Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

plicę, następnie skryli się w klomb drzew i krzaków. Miejsce to jeszcze się niedość widać bezpieczném wydawało żydowi na kryjówkę, bo, spostrzegłszy przez krzaki jakiś opustoszały domek, odezwał się:
— Chodźmy lepiéj tam; tam będziemy mogli bezpiecznie pogadać o interesie.
I niebawem zniknęli obaj w ruderze, do któréj widocznie nikt dawno nie zachodził, bo ścieżka do niéj zarosła była zielskiem wysokiém. Była to niegdyś kostnica, ale od czasu, jak z fundacyi jednego z mieszczan wybudowano nową, ta stała pustką. Żydzi wygodnie w niéj się usadowili na jakiéjś starej belce i poczęli zniżonym głosem rozmawiać.
Tymczasem stary Leszczyc, przeszedłszy uliczką, która wiodła wzdłuż wału, wdrapał się na niego w tém miejscu, zkąd był widok na miasteczko, i usiadł. Twarz miał bardzo smutną i przygnębioną, a oczy czerwone. Musiał niedawno płakać, bo jeszcze je ocierał chustką. Ale myśli, które wyciskały mu łzy z oczu, nie mógł zapewne wytrzéć tak łatwo, bo nanowo płakać zaczął. Płakał, jak dziecko, łkając, a wśród płaczu słychać było od czasu do czasu pojedyńcze słowa, które mu się z trudnością przeciskały przez ściśnione gardło:
— Co on powié na to, gdy się dowié. Nie mam odwagi powiedziéć mu tego; ani ona. A jednak trzeba. Ja przed dzieckiem nie mogę miéć tajemnic. Trzeba, żeby wiedział wszystko. A jeżeli nie uwierzy? O, to było-by okropne!