Wielki świat małego miasteczka/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki świat małego miasteczka |
Podtytuł | Powiastka |
Wydawca | Th. Glücksberg |
Data wyd. | 1832 |
Druk | Th. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Niegdyś wesoły i młody,
Spokojny, szczéry i śmiały,
Biegłem w rześkie korowody,
Dla roskoszy, i dla chwały.
W wolne od zabaw godziny,
Przyszłości uwielbień chciwy,
Zagłębiałem się szczęśliwy,
W ubiegłych wieków ruiny.
Gdy jedno twoje spójrzenie,
Zniszczyło lube złudzenie.
Listy o Gramm. język. Polsk.
Miłość zwykła zmieniać ludzi, nie jeden to już nawet podobno postrzegł przedemną, a ja nowy dowód tej ze wszech miar doświadczonej prawdy mam na sobie. Od czasu bowiem jak się zakochałem, czyli, jakem wmówił w siebie, że się kocham, jestem cale innym człowiekiem. Mój Jan nawet mówił mi to pozawczoraj, gdyż uważa, że od pewnego czasu, taki chaos panuje na moim stoliku, o jakiém, Owidiusz, Heziod, ani Arystofanes nie pomyślili, chociaż, wszyscy mniej więcej o chaosach pisali.
Lecz niedość na jego wymówkach, zebrały się i inne. Mięta napominał mnie, że się za mało przechadzam, i zdrowia mego nie szanuję, Farmacy gniéwał się że na herbatę, po herbacie przychodzę, co mi się dawniej nie zdarzało, i śmiano siej nawet ze mnie, że raz w rannych żółtych bótach, oddałem wizytę panu Bombie. Nie inną temu roztargnieniu przyczynę naznaczają nad miłość, a ja sam wyznaję, że przybycie pana Gurtleiba, który się zdaje być szczęśliwym moim współzawodnikiem, wszystko to zrządziło.
W takich to myślach, szedłem przez miasto, i mijając kawiarnią pod godłem Merkurego, utrzymywaną od starey pani Maciejowej, dla rozrywki wejść do niej postanowiłem.
— Dobry wieczór, rzekłem niechętnie wchodząc i widząc kilka osób koło stolików, a samę jejmość w zżółkłym czépeczku, króciuchnej sukni i czarnym kitajkowym fartuchu, stojącą z założonymi rękoma i rumianą od ognia twarzą przed Bombą i Pocztmajstrem, którzy wpadłszy w dobry humor, badali ją o nowiny z miasta.
Powiedzże, powiedz, moja dobrodziejka, mówił właśnie Bomba, gdym wchodził — co tam będziesz kryć przed nami, przecieżeśmy starzy znajomi.
— Nie są to żadne wielkie tajemnice, przecież to nie list, ani jaka korespondencija, dodał Pocztmajster.
— A juściż ja tu niémam cudzych sekretów na przedaż, odpowiedziała kawiarka — idźcie panowie na to do kawiarni pod Żołędziem, to tam wam gosposia bajek naprawi, a u mnie jeżeli chcecie co usłyszeć po przyjacielsku, to przyrzeczcie dochować sekretu.
Całej tej rozmowy wysłuchałem spokojnie we drzwiach i dopiéro wówczas powiedziałem swoje — Dobry wieczór.
— Ach Jezus! krzyknęła przestraszona nagłym moim przywitaniem, pani Maciejowa. Jeszczem też niewidziała, żeby kto tak na nas napadał, jak Pan Kleofas — Cóż to pan taki blady, jakby chory? dodała z szyderskim uśmiéchem — Pan zupełnie się zmieniłeś. — Ale siadajże, siadaj, wnet kawę przyniosę, miałam jakieś przeczucie, że przyjdziesz Jegomość, rzekła mrugając na Bombę i Pocztmajstra, zaraz kawa będzie. Kawa dobra, ze śmietanką gęstą, bułeczki świéże. To mówiąc wyszła pani Maciejowa, a Bomba zamyślony o czémś ważném, nachylił do ust szklankę i wydął policzki, połykając nektar ulubiony. Potém obrócił się do mnie i rzekł.
— Pan będzie dziś zapewne u Pretficów.
— Nie wiém, odpowiedziałem zimno, być to może.
Na to traktijernik, chciał odpowiedzieć, otworzył pośpiesznie usta, ruszył językiem i jakby co go nagle wstrzymywało, zamilkł. Tym czasem, uważałem w nadtłuczonym zwierciedle, że Pocztmajster siedzący trochę dalej za mną, kiwnął z porozumieniem na niego. Postrzegłem z tego, że tu byłem zupełnie trzecim i nie potrzebnym, i że radziby się mnie pozbyć, lecz musiałem czekać na obiecaną kawę.
— No! odezwał się nareście Bomba, pomilczawszy chwilę, bis repetiter placi, czy jak tam u licha, w tej szalonej łacinie napisano — co znaczy: nie żałuj dla gardła. Hej! Johanko, podaj drugą szklankę.
— Cóż tam Jegomość bredzisz, odparł żywo nie wielki studencik, syn pani Maciejowej, wielce uważany za swoją kulawą łacinę, już pan tak umiész łacinę, jak ja greczczyznę.
— At co tam! odpowiedział Bomba, czy to ja tak mam czas jak wy ślepić nad książkami.
Podobał się ten wykrzyknik, miłości własnej Antośka, który pół uśmiéchem, dumę jakąś i rodzaj podziękowania wyraził.
— Ależ — dodał, mówi się przecie nie tak, jak pan mówiłeś, to przysłowie, ale bis repetitia placet, a to się znaczy, jak tłumaczył pan Gapiełło, na pozaprzeszłej lekcyi, że powtarzanie lekcyj, choćby dwa i trzy razy, podoba się professorowi.
— No! no! patrzajcie! jaki uczony! rzekł Bomba spoglądając na mnie — jak z palca wyłamał! Oj nie umrzesz ty braciszku swoją śmiercią; co rano dośpieje, to rano zwiędnieje.
— Czy znowu Jegomość rezonujesz z moim synem — przerwała wchodząc pani Maciejowa, przeszkadzasz mu się tylko uczyć. Ależ bo to i te professory, to i za grosz nie mają nad chłopcem litości; on już i tak mało nie oślepnie nad tymi szpargałami, a oni gnają i gnają. Otóż i kawa — ale śmietanka pożal się Boże nie bardzo osobliwa. Druga kawiarka toby może chwaliła, jak naprzykład ta, pod Żołędziem, ale ja to sobie zawsze mówię szczérą prawdę, po przyjacielsku.
Gdy to kończyła, ujrzałem przechodzącego koło okna strasznego mojego rywala, i wkrótce usłyszałem stąpania w sieni — pan Gurtleib wszedł do kawiarni. Ledwie go ujrzała gospodyni stosownie do swego stanu, jako przed mniej znajomym, całkiem inną przybrała postać, i otwarte jeszcze usta nagle zamknęła, rozkazując z cicha służącej zetrzéć stolik nanowo, a sama wyszła, mrugnąwszy jeszcze na syna, aby szedł za nią. Lecz Antoś z otwartą gębą wpatrując się w nowo przybyłego, nic nie słyszał i nie wiedział prócz niego. Napróżno matka oznajmowała mu swoje żądanie przeciągłém i często powtarzaném ts, ts, ts...; on w kilka minut ledwie raczył się obejrzéć w tę stronę, i namarszczywszy czoło, do połowy skurczony, nie ruszył się z miejsca i pokazał tylko na migi, że się będzie uczył.
Tym czasem Gurtleib zbliżył się do mnie, goście powitali go ukłonem, a on postępując ku mnie szepnął mi na ucho, iż ma się ze mną rozmówić. Porwałem za kapelusz i wyszedłem.
Zaledwieśmy się na ulicę dostali, ujrzałem pocieszną facijatę pana Bomby i Pocztmajstra wespół z Maciejową i synem jej, w oknie, składających tak śmiészną grupę, jakiej podobno nigdy Boilly nie wymyślił. Głowa traktijernika i Pocztmajstra, składały główne tło tego obrazu — obie z wytrzeszczonymi oczyma, obie na wpół łyse, ostatnia zaś jeszcze popruszona siwizną, z natężonymi na czole żyłami, z chudą, wysuniętą szyją i chustką opadłą na dół. Nie słyszałem co mówili, skupiwszy się tak do jednego okna, lecz mogłem tylko dostrzedz, poruszanie ust, które jak kołowrot młodej dziewczyny biegały.
My dwaj szliśmy sobie cicho, niekiedy tylko spoglądając na siebie ukradkiem, przebyliśmy ulice, wdarliśmy się na wały, a usiadłszy na ławce pod lipami — obrócił się do mnie mój towarzysz i rzekł:
— Słyszałem, że pan się starasz o pannę Emiliję? To powiedziawszy wlepił bystro wzrok we mnie, jakby chciał wybadać, i wrażenie, jakie na mnie to pytanie uczyni, i odpowiedź, wprzódy nim ją powiem. Mamże temu wierzyć?
— Jak pan zechcesz.
— Ale pan masz te zamiary?
— Być to może, ale jakiém prawem, dodałem rozjątrzony — pytasz pan mnie o to?
— Spodziewałem się, odpowiedział z kolei zaczepiony, że pan się nie obrazisz gdy mu powiém, że napróżne są jego starania — bo panna Emilija do pana nigdy należeć nie może.
— Przyczyna?
— Bo ją weźmie kto inny.
— A! rozumiem, odpowiedziałem ze złośliwym uśmiechem, pan więc to jesteś tym innym.
— Być może — rzekł Gurtleib bardzo ozięble. Lecz proszę mię jeszcze objaśnić, czy pan masz nadzieję jaką otrzymania jej ręki?
— Wszystkiego wolno się spodziewać — odpowiedziałem, ale stanowczo objaśnię w tém pana wkrótce — po rozmowie, w której mam... mam — głosu mi nie stało.
— W której pan masz się oświadczyć, podchwycił mój przeciwnik. Bardzo dobrze, bardzo dobrze — oczekuję tego, i to mówiąc ukłonił się z miną szyderską i odszedł, a ja sam jeden, zmięszany, niespokojny zostałem się jakby przykuty do mojej ławeczki, rozmyślając nad tém, com tylkoco słyszał.
— Co począć? myślałem — wyrzec się wszystkiego, i dać sobie wyrwać prawie od ust, owoc starań tylu i zabiegów? — nie! ostatni raz trzeba sprobować szczęścia, póki tleje choć najmniejszy promyk nadziei.
Trzeba sprobować! rzekłem sam do siebie i w myśli udania się natychmiast do państwa Pretficów, wstałem pośpiesznie.
— Dobry wieczór! odezwał się w tej chwili głosek pieszczony, wyrywający mię z marzeń moich, podnoszę oczy — o przeklęty trafie! panna Klementyna z matką stoi przedemną. Rumieniec gniéwu na twarz mi wystąpił, oddałem grzeczne przywitanie, i chciałem odchodzić, chciałem iść tak prędko, jak prędko myśl moja biegła do Emilii.
— Cóż tak pilnego? rzekła panna Klementyna rzucając na mnie wzrok pełen czułości — przecież w jedną stronę idziemy — doprowadź nas pan przynajmniej do najbliższej alei.
— Bardzo chętnie, odpowiedziałem głosem, który wcale co innego oznaczał, i walcząc z niecierpliwością i niepewnością, usiłowałem powolnym krokiem stosować się do chodu moich towarzyszek, których nudna rozmowa, była dla mnie najokropniejszą w święcie męczarnią. Przecież uwolniłem się od nich na końcu ulicy, i jak ptak trzymany w klatce, kiedy drzwiczki więzienia otworzą, pobiegłem — spuściłem oczy, zadumałem się — śpieszę.
— Dokądże to tak szybko? przerywa mi gruby głos organisty, niech pan chwilkę się zatrzyma i objaśnić mi raczy, ten Frazes Wirgiliusza.
— Oh! daj mi pokój, niémam czasu.
— A to co innego, odpowiedział poważnie wiejski pedagog nakładając na głowę obszerny słomiany kapelusz.
Wyrwałem się przecie, znowu śpieszę, znowu idę — przechodzę koło mego mieszkania.
— Stój pan, stój, zawołał Jan z okna — przyniesiono tu list z poczty.
— Niechaj leży. Ale ja niémam czém porto zapłacić. Rzuciłem mu sakiewkę zamiast odpowiedzi, i biegłem znowu tém niecierpliwszy, im więcej zawad spotykałem.
— Witam! witam! rzekł do mnie pan Mięta biorąc za rękę, i mimowoli zatrzymując, tysiąc nowin mam ci powiedzieć.
— Niémam czasu.
— Ale chwilę tylko posłuchaj. Przyjechał tu wczoraj kupiec pewien dobrze mi znajomy, bo ja bardzo wiele mam znajomych z Lipska. A wiadomo że Lipsk miasto sławne i dawne, i śmiészną przywiózł nowinę. Ale co się tycze nowin, to pani Burmistrzowa jedną mi także wyborną opowiadała; bo to ta Burmistrzowa to tylko plecie i guzdra swoją córkę. — A propos, moja córka cierpi migrenę. Co się tycze tej migreny, to każdemu wiadomo, jak ją Frank opisał i inni medycy — o! ten Frank, byłto medicus practicus — nie taki jak to teraźniejsi doktorowie, co febry nie umieją kurować. Co się tycze febry, ta według systematu...
— Upadam do nóg, upadam do nóg, przerwałem mu, wymykając się prędko — Stukam do bramy Pretficów — Czy są państwo — Nie ma nikogo, odpowiedział służący i drzwi mi zamknął przed nosem.