Wielki świat małego miasteczka/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
EPOKI.


Ale, ale, a też sławne czyny! Pamiętasz?
Trębecki syn Mar.

Już od sławnej retyrady,
Nic takiego nie widziałem?

Precjoza Minasowicz.

Nikt mi podobno tego nie zaprzeczy, że każdy z ludzi doznał w swoim życiu takich wypadków, które nie zatarte w jego pamięci wyryły ślady, i że mniej więcéy czyli to wrażenie jakie po nich zostało, przyjemne jest, lub nie, lubi je wspominać. Pierwszą podobno tego przyczyną jest miłość własna, która nigdy nasycona być nie może, drugą, że wspominamy nieszczęścia, ciesząc się żeśmy ich uniknęli, a przyjemności, wzdychając aby znowu kiedy wróciły! — Wychowanie, życie na wielkim święcie, niszczy pospolicie to działanie miłości własnéj, ale w małych miasteczkach, ludzie się chwalą, bo nic wyższego nad siebie nie widzą, i opowiadają wypadki swego życia, bo sądzą, że każdego tyle ile ich samych zajmować muszą. Gdyby czytelnik chciał się przenieść choćby na chwilę na miejsce, gdzie się zbiera najlepsze towarzystwo naszego miasteczka, nasłuchał by się dowoli podobnych rozmów. Ja zaś przykładem poprzedników moich, a najbardziéj owego kulawego Bożka Anglii i Szkocij[1], nie mogę tego przenieść na sobie abym choć jednéj podobnéj rozmowy nie udzielił czytelnikom i zacznę.


— Jak mnie pan żywą widzisz, rzekła szybko Burmistrzowa, obracając się z zaognioną od gniéwu twarzą do Aptekarza, jakem żywa, tak to prawda.
— Ale daj pokój moja pani, odpowiedział zaczepiony, całe miasto wie dobrze, że on się stara o Pannę Emilią.
— A jeszcze też, przerwała odwracając się z niechęcią piérwsza, od czasu kiedym z moim mężem miała iść do rozwodu, podobnych bredni nie słyszałam. Cobym że przecie miała za przyczynę udawać lub dyssymulować?
— No! no, niech i tak będzie, odpowiedział powierzchownie przekonany Aptekarz — a córka pani cóż na to?
— Juściż to wie całe miasto — pogardza nim, najwyraźniej pogardza. Pan wiesz, że moja córka zalot nie cierpi.
— O tém nie wiedziałem! rzekł usiłując wstrzymać się od śmiechu Aptekarz, o tém nie wiedziałem.
— Ale tak jest w istocie, to już taki charakter, odpowiedziała niedomyślając się żartu Burmistrzowa — ona Bogu duszę winna nieboraczka, ani myśli o światowościach, a tém mniéj o małżeństwie.
— Otto proszę, przerwała z głośnym śmiechem gospodyni pani Aptekarzowa — co też to Jejmość mówisz, taka dobra Jejmościna córka jak i druga! — Niewinniątko! ot to!
Już usta na odpowiedź otwierała obrażona urzędnikowa, gdy dotąd milczący Bomba, rosparty w krześle, schylony i skurczony, podniósł głowę i wyrzekł poważnie:
— Od czasu, jak miałem honor przyjmować u mnie piérwszego kamerdynera Jego Książęcéj Mości O.., od tego mówię czasu, a już temu lat z dziesięć, nigdy nic płochego po pannie Klementynie się nie pokazało, chociaż jak zapamiętam i w ówczas już chłopcy koło niéj chodzili!
Podobna pochwała, nie bardzo przypaść musiała do smaku matce, która starannie, wiek córki ukrywała, i większa część przytomnych śmiać się zaczęła, a Burmistrzowa zamilkła. Gabrusia zaś córka Aptekarzowéj ścisnęła satyrycznie ramionami i kiwnęła głową.
Mowa pana Bomba zupełnie szyki pomięszała i wszyscy milczeli, gdy wreście żona doktora Mięty, poziéwając szeroko, rzekła.
— Nie wiécie zapewne Państwo nowiny, która mię dziś doszła, nasz proboszcz wyjeżdża ztąd na zawsze, a inny ma być przysłany. O tym innym powiadają, że poczciwy człowiek i bardzo uczony, umie słyszę po francuzku, i że bardzo lubi szparagi.
— To brednie, przerwał słuchający bacznie pan Bomba, czegoby zaś nasz proboszcz miał wyjeżdżać? przyznam się, że toby było bez ładu i składu. I zkądże to Jéjmość słyszała.
— Od Wikarego, mój panie, ale kiedy nie wierzysz, to na upor lekarstwa nie masz. Cóż Państwo myślicie o nowo przybyłym panu Gurtleibie?
— Ja — odezwała się śpiesznie Burmistrzowa, żeby ją broń Boże kto nie uprzedził, ja znajduję, że bardzo układny i grzeczny. O! nie uwierzycie państwo jaki też podobny do ś. p. Hrabiego Sasaprasa, który, jakem wam to nieraz mówiła, kiedyś starał się o mnie. O! co to za chłopiec był ten pan Hrabia! to żaden język tego nie wypowie.
— Już kiedy Jéjmość się nie podejmujesz, to podobno nikt nie potrafi — szepnął po cichu pan Bomba.
— Co? co? zapytała Burmistrzowa, co Waszmość mówisz.
— Nic — zimno odpowiedział traktjernik, powiada ten, że dawno to już wiémy, iż ś. p. Hrabia był cudnéj urody.
— O co cudnéj, to cudnéj! rzekła uspokojona Burmistrzowa — jakie bo też miał zęby! albo jakie oczy! o nad jego oczy w życiu drugich nie widziałam!
Na taką mowę uważano iż mąż strasznie się zmarszczył, jakby mu się jakaś gorzka życia przygoda przypominała i odszedł ruszając ramionami.
— Oj! dały mi się te oczy we znaki po szlubie! rzekł zbliżając się do Aptekarza, tak żeby żona nie słyszała, a przytomni daléj prowadzili rozmowę.
— No, ależ wróćmy przecie do nowo przybyłego, rzekł pan Bomba, jak panie o nim sądzicie? Bo co do mnie, uważałem że jest dosyć przystojny, i nawet z figury ma nieco podobieństwa do owego kamerdynera Księcia O**.
Ej! cóż tam w nim tak osobliwego, przerwała gospodyni stosując się do zdania swéj córki, która z litośnym i urągającém wyrazem poglądała na panegirystę. — At! sobie chłopiec!
— At sobie chłopiec? no, no! to nie dziw, że Jéjmość ma także zdanie, bo on podobno z daleka Jéjmościną córkę obchodzi! i niechcę jéj się zasługiwać.
Moja córka takich konkurentów nie potrzebuje, dumnie odpowiedziała obrażona gospodyni. — Jeszczeby też czego nie stało, żeby jaki włóczęga z końca świata miał wstęp do mego domu!
— Jak sobie chcecie, odpowiedziała Burmistrzowa, ale pewna jestem, że ten Jegomość nie jednemu z naszych figla wypłatać może.
— O nie bójcie się, bo i oni, nie dla formy, noszą głowy na karku! rzekł Bomba. Z tém wszystkiém panna Klementyna, iuż za nim szaleć musi, bo uważałem nawet, że, od czasu jak przybył, piękniéj się ubiera, i częściéj się pokazuje.
W wielkiém miéście powiedzianoby może to samo, ale za oczy, a u nas, uszło panu Bombie powiedzieć to w obec rodziców, chociaż jednak oboje się natychmiast ujęli — bez gniéwu wprawdzie, ale, o ile tylko mogli, najsilniéj.
— Ani tego Pan sobie do głowy nie przypuszczaj, rzekła piérwsza — jabym nigdy za niego córki mojéj nie wydała. — Kiedy o mnie mógł się starać ś. p. Pan Hrabia Sasaprasa, to i mojéj córce co lepszego znaleść się może.
Burmistrz, któremu wspomnienie Hrabi zawsze nie przyjemném się być zdawało, zmarszczył brwi, ale nie mógł się wstrzymać, żeby zdania żony nie poprzeć.
— Ja, rzekł on, Burmistrz miasta, zaszczycony pierścieniem od Króla Pruskiego, miałbym za lada wagabundę, córkę moją wydać? o nigdy, nawet żadnych kroków czynićbym mu w téj mierze niedozwolił, a w przypadku sprzeciwiania się, kazałbym mu we dwadzieścia cztéry godzin z miasta wyjechać, dla bezpieczeństwa mojéj córki. — O! nie — za niego? — nigdy. —
— Kto wiele wybiéra, wiele traci, rzekł flegmatycznie doktor Mięta zażywając tabaki. Sprawiedliwe i dawne moje systema — a co się tycze, poparcia go mógłbym przywieść na dowód moją kuraciją pana Prezydenta, któryby był niezawodnie umarł, gdybym był wybierał lekarstwa.
— Tak — dodał Bomba, byłby umarł, jak wiele innych, którymi się opiekowałeś.
— Porzuć WCPan te żarty, odpowiedział doktor poważnie grożąc mu palcem, ten systemat na nic się nie przyda.
— Mniejsza, to fraszki, ale prawdę mówiąc, panna Burmistrzówna nie miała jeszcze w czém wybierać.
— Ot plecie! — krzyknął rozgniewamy ojciec, rzucając o podal gazetę, a Podczaszyc?
— Przecież się nawet nie oświadczał?
— Wielka rzecz, że się nie oświadczał! bo był pewny, że nic nie wskóra — A sędzia?
— Ten się ożenił, i ani myślał o pannie Klementynie.
— Ani myślał? no proszę! ani myślał? pięknie nie myślał — ależ podwieczorki, cukry, fety.
Wielka rzecz, że się ożenił — wszystkim wiadomo że z rospaczy.
Cóż powiesz na tego zgrabnego doktorzyka?
— Proszę o nim ani wspominać, odparł Mięta — ten partacz nie wart imienia doktorskiego, chciał poprawiać moje recepty! — więc tém samém nie miał oleju w głowie.
— Ale on się nie starał o pańską córkę, odpowiedział Bomba panu Pukszcie, bo bardzo krótko tu bawił.
— To co że nie bawił? ale się dobrze zwijał koło mojéj córki, chciał wyciągnąć na słówko! był to ptaszek, ale i ona niemalowana.
— Za to nie zaręczam! szepnął traktjernik.
— Ależ dosyć przecie tego, rzekła gospodyni, dajcie państwo temu pokój, jużeście się o tém musieli wygadać, powiem wam nowinę, czwarty pułk ułanów, ma stać u nas tego roku.
— Czy doprawdy? odezwano się zewsząd, i panna Gabriela nawet poważna i milcząca, upiekłszy raka, powtórzyła mimowolnie to pytanie.
— Istotnie, istotnie, to rzecz pewna, i bardzo nas to cieszy, bo mamy tam znajomych — tu spójrzała na zarumienioną córkę.
— Czegoż to panna Gabriela taka czerwona, rzekła Burmistrzowa — oj podobno tam panna masz jakiegoś krewnego w tym pułku.
— Żadnego, przerwała nagle i ozięble Gabrusia z miną dumy i pomięszania, jaką zwykle mówiąc przybierała.
— O! co to, to nie prawda, odparła piérwsza, a tenże porucznik, pan Kuflik?
— Aha, ten, ten! powtórzyli męszczyzni.
No, proszę bardzo mojéj córce dać pokój, ujęła się matka, jéj się ani śniło o tém, a państwo tak ją niesprawiedliwie rumienicie.


Gdy się poprzedzająca rozmowa toczyła, ja w przyległym ciemnym pokoju, rozmawiałem także z subjektem pana Farmacego; w krótce jednak ten odszedł, a ja sam jeden przykuty ciekawością do mego miejsca, od nikogo nie widziany, korzystałem z ciemności, i słuchałem.
Pokoik był ciemny, maleńki, usiadłem na krześle, wyciągnąłem się jak w domu, i nadstawiłem ucha. Po kilku chwilach szelest myśli moje i uwagę przerywa; słyszę kroki lekkie kobiéce, i nakoniec spostrzegam pannę Klementynę, o którą właśnie spór się toczył, idącą na palcach, i chcącą, jak się zdawało, równie jak ja posłuchać rozmowy.
Twarz moja ogniem zapaliła się, chciałem uciekać, wstyd żeby mnie na podsłuchach zobaczono, chciałem zostać, bałem się panny Klementyny, wybierając jednak z dwojga złego, postanowiłem udawać śpiącego.
Tymczasem moja panna zbliżała się coraz i postrzegła mię nareście, ale udając że nic nie widzi, siadła spokojnie, tuż koło mnie, zaczęła wzdychać, spoglądać w niebo, a raczej na sufit i udawać wielce strapioną.
W innym czasie i miejscu, byłbym się sam uśmiał chętnie z tego kuglarstwa, ale było tam wówczas o czém inném myśleć nie o śmiéchu. Sam jeden, w ciemnym pokoju, z panną Burmistrzówną! a nużby mię kto zastał w tém towarzystwie. Ta myśl trapiła mię tak bardzo, żem udając śpiącego spotniał cały z niecierpliwości. Prosiłem w duchu Pana Boga, żeby ta panna była łaskawa odejść, ale niewinne to stworzenie, bezbronne a jednak nie lękające się niczego, jak siedziało, tak siedziało! Wiedziałem ja dobrze, że położenie moje, było bardzo krytyczne: nuż kto nadejdzie, zobaczy? a jednak uciekać nie można, bo panna Klementyna krzyknie, na krzyk zbiegną się wszyscy, i ja skutkiem krzyku, mogę zostać jej mężem. Sama myśl ta, o mało mnie nie zabiła, udawałem więc śpiącego, i tak potężnie chrapać zacząłem, że panna Burmistrzówna, nie mając nadziei abym się obudził, wymknęła się po cichu, odetchnąłem, i jak ów co tonąwszy na brzeg wypłynął, co tchu uciekłem do domu, winszując sobie, żem nie przestraszył mojej sąsiadki.
— O tak! myślałem wracając — szczęście, wielkie szczęście że nie krzyknęła, bo pan Burmistrz byłby mnie prawnie zmusił, do wzięcia za żonę tego antyku!







  1. Proszę się nie gniewać, że go tak nazwałem. — Jeżeli zaś kto nie pojmuje, lub niechce pojąć co to znaczy powiadam, że kulawym Bożkiem jest Walter-Scott, a dla tego kulawym, że kula.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.