Wielki świat małego miasteczka/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
AUTOROWIE I CZYTELNICY.


I toć umié żegluga, i toć umié morze,
Sprawy ludzkie podawać światu, w ich kolorze,
Myśl wiatrem, pióro żaglem, papier łodzią, który
W porcie wiecznej pamiątki takowe figury,
Wodą czasu wysadza; o jak częste wstręty,
Lub rozbija, lub te tamują okręty!
Często igra to morze, i wiatr się raz dusi,
Drugi szumi, że szyper lawirować musi.

Wacław Potocki.

Gdybym sobie ułożył, powieść moję nieprzerwanie pisać, i liczyć ciągłe westchnienia, łzy i zmiany humoru towarzyszów, miałbym nieochybnie śliczną zręczność, wybornego i urzędowego znudzenia czytelników — ale plan mój nie koniecznie tego wymaga i dozwala mi przerywać lub łączyć nić mojej powieści według żądania, a zatem opuszczam mego rywala i kochankę, a o czém inném zacznę uwagi.
Myślałby kto może, a po części i słusznie, że nasze miasteczko niema czytelników lub przynajmniej w małej liczbie ich posiada?
O nie! dziś nie to co dawniej, dziś odrostki literatury sięgają najniższych prawie klass ludu. Nie dziwuję ja się, gdy widzę w wolnej chwili piękną Kloę czytającą romans Walter-Scotta, bo te białe rączki ze drżeniem niespokojności przewracające karty, te oczy wlepione w umysłowy obraz rubasznego jakiego bohatéra, zgadzają się między sobą wybornie.
Nie dziwuję się, widząc podeszłą matronę, rozrzewniającą się nad matkami i dziećmi, i gniewającą się na nieużytych i dumnych ojców. Lecz gdy w zasmolonym ręku służącego, widzę autora niestosownego zupełnie z usposobieniem jego umysłu, gdy widzę napróżno wytężające się żyły jego czoła, i pot zimny lejący się z niego strumieniem — w ówczas dziwuję się autorom i jemu.
Autorom — że z nich żaden nie pisze dla niższych klass ludzi, jemu — że ciśnie się w zamknięty przybytek i chce wskoczyć na wieżę, bez drabiny.
Onegdajszego dnia; gdym z miną kwaśną powracał od Pretficów, spostrzegam przeciw zwyczajowi, światło w moim pokoju! Ciekawość wiedzie mię na palcach pod okno i widzę — mojego Jana, w maleńkich na nos wciśniętych okularach, trzymającego w jednym ręku, bót napół oczyszczony, w drugim szczotkę, i pilnie czytającego — Djabła kulawego! świat był w ówczas zapewne, dla jego dziewiczej wyobraźni pełnym obrazów Le Saża! Nie czuł on niewygodnego położenia swego, nie pamiętał o zaczętej robocie, zapomniał sam o sobie, i żył cały w książce.
Nazajutrz po tym dniu, wstąpiłem idąc mimo do Pana Farmacego. W aptece subjekt czytał nowy jakiś romans rozparłszy się na krześle, i dziwne czynił miny i gesta, a obok mały chłopiec syllabizował na obdartym szpargale. Ten widok tak mnie rozśmieszył, że niechcąc miłych marzeń obudwu przerywać, wyszedłem równie cicho, jakem się był wcisnął i śpieszyłem do Pana Bomby. Tu niespodziewając się wcale przerwać nikomu czytania, wszedłem z hałasem; ale z podziwieniem moim, chociaż się okna zatrzęsły, i butelki stojące niedaleko zachwiały, nieporuszył się jednak służący, zatopiony w starej jakiejś i obszarpanej książce. Na twarzy jego nie ukrywane nigdy malowały się uczucia; raz, namarszczał czoło, zmrużał oczy i szybko ustami poruszał, póki nie natrafił na jaki wyraz potrzebujący dłuższego rozbioru, to jest syllabizowania. Czasem też czytał powoli, nabierając wesołego humoru, i gdy ukończył kartę, wcześnie do odwrócenia jej odwilżał palce.
Przechodzę do drugiego pokoju niepostrzeżony i widzę nad świéżo zmytym stołem, opartą obydwóma łokciami kucharkę — nad kantyczkami. Rozszérza się oświata, rzekłem sam w sobie, poruszając ramionami, a zwracając oczy dostrzegłem chłopaka, pogrążonego w zapopielonym kominie, z ogromnie otwartymi ustami i skazówką w ręku, powtarzającego z całym zapałem młodzieńczego wieku — b-a, ba; c-a, ca i t. d.
Patrząc na jego usta, otwarte z całej siły, przypomniałem sobie wyrażenie greckiego poety, wyśmiewającego ludzi: szeroko otwierających usta, aby dąć w mały flecik!
Wchodzę nakoniec, do owego sławnego żartownisia, rozumiejąc iż go zostanę nabiérającego sił nowych, nad butelką, lub w łóżku — o podziwienie! Pan Bomba czytał także! O! pomyślałem, nic go pewno tak zajmować nie potrafi, jak regestr dłużników! zajrzyjmy: Nierozsądne śluby! i łzy spadające na rumianą twarz śmieszka — to już za wiele! dziwna! niepojęta moc książek! zawołałem sam w sobie. Niedługo i kominiarz stanie na dachu z książką pod pachą! Zkąd tak ogromnej liczbie, dzisiejszych różnorodnych czytelników, nabrać dzieł stosownych do ich stanu i usposobienia. Nikt bowiem nie zaprzeczy, że służący, szuka w książce człowieka swego stanu, z którymby łacniej mógł obcować, i któryby go mocniej zajmował, bardzie doń będąc podobny. A któż nie przyzna, że nasze komedyje i Romanse więcej obfitują w złe dla nich, niż dobre wzory; któż zaprzeczy że wybiegów czytanych w książce, nie użyje płochy czytelnik, na swój pożytek? W tak wielkiej liczbie ksiąg po świecie rozsianych, większa część niebacznością autorów, bardziej zepsuć, niż polepszyć potrafi; a jestże rzeczą przystojną, pisać tak, żeby dążyć do zaszczepienia złych zasad, które często z małego wyrastają ziarnka. Nie mówię ja tu o zepsuciu gustu, ani języka, bo oba te niebezpieczeństwa baczni odwracają recenzenci — ale o zachwianiu prawideł moralności, które w ludziach stałych i ukształconych nadwątlić się nie dadzą, łatwo jednak popsuć się mogą, w głowach próżnych i nieustalonych.


Tak myśląc po drodze, ujrzałem się wkońcu ostatniego zdania, blisko wrót probostwa, które mię wzywać się zdały, aby uczonego literata, pana organistego Gapiełłę, odwiedził. Zarzucano mi już że nadto lubię probostwa i organistych[1]; ale mimo tego udałem się tam, gdzie z sobą też czytelnika poprowadzić myślę. Ale wprzód nim ujrzemy przyszłego naszego bohatéra pozwólmy sobie parę uwag, nad jego charakterem uczynić.
Natura oszczędna była w swych darach dla pana Gapiełły, ale mu w nagrodę ciasnej głowy, dała dobry zapas miłości własnej. Całe życie strawił on, jak powiadał, na nauce, to jest na czytaniu dzieł rozmaitych ze słownikiem, po kartce na dzień, z dobitnością i powoli — ale to pewno, że po tej nudnej pracy, pozostał tym, czym był wprzódy: to jest, stworzeniem ograniczoném. Trudno pojmował proste nawet rzeczy, a miał passją raz pojęte i spamiętane, każdemu kogo napadł, póty tłómaczyć i objaśniać, póki ten męczennik erudycyi, rad nie rad, nudnej lekcyi nie powtórzył. Niedowarzone materjały, taki chaos tworzyły w jego głowie, iż rzadko mu się udało kilka słów powiedzieć, żeby grubego nie popełnić błędu. Ztém wszystkiém, czy wiedział, czy nie wiedział, byleby mu się co przyśniło, na każde pytanie lubił stanowczo, jakby z katedry odpowiadać, i śmiertelnie się gniéwał, jeżeli się znalazł taki, co na jego zdanie, przystać nie chciał. Wiele ufał swojemu rozumowi, i na niego najczęściej się zsyłał, chociaż pewne zdarzenia dowiodły, iż serce tylko miał dobre.
W gronie żaków i ludzi mniej jeszcze od niego świadomych, grał rolę mędrca i encyclopedysty — w każdey materyi sądził, a w niedostatku wiadomości, tak prędko tworzył teorye, jak Dekart, lub Euler.
To co umiał, kilka razy nadzień powtarzał i naprowadzał rozmowę, na ulubione i wiadome sobie przedmioty. Głowę prócz tego miał romansową i zawróconą; czułych i nad naturalnych miejsc w książkach na pamięć się uczył. A chociaż z tego względu był romantykiem, w czynnościach jego panowała systematyczna skrupulatność i rodzaj klassycznej punktualności. Lubił przy tém doświadczać mocy swoich sofizmatów, ganiąc rzeczy powszechnie chwalone, a uwielbiaiąc mało cenione. Z tego to powodu, choć ani snycerzem, ani był malarzem, sądził o dziełach tych sztuk i wynajdował wady, których istotnie nie było.
Zaletą iego, była pobożność nie zmyślona, nie poszlakowana poczciwość i litość, co się zaś tycze rozumu i wiadomości, z tych pierwszego miał mało, a drugie tak były pomięszane, że oboje za nic można było rachować. Wyobrażenia o honorze i niezawisłości, tak były u niego wygórowane, iż najmniejszą urazę, za niedarowany grzech uważał. Lubił gdy go chwalono, ale się źle bardzo, za to odwdzięczał; bo nudził zwykle chwalących ciągłemi rozmowami i zdaniami, pytając zawsze na końcu: — A co? a czy źle? aboż nie pięknie? — Czyby to Waszmości przyszło do głowy? i tym podobnie. — Gdy kto zachorował, szukał on natychmiast lekarstwa, w płodnéj swojéj wyobraźni; rozmawianoli o historyi — on opisywał zawsze jedne wypadki i dokładał do nich własne ozdoby. Wszystkie rzemiosła raz widziane, z gruntu w swej myśli, posiadał: nie będąc nigdy gospodarzem, popisywał się z Agronomiją, utrzymywał także, iż znał dobrze chemiją, jeografiją, ekonomiją politycznę i mineralogiją, Logikę i Anatomiją, Filozofiją i Botanikę, Matematykę i sztukę strojenia Fortepianów. — Poważna jego mina jest postrachem okolicznych dzieci, a przedmiotem szacunku rodziców; którzy nie omieszkują na jego przybycie, pomnożyć liczbę potraw, lub do miasta po bułeczki posłać. Gapiełło plecie fałszywie po łacinie, i ma nawet pretensyą do tak dziwotwornej francuzszczyzny, iż jego sposobu wymawiania Languedocjanin by nawet nie pochwalił. Celuje on także w sztukach pięknych, o których cale różne od drugich ma mniemanie. Do sztuk liczy on ostrzyganie włosów, które arte posiada, strojenie fortepianu, granie na organach etc. etc.
Postać jego nosi cechę umiarkowania i stałości — nos potężny zaciemia zapadłe policzki, oczy ma czarne i żywe, a czoło niskie i poorane. — Przy rozwiązywaniu trudnych i zawiłych pytań, czoło to okrywają liczne fałdy, które póty trwają, póki myśl szukana nie przyjdzie mu do głowy. Niektórzy trefnisie z tej przyczyny chcą utrzymywać, iż rozum pana Gapiełły, obrał sobie mieszkanie w marszczkach czoła, ale ta wiadomość, równie jak wiele innych potwierdzenia i metafizycznych potrzebuje dowodów. Izdebka do której wszedłem, była chaosem gratów różnego rodzaju — celowały jednak między innemi stary klawicymbał i kantorek kulawy. Tony które instrument pana Gapiełły miał wydawać, wedle zdania głębokich znawców, wielce zbliżać się miały do odgłosu pantofli, a śpiew towarzyszący im, tak był dobitny, iż z okolicy ptaki i zwierzęta powynosiły się, aby go nie słyszeć. Przez na wpół otwarte drzwi, widać było sąsiednią szkołę zastawioną rozlicznego kalibru ławkami i zydlami, między którymi wysoka tablica, jak królowa się uznosiła. Szyby w tym przybytku przypadkowania i czasowania, zaklejone były urywkami seksternów, na podłodze walały się szczątki i obrzynki papieru, a nad ławą jedną nie co nadłamaną, unosiła się korona ośla ozdoba godna głowy uczniów i nauczyciela; a reszty rózek i przonek od narzędzia karności spoczywał na umyślnie sporządzonym na to kołku.
Opisawszy mieszkanie dostojnego pana Gapiełły i jego charakter, nie poczytuję sobie wcale za obowiązek, rozszerzać się nad rozmową, jaką z nim miałem, ale wolę daleko poprowadzić z sobą dalej moich czytelników. Wyszedłem co prędzej z dusznéj parnéj i stęchłéj izdebki sławnego człowieka, i skierowałem kroki, ku spokojnemu mieszkaniu, do którego po długiej exkursyj, serce moje wzdychało.
Słońce było nad zachodem, a postać zewnętrzna miasteczka, z odmianą godziny, zmieniać się zaczynała. Pędzono bydło z paszy, powracano ze wsi, oddawszy wizyty, lub zbierano się na nieszpor do fary.
Wolniejsi od zatrudnień urzędnicy i mieszkańcy szli przechadzać się na wały. Unikałem, ile możności, z głową pełną rozlicznych myśli, różnych figur, którem spotykał. Szczęśliwie mi się już było udało, wymknąć przed kilką osobami, i uniknąć ich rozmowy i towarzystwa, gdy w tém przed sobą ujrzałem nagle pana Burmistrza Puksztę z żoną i córką. Pierwszy rzut oka na pannę Klementynę, przypomniał mi to wszystko, co od początku świata o kokietkach napisano, i mimowolnie ruszyłem ramionami.
Suknia jéj na pozór bardzo skromnie leżąca, była tak ułożona, że wszystkie wdzięki kibici, i kształtna, wysznurowana nóżka w całym blasku pokazać się mogły. Duża ale lekka chustka, usilnie zdawała się ukrywać, to czego nikt śledzić nie chciał. Pasek starannie opięty, okazywał szczupły i wysmukły stanik, a szyja biała wprawdzie, lecz sucha, i wyciągniona, dźwigała ogromny sznurek fałszywych pereł. Twarz miała foremną, nosek mały i kończaty, usta ściśnięte i zesznurowane, oczy żywe i biegające, i wyraz co chwila zmieniające, raz mdłe i romansowe, czasem znowu żywe i ogniste. — Jéj wdzięki zmienne i zwodnicze, pod rozlicznymi kształtami, stosowały się do woli swéj pani.
Sama Burmistrzowa szła osobno, z mężem, nie troszcząc się wcale o córkę, któréj oczy szukały sobie towarzysza, zwiedzionego czułém spójrzeniem. Jak tylko ich z daleka zobaczyłem, wyrachowałem natychmiast, że jeśli się nie zbawię szlachetnym odwodem, będę musiał rad nie rad, służyć w czasie przechadzki pannie Klementynie za Sigisbea, do czego najmniejszej nie miałem ochoty.
Kto inny byłby się może połakomił na czułe spójrzenia, i ścisnienia ręki panny Burmistrzówny, których dla utrzymania i zachęcania kochanków używała, ale ja wolałem uciekać, pogardzając wszystkiem co mogłem zyskać znudziwszy się z nią kilka godzin. Nic tedy nie widząc prócz grożących mi osób na przedzie, cofnąłem się szybko, do pierwszéj bramy, jaką zobaczyłem, ale ocucił mię z zadumania drugi głos, dający się słyszeć za mną.
— Pan zapewne szedł do nas, żeby nam na przechadzkę towarzyszyć! — Odwracam się — wpadłem z dészczu pod rynnę, uciekałem od panny Burmistrzówny, a spotkałem Aptekarzównę. — Biada! stokroć biada! musiałem towarzyszyć rad nie rad, a jakem się znudził, to ten tylko pojmie, kto w podobném zostawał położeniu.







  1. W istocie samej, ksiądz pleban w Panu Walerym, organista i pleban w Historyi peruki (w części drugiej, której nie wydrukowano) i jeszcze jeden obraz w piśmie perjodycznym umieszczony; jako też i pojedyńcze zdania, zjednały mi wymówki, żem nadto księży i organistów polubił. Ale — de gustibus non est disputandum!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.