i niewyraźnie. Nie poznał jéj wcale. Nie wybuchnęła głośnym płaczem, nie łamała rąk, nie mdlała na ten widok, jeno twarz jéj pobladła tak, że, zdawało się, kropelki krwi w niéj nie zostało, a czarne brwi zbiegły się ku sobie i czoło pogięło się w bolesne załomy, świadcząc o niezmierném cierpieniu duszy, nad którém starała się zapanować. Zrzuciła z siebie podróżne ubranie i poszła pomagać Leszczycowéj przy wykręcaniu kompresów, któremi okładano głowę chorego.
— Zostaniesz tu z nami, prawda? — spytała staruszka.
— Zostanę — odrzekła głosem takim, jakby przysięgała na całą wieczność.
Niezadługo zjawił się także aptekarz. Był to jedyny człowiek w tém mieście, który nie opuścił Leszczyców w przykrém położeniu, bo nawet panna Zenobia, która należała do Towarzystwa pielęgnowania chorych i wspierania ubogich, nie poczuła się tutaj do żadnych obowiązków ze względu, że rodzina ta okazała w wielu wypadkach nadzwyczajną obojętność w rzeczach wiary, a tém samém, według jéj mniemania, nie zasługiwała na litość prawdziwie katolickiéj niewiasty. Aptekarz, drwiąc po swojemu z litości téj prawdziwie katolickiéj niewiasty, proponował jéj, żeby nieszczęśliwą rodzinę traktowała nie jako ludzi, ale poprostu jako stworzenia Bozkie i, jako należąca do stowarzyszenia ochrony zwierząt, będzie im mogła bez skrupułu udzielać pomocy. Za taką radę dostał klapsa od panny Zenobii i nazwę heretyka.
Otóż, gdyby nie ten heretyk, Leszczycowie, pozbawieni teraz całkiem utrzymania, byli-by cierpieli wielką nędzę. On dawał za darmo lekarstwa, on płacił lekarza, on wspierał ich pieniędzmi, i to w sposób tak nieupakarzający i delikatny, o jaki trudnoby go było nawet posądzić przy jego pozornéj szorstkości. A mianowicie: wyszukał dla Leszczyca, który teraz był bez zajęcia, robotę bardzo korzystną: tłómaczenie jego podróży po Kaukazie na język niemiecki, i dawał mu za to zapłatę, która prawie wyrównywała pensyi, jaką pobierał w klasztorze; to znowu namówił go do kupienia jakiegoś losu, za który wygraną przyniósł mu po kilku tygodniach w kwocie kilkudziesięciu reńskich. Doktora płacił w sekrecie, a przed Leszczycami chwalił jego bezinteresowność. I nie ograniczał się tylko materyalną pomocą, ale pocieszał starych, zrozpaczonych chorobą syna, i dodawał im odwagi. Rozumié się, robił to po swojemu, nie używał miodowych słów, stereotypowych frazesów o miłosierdziu Bożém; ale wyśmiewał ich obawy, nieraz i ofuknął starych za to, i beształ ich, że syna uważają za takie chucherko, które lada choroba zmieść może ze świata. Mówił to może wbrew prawdzie, bo doktor pod sekretem zwierzył mu się, że choroba jest tak skomplikowaną, iż wątpi, aby chory mógł z niéj wyjść; ale aptekarz niewiele przykładał wiary do zdolności doktora i w ogóle do całéj medycyny, więcéj wierzył w silny organizm chorego, w jego dwadzieścia trzy lata, i nie tracił nadziei. Teraz, z przybyciem Amelii, wiara jego wzmogła się jeszcze bardziéj, bo do pomocy przybywał jeszcze jeden czynnik; miłość, a on, choć naturalista, nie przeczył wpływom moralnym na organizm, zwłaszcza, że u Jana choroba wzięła początek z moralnych pobudek. Miał tedy nadzieję, że obecność osoby, dla któréj Jan żywił zawsze głębokie uczucie, zbawiennie wpłynie na przebieg choroby, i dlatego twarz mu się rozjaśniła, kiedy, wszedłszy, zobaczył Amelią przy łóżku Jana.
— Otóż mamy nową armią do pokonania i odparcia nieprzyjaciela — rzekł z humorem, chcąc rozjaśnić trochę zafrasowane oblicza kobiet. — Stara armia — dodał, zwracając się do Leszczycowéj — będzie mogła wypocząć dzisiaj, a my z panią będziemy téj nocy wartę trzymali przy chorym.
Powiedział to z umysłu, aby nakłonić Leszczycową do udania się na spoczynek, wiedział bowiem od doktora, że ta noc będzie decydującą, chciał więc staruszce oszczędzić boleści, gdyby choroba zły koniec wziąć miała. Leszczycowa niebardzo dała się namawiać na to, — była tak znużoną, bezsilną, że z trudnością mogła się utrzymać na nogach, a powieki co chwila opadały na senne oczy. To téż zaledwie się położyła, usnęła mocno, że nawet krzyki syna, który od czasu do czasu zrywał się i pasował z jakiemiś niewidzialnemi potęgami, nie zdołały jéj obudzić. Stary Leszczyc już piérwéj zapadł był w podobny sen ciężki.
Przy chorym został na straży aptekarz i Amelia; oboje siedzieli, nie mówiąc nic do siebie, wstając, ile razy chory potrzebował ich pomocy. Wśród téj ciszy słychać było świst jesiennego wichru, który zrywał w ogrodzie ostatnie liście i rzucał je na szyby okien. Kołatania tych uschłych liści straszyły Amelią; z trwogą poglądała w okno, na którego ramach kilka zżółkłych liści zaczepiło się i zdawało ciekawie, złowrogo, zaglądać do izby z ciemności.
Chory leżał spokojnie, ciężko oddychając, czasami tylko machał rękoma w powietrzu, jakby bronił się i groził. Kiedy Amelia odmieniała mu okład na głowie, chwycił ją za rękę i wpatrzył się w nią dziko nieprzytomnemi oczyma, potém zaczął odsuwać okład i rękę, i mówił z wzrastającém rozdrażnieniem:
— Dalila, precz, precz! wiem, chcesz mię pozbawić włosów, odjąć mi siłę, ale ja nie pozwolę, nie dam! Ja potrzebuję Samsonowéj siły, aby wstrząsnąć filary ich pałaców i zasypać gruzami tych łotrów, biesiadujących w złocistych komnatach, naśmiewających się z nędzarzy, co cierpią przez nich. Tak, tak, mnie Bóg wybrał, dał mi siłę, jak miecz, abym się mścił za tych, co cierpią nie za swoje winy. Muszę to zrobić, muszę! bo inaczéj gotowi zwątpić o sprawiedliwości Bożéj, gotowi uwierzyć, że niéma Boga. Jest Bóg, jest wieczność, jest sprawiedliwość!
Wołał głosem podniesionym, podobnym do dzwonu, jęczącego na wieży.
— Jest Bóg — powtarzał — patrzcie, On posłał Anioła mściciela z mieczem ognistym. Nie bluźnijcie, bo on idzie do was; nieszczęśliwi, upokorzeni, pokrzywdzeni, radujcie się!
Mówiąc to, a raczéj wykrzykując z pełnéj piersi, podniósł rękę do góry i zerwał się z łóżka, usiłując wyjść. Aptekarz przyskoczył i zatrzymał go.
— Ktoś ty? — pytał chory, wpatrując się w niego sztywnym wzrokiem — co śmiész stawać w poprzek dróg moich i przeszkadzasz sprawiedliwości? Tyś szatan, prawda? chcesz bronić tych, których nieprawości uczyniły sługami twoimi? Próżno! ramię Boga silniejsze jest. On zepchnie w czeluście piekielne ich i ciebie. Precz!
I znowu usiłował powstać, i pasował się gwałtownie z aptekarzem, który całéj siły używać musiał, aby go powstrzymać. Amelia także, jakkolwiek cała zcierpła z bólu, rękoma, zimnemi jak lód, przytrzymywała głowę szamocącego się.
— Ha, szatany! — wołał chory — nie puszczacie mnie, krępujecie, chcecie koniecznie, aby świat uwierzył, że niéma Boga, niéma sprawiedliwości. Och!
Zerwał się raz jeszcze z rozpaczliwém wysileniem, potém opadł zbezsilony na poduszki; piersi pracowały jeszcze gwałtownym oddechem i usta bełkotały jakieś niewyraźne słowa. Mówił coraz ciszéj, znużenie ubezwładniało wszystkie członki, powieki zasunęły się na oczy i usnął.
— No, zdaje się, że najgorsze minęło — odezwał się po cichu aptekarz, patrząc troskliwie na śpiącego.
Amelia uklękła przy łóżku i, płacząc z radości, odmawiała modlitwy, prosząc Boga, żeby to było prawdą.
Sen chorego trwał parę godzin; kiedy się z niego przebudził, wzrok jego zatrzymał się najprzód na aptekarzu, który siedział w nogach przy łóżku. Uśmiechnął się do niego przyjaźnie i rzekł słabym głosem:
— A pan tu co robisz?
— Przyszedłem odwiedzić pana, byłeś trochę słaby.
— Słaby? A tak, przypominam sobie, tam, nad rzeką, zrobiło mi się niedobrze, jakiś dziwny ból tu w głowie, jakby mi kto rozpaloną kulę ołowianą włożył w mózg. Ale teraz mi już dobrze, tak dobrze, lekko.
Odetchnął swobodnie i przymknął oczy, jakby rozkoszował się tém polepszeniem zdrowia. Po chwili znowu otworzył oczy i spytał:
— Gdzie matka, ojciec?
— Śpią tam, w drugim pokoju.
— Może nie wiedzą o tém, że byłem słaby; lepiéj, zasmucili-by się, oni mnie tak kochają. Biedni oni!
Westchnął i znowu zamilkł. Amelia, która siedziała za nim w głowach, podniosła się i, pochyliwszy się ku niemu, wpatrywała się z troskliwością w spokojną twarz jego. Rada-by była rzucić mu się na piersi, przywitać z nim po tak długiéj rozłące, lecz nie śmiała; nie była pewną, czy widok jéj nie sprawi mu przykrego wrażenia. Milczała więc i nawet oddech wstrzymała, by nie zdradzić swojéj obecności, a kiedy chory znowu poruszył się, cofnęła głowę i po cichu usiadła na dawném miejscu.
Aptekarz odgadł jéj myśli i chciał chorego powoli przygotować do widzenia jéj, czekał tylko sposobności, by zacząć z nim mówić o tém; ale zanim miał czas rozpocząć w tym celu rozmowę, chory odezwał się do niego:
— Wiész pan, miałem dziwny sen, śnił mi się Leon, ale nie w téj ułomnéj postaci, jaką nosił za życia, jeno wysmukły, piękny, jak jego dusza. Byliśmy razem w jakimś teatrze; grano „Zbójców” Szyllerowskich. Właśnie skończył się akt czwarty, Franciszek Moor tryumfował, zbrodnia tryumfowała, depcąc cnotę, uczciwość i wszystkie szlachetne uczucia. Publiczność była pewną, że to koniec sztuki i wychodziła niezadowolona, oburzona takiém zakończeniem, a Leon uśmiechnął się do mnie tym śmiechem ironicznym, który miał za życia i rzekł do mnie: „Głupcy! szemrzą, gniewają się, bo nie wiedzą, że jest jeszcze akt piąty. I dużo jest takich — mówił mi daléj — którzy, patrząc na powodzenie łotrów i zbrodniarzy, oburzają się na sprawiedliwość Bożą, a nie wiedzą, że życie to jeszcze nie cały dramat, że brak aktu piątego, długiego, jak cała wieczność”. I miał słuszność Leon, prawda? to jedno, że zbrodnia nie zawsze tu znajduje karę, jest najsilniejszym dowodem nieśmiertelności duszy; grób, to kurtyna, która zasłania nam akt piąty.
Mówił te słowa z gorączkowym pośpiechem, przestając od czasu do czasu, zadyszany, by zaczerpnąć powietrza, bo oddech jego był krótki. Aptekarz bał się, żeby takie forsowne gadanie nie zaszkodziło mu i prosił go, żeby nie mówił więcéj. Ale chory zżymnął się niecierpliwie i rzekł prędko:
— Nie przerywaj mi pan, ja muszę mówić, bo on mi kazał. „Powiedz — mówił mi — powiedz na ziemi wszystkim, którzy cierpią niesprawiedliwie, że jest akt piąty, że jest Bóg, że jest wieczność, że jest sprawiedliwość”.
Głos jego cichy wzmógł się znowu i rozkołysał, jak dzwon, a rozszerzone źrenice patrzały groźnie, aż od tego groźnego natężenia oczy stanęły słupem i twarz zesztywniała nieruchomo, jakby z gipsu odlana maska. Chwilę dobrą trwało to konwulsyjne naprężenie twarzy. Amelia nie widziała tego, słyszała tylko, że umilkł nagle, nie wiedząc dlaczego; była pewna, że odpoczywa zmęczony. Ale aptekarz, który siedział naprzeciw niego, zaniepokoił się tém bardzo i dopiéro ochłonął z obawy, kiedy zobaczył ruch muszkułów na twarzy, podobny do ruchu topniejących lodów na rzece; życie zaczęło wracać i ożywiać rysy, a oczy przychodziły do przytomności.
— Co to jest? — spytał chory, wodząc wkoło wzrokiem, jakby sobie coś przypomniéć usiłował — czy ja to widziałem na jawie, czy mi się śniło? Wszak teraz mamy jesień, prawda?
— Tak.
— A więc to był sen, sen podobny widzeniu, bo to było w zimie, śnieg pokrywał pola, drzewa, domy, wtém słowik zaczął cudownie nucić, i śnieg, myśląc, że to wiosna, zaczął tajać, i drzewa zaczęły rozkwitać, i zrobiła się rzeczywiście wiosna, a ja, uszczęśliwiony, zachwycony, poszedłem ku miejscu, zkąd słowicze śpiewanie wychodziło, i uczułem także wiosnę w sobie, a w śpiewie słowika poznałem jéj głos, wiész pan czyj? jéj — Amelii. I zamieniłem się także w słowika, i polecieliśmy w błękit, w nieskończoność, przelatując z gwiazdy na gwiazdę. Cudowny sen. Biedna Amelia! Czy nie wiész pan, co się z nią stało? Gdzie jest teraz?
Amelia nie mogła zapanować nad wzruszeniem, które ją ogarnęło i popchnęło na przód. Uklęknęła przy łóżku i, biorąc za rękę chorego, oblała ją łzami i pocałunkami.
— Amelio! — wykrzyknął lekko chory, obejmując ją spojrzeniem pełném błogiego zachwytu — ty byłaś przy mnie tutaj, mój dobry duchu, aniele stróżu! ty zawsze zjawiasz się tam, gdzie cierpią, choć sama cierpiałaś tak wiele. Nie gniewasz się na mnie? — spytał, patrząc jéj pokornie, błagalnie w oczy — o! a ja zawiniłem bardzo przeciw tobie. Ale teraz nie rozłączymy się już więcéj, będziemy już razem bujali, jak te dwa słowiki... słyszałaś? słyszałaś, com mówił o słowikach? Prawda, cudowny sen?... tak z gwiazdy na gwiazdę po tym błękicie, co się wiecznością nazywa.
— Ale to niéma sensu takie gadanie — odezwał się aptekarz opryskliwie — to zdrowemu-by zaszkodziło, a nie dopiéro choremu. Panno Amelio, jeżeli masz litość nad nim, zamknij mu usta, bo będzie do sądnego dnia gadał.
— Poczciwy, zacny przyjacielu! — rzekł chory z pobłażliwym uśmiechem, wyciągając ku niemu rękę — ja jestem tak szczęśliwy, że nie umiał-bym milczéć w téj chwili; milczenie zadusiło-by mnie, i tak mi jeszcze ciężko.
— To z gadania, ja mówiłem.
— Podnieście mnie trochę wyżéj; tak, teraz trochę lepiéj. Podajcie mi wasze dłonie; tak mi teraz dobrze — mówił, trzymając ich za ręce — jak dobrze...
Głos jego słabnął, cichnął, jakby usypiał. Aptekarz z przerażeniem uczuł, że ręka jego stygnie; dotknął pulsu i nie mógł domacać się uderzeń, a na twarzy rozsiadły się już cienie i oczy traciły barwę.
— E! panie Janie, co pan wyrabiasz? — zawołał aptekarz głosem przerywanym łzami, i twarz jego dziwnie pokrzywiła się z boleści.
Jan spojrzał na niego przyjaźnie gasnącym wzrokiem i wyszeptał:
— Pamiętaj o moich starych. Powiedz ojcu, że jest akt — piąty.
Potém zwrócił się do Amelii, resztkami sił, jakie mu zostały w ziębnących rękach, uścisnął jéj rękę.
— Do widzenia — rzekł ledwie już dosłyszanym głosem, uśmiechnął się do niéj i z tym uśmiechem zastygnął.




W trzy dni potém przed domek na ulicy Ogrodowéj zajechał karawan. Wyniesiono z domu trumnę, a za nią wyszedł aptekarz, prowadząc pod rękę matkę zmarłego. Amelia prowadziła ojca. Staruszkowie potrzebowali podpory, bo i lata, i boleść odjęły im wszelką siłę. Zkąd jéj wzięła tyle Amelia, to zagadka serca kobiecego, które wśród największych cierpień umié zdobyć się na męczeńską odwagę. A może téż ostatnie Jana „do widzenia” dodało jéj tyle mocy.
Kilku dziadów kościelnych i kilku ciekawych składało orszak pogrzebowy. Kiedy wchodzili w rynek, dźwięki muzyki rozlegały się po nim i jakieś wesołe okrzyki. Pochodziły one od domu burmistrza, którego imieniny dziś miasto uroczyście święciło. Cechy z chorągwiami i radcy miasta poszli do jego mieszkania złożyć mu życzenia i dyplom honorowego obywatelstwa za zasługi, położone dla dobra miasta, i za cnoty obywatelskie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.