Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział VIII.

Mieszkanie pana Pembelczuka w mieście znajdowało się na Hajd-Strit i miało charakter kantoru kupca zbożem i nasionami. Na widok wielkiej ilości małych szuflad w jego sklepie zdawało mi się, że powinien być najszczęśliwszy z ludzi; bardzo zdziwiłem się, gdy zajrzałem do dwóch czy trzech niższych szuflad i zobaczyłem w nich ciemne papierowe torebki, w których były nasiona kwiatowe i cebulki, oczekujące ciepłych dni, aby wyjść ze swego więzienia i zakwitnąć.
Myśli te przyszły mi do głowy nazajutrz rano po moim przyjeździe do miasta. W wilią tego dnia wieczorem odrazu wyprawili mię spać na mezzonin z pochyłym sufitem, który tak nizko spuszczał się nad mojem łóżkiem, że między niem a memi brwiami była może jedna stopa oddalenia. Rano spostrzegłem dziwne podobieństwo, jakie zachodzi między nasionami a pluszem. Pan Pembelczuk nosił zawsze pluszowe ubranie, tak samo jak jego Pomocnik; plusz przechodził zapachem nasion, a nasiona zapachem pluszu, tak że trudno było po zapachu rozpoznać, co plusz a co nasiona. Prócz tego uderzył mię ten fakt, że pan Pembelczuk prowadził swój handel, spoglądając na przeciwległą stronę ulicy, gdzie znajdował się rymarz, który pracując, nie spuszczał oczu ze stelmacha, ten całe życie swoje trzymając ręce w kieszeniach od spodni, oglądał się za piekarzem, ów zaś ze swej strony ze złożonemi rękami, patrzył na kupca korzennego, stojącego u drzwi i ziewającego do aptekarza. Zegarmistrz, siedzący przy swym stoliku i oglądający przez lupę części zegarków, był widocznie jedynym człowiekiem na Hajd-Strit, który poważnie zajmował się swą pracą i skutkiem tego był przedmiotem podziwu dla uliczników, gapiących się na niego przez okna sklepu.
Śniadanie jadłem o ósmej godzinie rano wraz z panem Pembelczukiem w niewielkiej izbie z tyłu za sklepem, a pomocnik jego siedział na worku z grochem w sklepie i zajadał ogromny kawał chleba z masłem, popijając herbatą z glinianego kubka. Obecność pana Pembelczuka wprawiła mię w melancholię. Pominąwszy to, że podzielał on zasady mojej siostry i wymyślił dla mnie dyetę, umartwiającą ciało i formującą charakter, nie mówiąc o tem, że w tym celu dawał mi malutkie kawałki skórki z chleba, smarując je nieznaczną ilością masła i tak wiele dolewał mi gorącej wody do mleka, że już lepiej było zupełnie mleka nie dawać, ale cała moja z nim rozmowa odnosiła się prawie wyłącznie do arytmetyki. Ody nieśmiało życzyłem mu dobrego dnia, nadymając się, zapytał: „Siedm razy dziewięć?“ Czyż mogłem odpowiedzieć na tak nieoczekiwane pytanie, w tak dziwnem miejscu a do tego z pustym żołądkiem! Byłem głodny, ledwie zaś przełknąłem kąsek, znowu się zabrał do rachunków i pytał przez cały czas śniadania. „Siedm a cztery?“ „A ośm?“ „A sześć?“ „A dwa?“ „A dziesięć?“ I tak dalej. Po każdej liczbie nie zdążyłem jeszcze przełknąć kawałka skórki i popić mlekiem, gdy już następowała druga, sam zaś tymczasem nasycał się wędliną i ciepłemi grzankami, (pozwólcie mi użyć tego wyrażenia) z nieobyczajną chciwością pożerając je.
Byłem bardzo zadowolony, gdy wybiła godzina dziesiąta i poszliśmy do pani Chewiszem. Niedobrze mi się robiło na myśl o tem, co czeka mię pod dachem tej ledi. W kwadrans później byliśmy przy starym, murowanym domu pani Chewiszem. Niektóre okna były zamurowane. Przed domem znajdowało się niewielkie podwórze, otoczone żelazną kratą. Zadzwoniliśmy i czekali przy furtce, aż ją otworzą. W oczekiwaniu pan Pembelczuk zdołał zadać pytanie: „A czternaście?“ Ale udałem, że nie słyszę i z ciekawością patrzyłem w przeciwną stronę, gdzie znajdował się browar.
W tej chwili nic w nim nie było; przestali już dawno warzyć w nim piwo.
Wtem otworzyła się dolna połowa jednego z okien i rozległ się dźwięczny głos:
— Jak się nazywacie?
Mój towarzysz odpowiedział:
— Pembelczuk.
Okno zamknięto a wkrótce potem zobaczyliśmy młodą panienkę, idącą z kluczami przez podwórze.
— A to Pip — rzekł pan Pembelczuk.
— A to Pip?... Tak? — rzekła panienka, bardzo piękna i widocznie dumna. — Wejdź, Pip!
Pan Pembelczuk także chciał wejść, ale panienka zamknęła furtkę tuż przed jego nosem.
— O! — rzekła. — Chcesz się pan widzieć z panią Chewiszem?
— Jeśli pani Chewiszem raczy mnie przyjąć — odpowiedział z pewnem zmieszaniem pan Pembelczuk.
— Aha! — rzekła dziewczynka. — No, to ona tego uczynić nie raczy.
Wyrzekła to tak stanowczym tonem, że pan Pembelczuk mimo uczucie zranionej dumy nie zaprotestował ani słowem; tylko spojrzał na mnie z wyrzutem — jakbym ja tu zawinił — i zawrócił, by odejść, mnie zaś rzekł z widocznem lekceważeniem:
— Chłopcze! Prowadź się tak, abyś nie zawstydził tych, którzy wychowali cię własnemi rękami!
Pomyślałem mimowoli, że wróci się jeszcze i przez kratę drzwi krzyknie do mnie:
— A szesnaście?
Ale nie zrobił tego.
Panienka zamknęła furtkę na klucz i poszliśmy przez podwórze, bardzo czyste i wyłożone kamieniami, choć wszędzie w zagłębieniach między kamieniami rosła trawa. Browar miał swoje osobne podwórze, oddzielone od tego parkanem; drewniana furtka w parkanie była otwrarta naoścież i wszystko w browarze było pootwierane, jakby był pustym. Zimny wiatr dął z tamtej strony prawdopodobnie, jeszcze silniej niż z tej. Przenikliwie świszczał, wpadając i cofając się przez otwarte drzwi browaru, przypominając wycie wichru na morzu wśród masztów okrętu. Panienka rzekła:
— Mógłbyś, malcze, wypić wszystko piwo, które obecnie wrarzy się w tym browarze?
— Przypuszczam, że mógłbym, — nieśmiało odpowiedziałem.
— Lepiej nie warzyć w nim piwa, boby skwaśniało, jak myślisz, mały?
— Tak mi się zdaje!
— Nikomu do głowy nie przyjdzie warzyć go — dodała. — Wszystko tu skończone na zawsze i będzie stał tak długo, aż się rozpadnie w gruzy. Co się zaś tyczy piwa, to jest go tu tyle w piwnicach, że możnaby zatopić cały Mano-haus.
— Tak się nazywa ten dom, panienko?
— Tak, chłopcze, to jest jedna z jego nazw!
— Jest jeszcze inna nazwa?
— Jeszcze jedna... Satis. To stawo greckie, albo łacińskie, a może żydowskie, albo wszystkie trzy razem... To wszystko jedno! Znaczy ono: dosyć.
— Dosyć! — Ciekawa nazwa!
— Tak. — Ale mówi ona więcej, niż się zdaje. Ci co nadawali tę nazwę, chcieli powiedzieć, że temu, kto będzie rządził tym domem, niczego więcej nie potrzeba. Należy sądzić, że wówczas byli wszystkiem zadowoleni. Ale dość już tego gadania, chłopcze!
Mówiła mi „malcze“, zwracając się do mnie z przykrem dla mnie lekceważeniem, a przecież była prawie w mym wieku. Tylko wydawała się starszą ode mnie; była bardzo piękna, wyrażała się z pewnością i traktowała mię z góry, jakby dwudziestoletnia królowa.
Weszliśmy do domu bocznemi drzwiami — główne drzwi z przodu domu były zamknięte na dwa grube łańcuchy — odrazu uderzyło mię to, że na wszystkich korytarzach było ciemno i płonęła tylko świeca, postawiona tu przez dziewczynkę; wzięła ją, skorośmy tylko weszli. Z tą świecą przeszliśmy przez korytarz i wstąpili na schody, gdzie również było ciemno. Gdy wreszcie zatrzymaliśmy się przy drzwiach jakiejś sali, dziewczynka rzekła:
— Wejdź!
— Po pani — odpowiedziałem bardziej z obawy, niż z grzeczności.
— Nie bądź śmiesznym, chłopcze! — odrzekła — ja tu nie pójdę. — I pogardliwie popatrzywszy na mnie uciekła, a co gorsza, zabrała ze sobą świecę.
Zrobiło mi się słabo, bo bałem się ciemności. Nic mi nie pozostawało innego, jak zapukać do drzwi, uczyniłem to i usłyszałem wezwanie, bym wszedł. Wszedłem i znalazłem się w wielkiej pięknej sali, oświecanej woskowemi świecami. Ani jeden dzienny promień nie przenikał do niej. Był to buduar, jak to dopiero teraz po pewnym czasie mogę stwierdzić, którego wygląd i znaczenie były mi wówczas zupełnie nieznane. Pierwszą rzeczą, która mię uderzyła, był stół, przykryty muślinem, a na nim lustro w pozłacanej ramce; odrazu domyśliłem się, że to stół toaletowy, jaki bywa u światowych dam.
Nie wiem, jakie odniósłbym wrażenie, gdyby nie było tu takiej właśnie damy. W krześle, z głową wspartą na ręce, opierając się o stół, siedziała najdziwniejsza pani, jaką kiedykolwiek widziałem lub zobaczę...
Ubranie jej było z białej drogiej materyi... całe z atłasu, koronek, jedwabiu i całe białe. Miała białe pantofelki, z głowy spływał długi welon, przymocowany do włosów białymi ślubnymi kwiatami, a jej całkiem siwe włosy też białe. Na szyi i rękach błyskały drogocenne ozdoby i takie same klejnoty leżały na stole. Wokoło po komnacie, rozrzucone były ubrania, nie tak drogie, jak na niej i jakieś skrzynie i kufry. Sama jeszcze widocznie nie dokończyła się ubierać; miała tylko jeden pantofel, drugi leżał na stole obok ręki; welon był w połowie przymocowany, zegarek, łańcuszek, koronki, chustka do nosa, rękawiczki, bukiet kwiatów, książka do nabożeństwa — wszystko to było porozrzucane bezładnie na stole wraz z leżącymi na nim klejnotami.
Wszystko to spostrzegłem nie odrazu, choć w pierwszej chwili zobaczyłem więcej, niż się można było spodziewać. Zauważyłem, że wszystko białe, dawno już straciło swój kolor, spłowiało i pożółkło. Zauważyłem, że ubrana kobieta spłowiała tak samo, jak jej ślubna odzież i kwiaty i nic błyszczącego w niej nie zostało, prócz błysku jej zapadłych oczu. Zauważyłem, że suknia jej uszyta niegdyś na pełne kształty młodej panienki teraz wisiała, jak worek na jej postaci, stanowiącej szkielet, obciągnięty skórą. Niegdyś, gdy mię zaprowadzono na jarmark, widziałem tam straszną figurę woskową, przedstawiającą jakąś osobę na paradnem śmiertelnem łożu. Innym razem zaprowadzono mię do jednego z dawnych kościołów na moczarach, w którym pokazywano szkielet w zbutwiałej bogatej szacie, znaleziony w podziemiach kościoła. Przypomniałem sobie woskową figurę i szkielet, i zdawało mi się, że miały one podobnie ciemne oczy, jak te, które w tej chwili patrzyły na mnie. Chciałem krzyknąć, ale nie śmiałem.
— Kto to? — spytała pani przy stole.
— Pip, proszę pani!
— Pip?
— Chłopiec od pana Pembelczuka! Przyszedł... zabawić.
— Podejdź bliżej... niech cię zobaczę. Bliżej!
Stałem obok niej, zwrócony cokolwiek na bok, co dało mi możność rozpoznania lepiej niektórych przedmiotów. I tak zauważyłem, że zarówno zegarek kieszonkowy, jak ścienny zatrzymał się o dwadzieścia minut przed dziewiątą.
— Popatrz na mnie — rzekła pani Chewiszem. — Nie boisz się kobiety, która nie widziała słońca od czasu twego urodzenia?
Z żalem muszę wyznać, że odważyłem się wymówić straszne kłamstwo i odpowiedziałem:
— Nie!
— Czy wiesz, czego się dotykam? — spytała, kładąc kolejno jedną, potem drugą rękę po lewej stronie piersi.
— Tak, pani! (Tem przypomniała mi strasznego młodzieńca.)
— Czegóż dotykam?
— Swego serca.
— Złamane.
Słowa te wypowiedziała uroczyście z błyszczącem spojrzeniem i bolesnym uśmiechem, jakby grając rolę teatralną. Potrzymawszy chwilę ręce na piersiach, powoli opuściła je, jakby ociężały jej nagle.
— Jestem znużoną — rzekła. — Chciałabym mieć jakąś rozrywkę... Zerwałam już raz na zawsze ze wszystkimi mężczyznami i kobietami. No, baw się!...
Czytelnik, jak sądzę, zgodzi się ze mną, że w danych okolicznościach trudno było wymyśleć coś bardziej niemożliwego dla biednego chłopca, jak wskazana przez tę damę rozrywka.
— Niekiedy pojawiają się u mnie dzikie zachcianki — mówiła. — Ot i teraz przyszło mi do głowy takie dzikie pragnienie... chcę widzieć jakąkolwiek zabawę... No baw się, baw, baw!... — dodała, niecierpliwie poruszając palcami prawej ręki.
Z obawy przed siostrą chciałem przebiedz dookoła sali, naśladując ruch biedki pana Pembelczuka, ale poczułem, że jestem tak mało usposobiony do podobnego przedstawienia, iż porzuciłem tę myśl i patrzyłem na panią Chewiszem z tak ponurym wyrazem, że, gdyśmy dowoli napatrzyli się sobie, powiedziała:
— Gniewasz się, czy jesteś krnąbrny?
— Nie, pani! Bardzo mi pani żal i żałuję też, że teraz nie mogę się bawić. Jeśli pani się poskarży na mnie, to wiele ucierpię od siostry, chciałbym się bawić, jeślibym mógł. Ale tu wszystko tak nowe dla mnie, tak dziwne, tak bogate a... tak smutne...
Zatrzymałem się w obawie, że powiem albo powiedziałem coś niepotrzebnego i znowu przypatrywaliśmy się sobie.
Zanim przemówiłem, odwróciła się ode mnie, spojrzała na swą suknię, na stół toaletowy, na siebie i na lustro.
— Tak nowe dla niego — szepnęła — tak stare dla mnie; tak dziwne dla niego, tak zwyczajne dla mnie; tak smutne dla nas obojga! Zawołaj Estellę!
Wyrzekła ostatnie słowa z takim wyrazem zadumy, jakby mówiła do siebie. Nie ruszyłem się też z miejsca.
— Zawołaj Estellę! — powtórzyła, zwracając się ku mnie. — Możesz to uczynić? Zawołaj Estellę. Otwórz drzwi i zawołaj.
Stanie w ciemnym korytarzu nieznanego domu, wołanie na hardą panienkę, która długo nie pokazywała się i nie odpowiadała, poczucie nieprzezwyciężonej prawie potrzeby zawołania na całe gardło: „Estello“ było prawie równie nie do zniesienia jak „zabawa“, której ode mnie żądano. Wreszcie raczyła odpowiedzieć, a wślad za tem pojawiła się na końcu korytarza świeca, błyszcząca, jak gwiazdka.
Pani Chewiszem kazała jej się zbliżyć, wzięła ze stołu naszyjnik, przyłożyła do jej wysmukłej szyjki, a potem do pięknych kasztanowatych włosów.
— Przyjdzie czas, gdy będzie on twoim, moja droga i możesz się nim cieszyć! A teraz pograj w karty z tym chłopcem!
— Z tym chłopcem! Przecież to prosty chłopiec z kuźni!
Nie zupełnie dobrze słyszałem, co powiedziała pani Chewiszem, ale zdawało mi się, że odpowiedziała:
— Cóż z tego! Możesz mu złamać serce.
— Jaką grę w karty umiesz, mały? — z największem lekceważeniem spytała mię Estella.
— Umiem grać tylko w „Żebraka“, panienko!
— Ograj go — rzekła Estelli pani Chewiszem.
Zasiedliśmy z Estellą przy kartach. Tylko tyle jeszcze zauważyłem, że w tej sali wszystko się już dawno zatrzymało w miejscu podobnie, jak kieszonkowy ścienny zegar. Widziałem, jak pani Chewiszem położyła naszyjnik na to samo miejsce na stole, z którego go wzięła. Podczas gdy Estella rozdawała karty, spojrzałem na stół i widziałem, że leżący na nim pantofelek, niegdyś biały, obecnie żółty, który ani razu nie był w użyciu. Spojrzałem na nogę, dla której był przeznaczony: jedwabna pończocha, niegdyś biała, obecnie żółta, była dziurawa. Na wszystkich przedmiotach znać było takie zaniedbanie, że porównałbym ślubną odzież, okrywającą tę zaschłą postać do stroju śmierci, a długi welon do całunu.
W czasie naszej gry siedziała nieruchomo i wydawała mi się trupem, a zagięcia i zakładki jej ślubnej sukni były pokryte jakby popiołem. Wówczas jeszcze nic nie słyszałem o tem, że zwykle wyjęte z ziemi ciała dawno pogrzebanych ludzi, skoro tylko wyniesie się je na powietrze, rozsypują się natychmiast w proch; później często myślałem, że pani Chewiszem była podobna do takiego trupa i należało ją tylko wynieść na słońce, aby się w proch rozsypała.
— A, ten malec!... Walety nazywa chłopcami! — z lekceważeniem zawołała Estela jeszcze przed ukończeniem pierwszej gry. — A ręce jego takie grube! A buty takie ordynarne!
Nigdy jeszcze nie sądziłem, że można się wstydzić własnych rąk, lecz po tym wykrzykniku ukazały mi się one w innem świetle. Pogarda jej dla nich sprawiła na mnie tak silne wrażenie, że i ja zacząłem niemi pogardzać.
Wygrała, na mnie przyszła kolej rozdawać. Rozdałem, jak należało, choć doskonale wiedziałem, że śledzi mnie, czy nie rozdam fałszywie. Za to nazwała mię głupim, niezgrabnym malcem.
— Dlaczego nic na nią nie powiesz — spytała mię pani Chewiszem. — Nagadała ci tyle niegrzeczności, a tyś do tej chwili nic na nią nie powiedział. Co myślisz o niej?
— Nie chciałbym mówić tego — odpowiedziałem zmieszany.
— Powiedz mi do ucha — rzekła, schylając się ku mnie.
— Myślę, że bardzo harda — szepnąłem.
— Jeszcze co?
— Ze bardzo piękna.
— A dalej?
— Zuchwała (Estella rzuciła na mnie wzrokiem żywej niechęci).
— A więcej?
— Chciałbym iść do domu.
— I nigdy więcej nie widzieć jej, chociaż jest tak piękną.
— Nie mogę powiedzieć wprost, że nie chciałbym jej nigdy widzieć, ale chciałbym iść już do domu.
— Już wnet pójdziesz. — Dokończ najpierw gry.
Jeślibym chwilę przedtem nie widział uśmiechu na jej twarzy, myślałbym, że pani straciła władzę uśmiechania się. Rysy jej jakby zastygły w natężonym i zamyślonym wyrazie i zdawało się, że nic więcej nie mogło ich ożywić od tego dnia, gdy wszystko wokoło się zatrzymało. Pierś jej zapadła, plecy zgarbiły się, głos stracił dźwięk i zmienił się w chrapliwy szept; wszystko w niej ugięło się pod jakimś ciężkim, nagle godzącym w nią, ciosem.
Kończyłem grę z Estellą — która znów wygrała; rzuciła karty na stół, gdy wszystkie przeszły w jej ręce, jakby brzydziła się niemi dlatego, że przeszły do niej z mych grubych rąk.
— Kiedy masz przyjść tu znowu? — rzekła pani Chewiszem. — Zaraz pomyślę.
Już miałem jej przypomnieć, że dziś środa:, ale nakazała mi milczenie niecierpliwem poruszeniem palców prawej ręki.
— Cicho! Cicho! Nie wiem nic o dniach waszego tygodnia; nie wiem nic o tygodniach w roku. Przyjdź tu znowu za sześć dni. Słyszysz?
— Tak, pani!
— Estello, sprowadź go na dół! Daj mu co do jedzenia i niech się pobawi na podwórzu, póki będzie jadł. Możesz iść, Pip!
Postępowałem za świecą w dół tak, jak szedłem za nią do góry. Estella postawiła ją na to samo miejsce, skąd wzięła. Póki nie otworzyła drzwi bocznych, wyobrażałem sobie, że to już noc. Zrazu, gdym wyszedł, oślepiło mię dzienne światło, co było naturalnem następstwem tego, że kilka godzin przebyłem w ciemnej sali, oświeconej woskowemi świecami.
— Chodź tu chłopcze — rzekła Estella, wychodząc i zamykając za sobą drzwi.
Cieszyłem się, że zostałem sam na podwórzu i zacząłem oglądać swe grube ręce i ordynarne buty. Miałem o nich niezbyt dobre wyobrażenie. Przedtem nigdy nie zasmucały mię, teraz było mi przykro patrzyć na nie, jako na dowód mego nizkiego pochodzenia. Postanowiłem spytać Józefa, dlaczego nauczył mię nazywać obrazki na kartach chłopcami a nie waletami. Pragnąłem, aby Józef był lepiej wychowany, bo wówczas i ja byłbym lepiej wychowany.
Powróciła wkrótce i przyniosła ze sobą chleba, mięsa i niewielki kubek piwa. Postawiła kubek na kamieniu a chleb z mięsem wsunęła mi w ręce, nie patrząc na mnie i z takim wyrazem, jakbym był jej nielubianym psem. Czułem się tak poniżony, przybity, przygnębiony, było mi tak gorzko, że nie wiem doprawdy, jakich słów użyć do jaśniejszego przedstawienia swych uczuć... Bogu tylko wiadomo... Łzy pokazały się w mych oczach. I w tej chwili dziewczynka z nieukrywanym tryumfem popatrzyła na mnie, czując, że stała się głównym powodem mego rozgoryczenia. To dodało mi siły do stłumienia ich i spojrzenia na nic; popatrzyła na mnie pogardliwie, jakby chciała wyrazić, że wie dobrze, iż mię upokorzyła i odeszła.
Jak tylko znikła, oglądnąłem się dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłbym się ukryć; schowałem się za drzwi browaru; oparłszy rękę o ścianę, położyłem na niej głowę i zapłakałem. Płakałem, równocześnie uderzając nogą o ścianę i rwąc sobie włosy. Uczucia moje były tak gorzkie i obraza tak silna! Sposób wychowania siostry uczynił mię wrażliwym. W tym maleńkim światku, w którym dzieci się obracają, przy jakiemkolwiek wychowaniu, niczego tak nie odczuwają, niczego tak bardzo nie biorą do serca, jak niesprawiedliwości. Nie chodzi o to, jak wielką będzie niesprawiedliwość, wyrządzona dziecku; dziecko małe i świat otaczający je mały i nic w tem dziwnego, że jego niewielki koń na biegunach wydaje mu się tak wielkim, jak grubokościsty koń irlandzki. Co do mnie, będąc od najwcześniejszej młodości pastwą ciągłej krzywdy, dawno zrozumiałem, że siostra moja, kobieta usposobienia kapryśnego i burzliwego, niesprawiedliwie obchodzi się ze mną. Kryłem w swej duszy głębokie przekonanie, że choć wychowywała mnie „ręką“, przecież nie miała prawa wychowywać mnie „pięścią“. Różne kary, polegające na tem, że ze mną nie mówili, pozbawiali mnie pokarmu i snu, bili, wzmacniały we mnie jeszcze to przekonanie i ponieważ wszystkie swe myśli musiałem głęboko taić w swej duszy, samotnie się nad niemi zastanawiać, stawałem się coraz bardziej skrytym i rozdrażnionym.
Nareszcie obtarłem twarz rękawem i wyszedłem z browaru. Zjadłem chleb i mięso, wypiłem piwo, co mię rozgrzało i rozweseliło tak, że zapragnąłem obeznać się z otaczającem mnie miejscem.
Wszystko tu było opuszczone i zaniedbane, aż do gołębnika, który rozpadł się pod wpływem wiatru. Gołębi nie było w gołębniku, jak nie było koni w stajni, świń w chlewie, słodu w spichrzu i zapachu ziarna i piwa w kadziach do fermentacyi. Wszystko to znikło z browaru z ostatnim kłębem dymu, ulatującym z komina. Całe sąsiednie podwórze było zarzucone pustemi beczkami, niby ponurem wspomnieniem minionych niegdyś lepszych dni. Z beczek tchnął taki kwaśny zapach, że absolutnie nie przypominał piwa.
Na najdalszym końcu browaru znajdował się sad, otoczony dokoła starym murem; mur był tak niewysoki, że bez wielkiego trudu wydrapałem się nań i dość długo zatrzymałem się na nim. Zauważyłem, iż sad ten należał do domu i był zaniedbany i zarosły chwastami; gdzieniegdzie widniały zielone i żółte ścieżki, po których widocznie ktoś biegał... i rzeczywiście ujrzałem Estellę, biegającą po nich. Widać, że wolno było chodzić wszędzie. Kiedym się skusił do spaceru po beczkach, spostrzegłem, że i ona chodzi po nich z drugiej strony podwórza. Stała zwrócona plecami do mnie, podtrzymując rękami swe cudne, kasztanowate włosy, wreszcie, ani razu nie oglądnąwszy się na mnie, znikła. Po chwili mignęła jeszcze w samym browarze. Myślę tu o wielkiej i głębokiej przestrzeni, gdzie warzono zwykle piwo i gdzie znajdowały się wszystkie niezbędne do tego przyrządy. Gdym po raz pierwszy wszedł tu i uderzony ponurym wyglądem tego miejsca zatrzymałem się przy drzwiach, widziałem jak dziewczynka przeszła między wygasłemi ogniskami i wbiegła po kilku małych żelaznych schodkach na górną galeryę, jakby wznosząc się do nieba.
W tem samem miejscu i w tej samej chwili przedstawił się mej wyobraźni dziwny widok. To, co wówczas wydawało mi się dziwnem, po kilku latach wydało mi się jeszcze dziwniejszem. Odwróciłem oczy, oślepione jasnem światłem, wpadającem z góry; spojrzałem na wielką belkę w ciemnym kącie browaru na prawo ode mnie i ujrzałem jakąś postać powieszoną za szyję.
Postać ta była w zżółkłej od starości niegdyś białej sukni z pantofelkiem na jednej tylko nodze; wisiała tak, że mogłem dokładnie rozróżnić spłowiała koronki jej sukni, przysypane ziemistym prochem i twarz pani Chewiszem, drgającą tak, jakby chciała nią przyzwać. Ze strachem patrzyłem na tę postać, bo byłem; przekonany, że chwilę przedtem jej tu nie było; zrazu odskoczyłem od niej, potem zacząłem się zbliżać, a strach mój jeszcze się zwiększył, gdy spostrzegłem, że postać znikła bez śladu.
Gdy znowu ujrzałem wyiskrzone, mroźne niebo, ludzi przechodzących obok sztachet, oddzielających podwórze od ulicy i gdy zjadłem resztę chleba i mięsa i dopiłem piwa, przyszedłem cokolwiek do siebie. Uspokoiłem się ostatecznie, gdym zobaczył Estellę, zbliżającą się z kluczami, aby mnie wypuścić. Wyobraziłem sobie bowiem, z jakąby wzgardą mię traktowała, gdyby spostrzegła mój przestrach, postarałem się więc nie dostarczać jej tej przyjemności.
Przechodząc z tryumfem popatrzyła na mnie, jakby się cieszyła, że mam grube ręce i ordynarne buty; otworzyła furtkę i zatrzymała się przy niej. Wyszedłem, nie spojrzawszy na nią, ale ona uderzyła mię po plecach i spytała:
— Czemu nie płaczesz?
— Bo nie chcę.
— Choć nie chcesz, płaczesz — odpowiedziała. — I płakałeś tak, żeś ledwo nie oślepł a i teraz o mało nie płaczesz.
Pogardliwie zaśmiała się i wypchnęła mię za drzwiczki. Poszedłem wprost do pana Pembelczuka i bardzom się ucieszył, że nie było go w domu. Poprosiłem pomocnika, by mu oznajmił, kiedy pani Chewiszem kazała mi przyjść znowu, poczem udałem się pieszo do domu, który leżał o cztery mile od miasta. Przez cały czas, rozmyślałem o tem, com widział i głęboko martwiłem się, że jestem prostym rzemieślniczym chłopcem, że mam grube ręce i ordynarne buty, że miałem brzydkie przyzwyczajenie nazywania waletów chłopcami, że jestem większy nieuk, niż sądziłem dotychczas i że stanowisko moje wogóle najniższe i najgorsze.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.