Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział VII.

W tym czasie, w którym czytałem napisy na grobach, sylabizowałem zaledwie słowa. Pojęcie me o znaczeniu ich było też niezbyt prawidłowe. Słowa: „żona wyżej wspomnianego“ mówiły mi o tem, że ojciec mój przeniósł się do lepszego świata. Jeśliby był na grobowcu którego z mych zmarłych krewnych napis „niżej wspomniany“, z pewnością odniósłbym bardzo złe mniemanie o tym członku naszej rodziny. Teologiczne moje wiadomości, zaczerpnięte z katechizmu, nie odznaczały się również zbytnią jasnością. Tak naprzykład doskonale pamiętam, że wyuczony przezemnie tekst: — „Chodź drogami temi po wszystkie dni żywota swego“ rozumiałem, jako zobowiązanie do wychodzenia z domu i przechodzenia przez wieś w pewnym kierunku, ani na krok nie zbaczając z drogi.
Siostra postanowiła, że kiedy dojdę do pewnego wieku, będę uczniem Józefa a do tego czasu nie mogę się lampartować i przywykać do bezczynności. Dlatego to nie tylko wypełniałem funkcye chłopca do posługi przy kowalu, ale za każdym razem, gdy komuś z sąsiadów potrzeba było chłopca do odstraszenia ptaków, wyzbierania kamieni lub czegoś innego w tym rodzaju, zawsze mię tam wyprawiali. Nie chcąc jednakże kompromitować się ze względu na zajmowane przez nas niezłe stanowisko, w kuchni nad kominem powiesili puszkę, którą pokazywali wszystkim i objaśniali, że w niej znajduje się mój zarobek. Zawsze myślałem, że te pieniądze idą na spłaty długów państwowych i nie miałem nadziei, aby ten skarb mnie się kiedyś dostał.
Ciotka pana Uopsela utrzymywała we wsi wieczorną szkołę a raczej prawdę mówiąc, ta dziwna staruszka, mająca ograniczone środki a nieograniczoną ilość słabości, każdego wieczora od szóstej do siódmej spała w obecności dzieci, które płaciły jej za przyjemność zabawienia się tym widokiem dwa pensy na tydzień. Wynajmowała niewielkie mieszkanie, którego górną izbę zajmował pan Uopsel; my uczniowie, często słyszeliśmy, jak deklamował coś strasznym i uroczystym głosem i od czasu do czasu tak tupał nogami, że drżał nad nami sufit. Co kwartał pan Uopsel „egzaminował“ nas. Egzamin polegał na tem, że zawijał swe rękawy, rozburzał włosy i deklamował nam mowę Marka Antoniusza nad ciałem Juliusza Cezara. Potem następowała oda o nieszczęściach Collinsa, w której pan Uopsel występował w roli Zemsty, gdy rzuca zakrwawiony miecz i z bolesnym wyrazem bierze swą trąbę, aby ogłosić wojnę. Kiedym popadł w nieszczęście i nie byłem już tym co dawniej, porównałem swe niedole z nieszczęściem Collinsa i Uopsela a porównanie to nie wypadło na korzyść obu tych dżentelmenów.
Ciotka pana Uopsela utrzymywała w tej samej izbie, gdzie była sala do nauki, także i mleczarnię. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia o tem, jakie były w niej towary i w jakiej cenie, zawsze jednak na stole leżała księga z cennikiem, według którego Biddi prowadziła handel. Biddi była wnuczką ciotki pana Uopsela; prawdę mówiąc nigdy nie mogłem dojść, jakie pokrewieństwo łączyło ją z panem Uopselem. Była sierotą, jak ja i tak samo wychowywana „w pracy rąk“, jak ja. Zwracał uwagę jej wygląd: włosy nigdy nie czesane, ręce nie umyte, trzewiki na nogach podarte i zniszczone. Tak chodziła przez cały tydzień, aż do niedzieli, w niedzielę dziwacznie wystrojona szła do kościoła.
Wspólnemi siłami z pomocą Biddi, nie zaś ciotki pana Uopsela, przebrnąłem trudności alfabetu, jakby przez gęstwę kolących krzewów, w męce, zlany potem nad każdą literą. Z kolących krzewów wpadłem między rozbójników, składających się z dziewięciu cyfr, które przebierały się każdego wieczora do niepoznania. Wreszcie jednakże zacząłem czytać, pisać i rachować, chociaż czyniłem to, jakby poomacku.
Pewnego pięknego wieczora siedziałem przy kominie ze swą tabliczką i z wielkim trudem bazgrałem do Józefa. Minęło już więcej niż rok od naszej wyprawy na moczary i nastała zima z bardzo silnymi mrozami. Z pomocą abecadła, leżącego u mych nóg, udało mi się wreszcie nabazgrać następujący list:
„muJ kochAny Józiu MaM nadzieję, że Cisie powodzi Dobże Jósz prętko Będę umiał piSać i będę mug ciebie Na uczyć piSać

KoChaiąncy Cie P i P“

Nie miałem wówczas koniecznej potrzeby pisania do Józefa, ponieważ siedział obok mnie i byliśmy sami. Ale chodziło o to, że sam napisałem własnemi rękami i podałem tabliczkę Józefowi, który wziął ją z przejęciem, jakby jaki nadzwyczajny okaz wiedzy.
— No Pip, mój przyjacielu! — zawołał szeroko otwierając swe niebieskie oczy. — Aleś ty uczony! Nieprawdaż?
— Tak, chciałbym być uczonym — odpowiedziałem, spoglądając na tabliczkę z pewnem niedowierzaniem na widok tego, że litery szły stopniowo w górę.
— Ot tu Józi — rzekł — a tu o. To znaczy J — ó — z — i — o, razem Józio.
Nigdy nie słyszałem, aby Józef cośkolwiek czytał, prócz tego jedynego słowa. Gdy raz w niedzielę, kiedyśmy z nim siedzieli razem i ja według zwyczaju przekręciłem swą książeczkę do modlenia odwrotnie, zauważyłem, że czytał modlitwy równie płynnie, jak wówczas, gdy trzymałem ją prawidłowo. Pragnąc skorzystać z tego zdarzenia i wyjaśnić, jak wiele umie Józef, przystąpiłem do rzeczy i rzekłem:
— A teraz przeczytaj to!
— Widzisz, Pip! Przeczytać to — odrzekł niepewnie, wodząc po tabliczce oczami — Raz, dwa, trzy. Tu jest trzy razy J i trzy razy ó, i trzy razy Józio... prawda, Pip?
Pochyliłem się ku niemu i prowadząc po tabliczce wskazującym palcem, przeczytałem mu wszystko.
— Dziwne! — zawołał, gdym skończył. — Jaki ty jesteś uczony!
— Jak złożysz Hardżeri? — spytałem protekcyjnym tonem.
— Wogóle tego nie składam — odpowiedział.
— No to wyobraź sobie, że składasz.
— Nie mogę sobie wyobrazić, — odrzekł. — Ogromnie lubię czytać.
— Lubisz?
— Bardzo! Daj mi dobrą książkę lub dobrą gazetę i posadź mię przy kominku a nic mi więcej nie trzeba. Boże miłosierny! — ciągnął, trąc swe kolano. — Jak widzisz, tu jest Jó a tu zio i wiesz co wypadło: Józio. Zajmujące!
Z tych słów doszedłem do przekonania, że wykształcenie Józefa, jak i zastosowanie pary, znajduje się jeszcze w zaczątkach, nie mniej jednak ciągnąłem dalej:
— Chodziłeś do szkoły, gdyś był takim, jak ja?
— Nie!
— Dlaczegoś nie chodził wówczas do szkoły?
— Wiesz, co ci powiem, Pip — odpowiedział, poruszając pogrzebaczem w kominku, co zawsze czynił, gdy myślał o czemś bardzo poważnem. — Ojciec mój był strasznym pijakiem i gdy bywało upił się, bił matkę w najniemiłosierniejszy sposób. Miał tylko tę kuźnię, no i mnie w dodatku. I bił mię tak, jak nigdy nie bił młotem w kuźni. Czy słyszysz mię i rozumiesz, Pip?
— Tak.
— Czasem zdarzyło się, że uciekliśmy z matką od ojca. Matka dostała jakiś zarobek i mówiła: „Chwała Bogu, teraz możesz chodzić do szkoły, moje dziecko!“ — oddawała mię do szkoły. Ale widzisz, mój ojciec miał tę dobrą stronę, że nie mógł żyć bez nas. Przyjdzie wówczas z całym tłumem młodych i urządzi taki hałas u drzwi domu, w którym żyliśmy, że gospodyni przestraszona wydawała nas. Wówczas on, sprowadziwszy nas do domu, zaczynał bić. Rozumiesz teraz, Pip — ciągnął po chwili, w milczeniu poprawiając w kominie — dlaczegom się nie uczył?
— Rozumiem, biedny Józiu.
— Widzisz, — mówił dalej, dwa razy przesunąwszy pogrzebaczem po ruszcie — powinniśmy oddać każdemu, co mu się należy i sprawiedliwie oceniać ludzi. Ojciec mój miał dobre serce... Czyż tego nie rozumiesz?
Nie rozumiałem tego, ale nie przeczyłem.
— Tak — mówił — jeśli ktoś ma warzyć kaszę, a nie będzie warzył, to się ona nie ugotuje.
Potwierdziłem jego słowa.
— Ponieważ zaś ojciec nie przeszkadzał mi w zajmowaniu się pracą, wyuczyłem się tego rzemiosła, którem i onby się zajmował, gdyby chciał... Sumiennie pracowałem, ręczę ci, Pip! Zarabiałem tyle, że mogłem utrzymać ojca i utrzymywałem go, póki nie umarł sparaliżowany. Chciałem na jego nagrobku umieścić wiersze: — „Pomódl się przechodniu, bo człowiek ten był dobroczynnym w swem życiu.“
Józef z taką dumą zadeklamował ten wiersz, że spytałem się, czy sam go ułożył.
— Tak, sam, — odpowiedział. Ułożyłem go w jednej chwili. Przyszło mi to podobnie łatwo, jak podkuć konia. Nigdy w swem życiu nie byłem równie zdziwiony... nie wierzyłem nawet swym własnym oczom... Tak, mówiłem ci już, że chciałem je wyciąć na kamieniu; ale poezya kosztuje, czy maleńkiemi literami ją wytniesz, czy wielkiemi... nie umieściłem go więc. Nie mówię już o pogrzebie, lecz, trzeba było zbierać pieniądze dla matki. Miała ona bowiem bardzo słabe i rozstrojone zdrowie. Niedługo go przeżyła, biedaczka... i wkrótce na nią nadeszła kolej.
Błękitne oczy Józefa załzawiły się i obtarł sobie najpierw jedno, potem drugie oko okrągłym końcem kamiennego pogrzebacza.
— Było mi tak smutno żyć samemu — ciągnął — że poznajomiłem się z twoją siostrą. Ty wiesz — z wahaniem spojrzał na mnie, widocznie przeczuwając, że mogę się z nim nie zgodzić — że twoja siostra piękna kobieta.
Aby mu nie okazać swego przekonania co do tej kwestyi, spiesznie odwróciłem się do ognia,
— Niech sobie mówi rodzina, co chce, niech sobie cały świat mówi co chce, ja ci to Powtarzam, Pip — po każdem słowie uderzał pogrzebaczem po ruszcie kominka — że twoja siostra pięk—na ko—bie—ta!...
Nie mogłem nic innego wymyśleć w odpowiedzi, tylko:
— Bardzom rad, że tak myślisz!
— I ja także, — odpowiedział. — Nic to, że czerwona i koścista, Pip!
Odpowiedziałem mu, że jeśli jemu to nie wadzi, to nikomu nic do tego.
— Rozumie się! — rzekł. — Masz słuszność, przyjacielu! Gdy poznajomiłem się z twoją siostrą, wszyscy tylko o tem mówili, jak to ona cię z pracy rąk swych wychowywała. Mówili ludzie, że ona bardzo dobrze to czyniła i ja mówiłem, jak wszyscy. A co do ciebie, nie możesz sobie wyobrazić, jakim byłeś chudym malcem; skóra i kości... Gdybyś mógł się wówczas zobaczyć, to niezbyt dobre miałbyś o sobie mniemanie.
Nie bardzo mi się to podobało, więc powiedziałem:
— Pozostaw mię w spokoju, Józiu!
— A przecież cię nie zostawiłem, Pip! — odpowiedział z niezwykłą prostotą. — Gdy zaproponowałem twej siostrze, by wyszła za mnie, abyśmy wzięli ślub w kościele, zgodziła się na to, a gdy się przenosiła do mnie do kuźni, rzekłem: „Weź z sobą i biedne maleństwo... Niech go Bóg błogosławi! Wystarczy miejsca w kuźni i dla niego.“
Zapłakałem i objąwszy Józefa, prosiłem o przebaczenie. Rzucił pogrzebacz i objął mię.
— Zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Nie prawdaż? No, nie płacz, stary przyjacielu!
Gdy minęła ta mała przerwa, mówił dalej:
— Tak więc, widzisz Pip, jak się to stało... Gdy weźmiesz mnie w swe ręce i zaczniesz uczyć, (tylko muszę cię uprzedzić, że bardzo smutna rzecz uczenie, bardzo smutna), to uważaj, aby pani Józefowa nie wiedziała o tem. Trzeba to wszystko czynić pokryjomu. A dlaczego pokryjomu, zaraz ci powiem, Pip!
Znowu wziął pogrzebacz, bez którego trudnoby mu było objaśnić to.
— Siostra twoja oddana rządom.
— Rządom?
Byłem przestraszony i w głowie błysnęła mi przez głowę przykra myśl, (a także, boję się powiedzieć, nadzieja) że chce się rozwieść z Józefem a wyjść za mąż za jakiegoś lorda z admiralicyi lub policyi.
— Oddana rządom to znaczy, że lubi rządzić tobą i mną.
— Ach, to to znaczy.
— I dlatego nie bardzo lubi uczonych — ciągnął — szczególnie zaś będzie przeciwną, bym ja był uczonym... z obawy, abym nie powstał... jak to czynią buntownicy, rozumiesz?
Chciałem go prosić o objaśnienie mi tych słów i już zacząłem: — „Dlaczegóż...“ ale mi przerwał:
— Poczekaj chwilę! Wiem, co chcesz powiedzieć!... Poczekaj tylko chwilę... Nie przeczę, że siostra twoja rządzi nami, jak wielki mogoł... nie przeczę, że czasem tak wpadnie, że wzrokiem przydusi. W takiej chwili, gdy się wścieka — tu Józef zniżył głos i ze strachem spojrzał na drzwi — mimowoli powiesz, że to prawdziwa wiedźma.
Słowo to wymówił, jakby się zaczynało od całego tuzina „w“.
— Dlaczego nie powstanę? O to chciałeś się spytać, gdym ci przerwał?
— Tak.
— Tak — rzekł, przekładając pogrzebacz z prawej ręki do lewej, aby prawą poprawić swe bokobrody. Na widok tego ruchu straciłem nadzieję, czy doczekam się od niego jakiegoś postanowienia. — Tak, siostra twoja — ma głowę!... I jaką głowę.
— Co to znaczy? — spytałem w nadziei, że wprawię go w kłopot. Ale Józef szybciej się zoryentował, niż myślałem i ze swej strony zmieszał mnie swą odpowiedzią.
— Tak, ona ma głowę, — mówił. — A u mnie jaka głowa! I znów zaczął gładzić swe bokobrody. — A wreszcie... Pip... mówię ci poważnie przyjacielu. Napatrzyłem się dosyć nieszczęśliwej pracownicy, mej matce, jak przez całe życie męczyła się, zapracowując się, niby niewolnica i nie mając ni chwili spokoju. Od tego czasu boję się sprzeciwiać kobiecie i gotów jestem raczej sam odmówić sobie wygód, aniżeli ją zmuszać do troski. Chciałbym tylko znosić wszystko sam, byle żadnych „łaskotek“ dla ciebie nie było, przyjacielu! Eh, wiele możnaby powiedzieć, Pip! Spodziewam się, że przecierpisz... Wszystko na święcie mija.
Chociaż byłem mały, od tego wieczora poczułem jeszcze więcej szacunku dla Józefa. Stosunki moje z nim pozostały jak przedtem przyjacielskie, z tą jednak różnicą, że teraz patrząc na niego, albo myśląc o nim, zawsze czułem, że nie tylko go kocham, lecz i głęboko czczę.
— Jednakże — rzekł, powstając, by dołożyć paliwa do ognia — co to znaczy? Powinna już wybić ósma godzina a ona jeszcze nie nadjeżdża. Myślę, czy klacz wuja Pembelczuka nie pośliznęła się na lodzie i nie wywrócili się.
W dni targowe pani Józefowa jeździła zwykle z wujem Pembelczukiem na rynek, gdzie pomagała mu w różnych zakupach, potrzebnych w domowem gospodarstwie, a wymagających kobiecego oka. Wuj Pembelczuk był starym kawalerem i nie dowierzał swej służbie. Dziś był również taki dzień i dlatego pani Józefowa wyprawiła się z nim na targ.
Józef rozniecił ogień, wymiótł popiół z ogniska i poszliśmy z nim ku drzwiom, aby posłuchać, czy nie jedzie wózek. Noc była chłodna, wiatr ostry a ziemia twarda i cała biała od szronu. Mimowoli pomyślałem, że człowiek nie mógłby przetrzymać takiej nocy na moczarach. Popatrzyłem na gwiazdy i zdawało mi się, jak musi być strasznie zamarzając, patrzeć na zimno mrugające na niebie ogniki, które ani pomódz mu, ani boleć nad nim nie mogą.
— Jadą — rzekł Józef — słyszysz, jak tętnią kopyta?... Jakby dzwonki.
Klacz biegła prędzej niż zwykle i dźwięk jej żelaznych podków o twardą, zamarzłą ziemię sprawiał wrażenie niby muzyki. Wynieśliśmy krzesło, aby siostra wygodniej mogła wysiąść z wózka, roznieciliśmy jaśniej ogień, aby było go widać z okien, obejrzeliśmy kuchnię i ustawili wszystko na miejscu. Nie zdążyliśmy dokończyć przygotowań, gdy podjechali do domu. Pani Józefowa wysiadła pierwsza a za nią wuj Pembelcżuk, który natychmiast okrył derką konia. Weszliśmy do kuchni wszyscy razem i tyle wnieśliśmy z sobą chłodu, że zdawało się, iż ogień stracił swe ciepło.
— No! Już jeśli teraz chłopiec nie będzie wdzięczny, to chyba nigdy nie doczekamy się od niego wdzięczności.
Spojrzałem też tak wdzięcznie, jak tylko może popatrzeć malec, któremu zupełnie niewiadomo, z jakich powodów żądają od niego takiego objawu.
— Możemy się spodziewać, — rzekła siostra — że go nie rozpieszczą, choć mam podstawę do obaw co do tego.
— Ona nie taka, proszę pani! — rzekł pan Pembelczuk. — Ona już wie.
Ona? Spojrzałem na Józefa i dałem znak wargami i brwiami, a on również spojrzał na mnie znacząco. Widząc, że siostra moja spostrzegła ten znak, przesunął ręką po kolanie, co czynił zwykle w takich wypadkach, i popatrzył na nią.
— No? — zapytała ostro siostra. — Czego tak sterczycie? Dom się pali, czy co?
— Co to za „ona“? — spytał nieśmiało.
— Ona, oczywiście ona! — odpowiedziała moja siostra. — A może pani Chewiszem to „on“ podług ciebie?
— Pani Chewiszem, ta z miasta? — pytał.
— Czy tutaj jest jaka pani Chewiszem? — Chce wziąć chłopca, aby ją bawił. Uda się do niej i będzie ją bawił albo rozprawię się z nim po swojemu!
Wiele razy słyszałem już o pani Chewiszem z miasta, (wszyscy o milę wkoło znali panią Chewiszem) jak o bogatej i ponurej ledi, mieszkającej samotnie w wielkim domu, dobrze zabezpieczonym przed złodziejami.
— No tak, rozumie się! — rzekł. — Dziwię się tylko, skąd ona zna Pipa!
— Głupcze! — krzyknęła siostra. — Kto ci powiedział, że zna go.
— Któż dowiedział się, że ona pragnie zabawy?
— Czyż nie mogła się spytać wuja Pembelczuka o jakiego chłopca, któryby ją mógł bawić? Nie może to wuj Pembelczuk wynajmować w jej domu mieszkania i odnosić jej czynszu? Nie mógł to wuj Pembelczuk, który zawsze troszczy się i myśli o nas...
Choć my nie myślimy o nim, Józefie — dodała tonem najgłębszego lekceważenia, jakgdyby on był najmniej wart w całej rodzinie — czyż nie mógł on sam powiedzieć o malcu? Stój na miłość Boską i nie ruszaj się... (Święcie zapewniam, że stałem nie ruszając się z miejsca.) — Któregom niańczyła całe swe życie, jakby jaka niewolnica.
— Bardzo dobrze! — zawołał wuj Pembelczuk. — Wspaniale! Doskonale! Świetnie, powiadam! Teraz już wiesz Józefie, o co chodzi.
— Nie, Józefie — rzekła siostra tonem lekceważenia, zwracając się do męża, który uspokajająco gładził się ręką po kolanie. — Nie wiesz o co chodzi, choć i nie myślisz o tem. Zdaje ci się, że wiesz, ale nie wiesz nic! Nie wiesz tego, że wuj Pembelczuk, który, można Powiedzieć, gorąco zajął się tem, by mały utorował sobie drogę z pomocą pani Chewiszem, podjął się dziś wieczór zawieźć go do miasta w swym wózku a jutro zaprowadzi go rano do Pani Chewiszem. Ach, mój Boże! — stoję tu i gadam z tymi baranami a wuj Pembelczuk czeka, klacz jego marźnie na dworze a tu malec jeszcze zabłocony i zabrudzony od stóp do głowy.
Z temi słowy wpadła na mnie, jak orzeł jagnię, włożyła mą twarz do koryta, a głowę pod kran beczki z wodą i nagle poczułem, że twarz mi mydlą, masują, trą, trącają, skrobią i mną, i tak długo trwała ta operacya, aż straciłem czucie. (Muszę zauważyć, że trudno znaleźć w świecie powagę, lepiej odemnie obeznaną ze strasznem wrażeniem, jakie, w dopiero co opisanym wypadku, sprawił zaręczynowy pierścionek na twarzy obmywanej ofiary).
Skończywszy mycie, siostra przebrała mię w czystą bieliznę z grubego płótna, szorstkiego, jak włosienica korzącego się grzesznika i wcisnęła mię w najciaśniejszy kostyum, zawsze doprowadzający mię do największej rozpaczy. W tem przebraniu oddano mię panu Pembelczukowi, który przyjął mię z takim oficyalnym wyrazem, jakby był szeryfem, poczem zwrócił się do mnie i rzekł kilka słów, na wypowiedzenie których czekał niecierpliwie przez cały czas:
— Chłopcze! Winieneś wdzięczność dla wszystkich twych przyjaciół, a szczególnie dla tych, którzy wychowali cię własnemi rękami.
— Do widzenia Józiu!
— Niech cię Bóg błogosławi, Pip, stary przyjacielu!
Do tej chwili nigdy nie rozstawałem się z nim i dlatego nie tylko mydło, ale głównie przygnębiające uczucie, ogarniające mą duszę, było przyczyną, że siedząc we wózku, nie odrazu rozróżniłem gwiazdy, mrugające na niebie.
Zwolna jedna po drugiej ukazywały się nade mną, nie rzucając najmniejszego światła na dręczące mię pytanie, dlaczego właśnie ja powinienem rozweselać panią Chewiszem i w jaki sposób będę to czynił?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.