Wielki świat małego miasteczka/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
SPORY.


Ten krzyczał gaście ogień, tamten ogień gaście.
Krasicki.

Trochę wprzódy, okazałem czytelnikom moim, że i u nas, w małém naszém miasteczku, zajmują się literaturą, a dziś okażę mu, że u nas nie brak nawet na wieczorach nudnych, nibyto literackich, na które zebrani goście siadają po kątach i czytają, co kto ma, i co kto chce.
Na jedném tedy z takichto zgromadzeń, wśród obszernego pokoju oświeconego dwóma oddalonymi od siebie świécami, zebrane było lepsze towarzystwo miasteczka. Przed jednym stołem siedzieli w milczeniu: Mięta z dziełem Hippokrata, Farmacy z Chemiją w ręku, Organista z ogromnym foliantem starożytności Monfaucona, a ja z Kochanowskim.
Bomba zgłoskował jakąś powieść, stary Pretfic cieszył się dziełem Gatterera o Heraldyce, które zgłębić i wyrozumieć usiłował. Kobiéty przy pończoszce połykały żywcem Romanse Walter-Scotta i wszystkich ogarniało uroczyste milczenie, panujące w pokoju; przerywane tylko czasami westchnieniem kobiét nad losem Eufemii, lub Lady Lamermooru, albo chrząkaniem Bomby, który czytał półgłosem, utrzymując, że kiedy cicho czyta, nic rozumieć nie może. Organista czując się cokolwiek niższym od przytomnych, siedział oddalony nieco od stołu, na brzeżku krzesła, pociągając dosyć często tabakę, i nasycając się opisem dawnych strojów i zwyczajów.
Siedzieliśmy już tak z godzinę, gdy Bomba niemogąc dłużej przykrego dlań milczenia wytrzymać, rzucił książkę, wyciągnął się, ziewnął, i zaczął mruczeć chodząc po pokoju. Milczenie i spokojność powszechna, podobać mu się nie mogły, bo umysł jego przez kilka minut spokojny, nabrał nowej jędrności, i czuł potrzebę wylania się w rozmowie. Chciał mówić, chciał żartować, bo do tego był przywykły, a tym czasem nie było z kim, nie było z kogo. Zaczepił tedy naprzód Organistę, jako osobę najmniejszej wagi, ale ten zajęty jedynie przedmiotem swych badań, podniósłszy oczy, rzekł tylko po cichu mrucząc — Janua... porta... aula... Sagittarius, i znowu zatopił się w księdze.
— Bodaj cię licho porwało! odpowiedział mu zniechęcony Bomba, trzech słów poczciwych zliczyć nie umiész.
— Pisze Sagittarius — rzekł wu Organista po cichu, że drzwi i zamki u starożytnych były...
— Tak; pleć, pleć, gawronie! odpowiedział znowu Bomba, widząc, że uczony Gapiełło nie porzuca swego przedmiotu.
— Interessujący kawałek, mówił dalej, nic nie słysząc Organista, idzie tu rzecz o bramach złotego pałacu Nerona.
— Cicho już! cicho, szybko przerwał Traktijernik, bojąc się aby z jego przyczyny nie przeszkadzała ta rozmowa czytającym — cicho!
— Cytuje Tacyta, Libro.
— A dajże pokój, siedź już cicho.
Libro quinto. Gdy to mówił, Bomba ruszając z gniéwu ramionami, odszedł od erudyta, i chodzić zaczął powoli po pokoju, czekając czyli kto nieprzesłanie czytać i niezacznie z nim rozmowy. Znudziła mu się nakoniec ta przechadzka, zbliża się do żony doktora.
— Nieszczęśliwa Eufemija! odezwała się zaczepiona.
— O przeklęty Robertson! nieoszacowany Buttler.
— I ta widzę oszalała, rzekł sam do siebie Bomba, i skierował się ku zatopionemu w księdze doktorowi.
— Porzuć już Waszmość to czytanie.
— Nader interessujący kawałek, porzucić go nie mogę, poważnie odpowiedział Mięta, jest tu opis bardzo interessujący choroby, zwanej commotio cerebri, wstrząśnienie mózgu, radbym kogo z niej kurować; to powiedziawszy spuścił głowę i znowu czytać zaczął.
Nowa niecierpliwość ze strony Traktijernika, nowa podróż wzdłuż i wszérz pokoju. Umysł jego zaczynał się jątrzyć i burzyć, i dłużej tego stanu spokojności wytrzymać nie mógł. Jeszcze jedna próba! podchodzi ku panu Pretficowi, zagląda z tyłu w książkę, i z uszanowaniem pyta: czy nie dość czytać?
— Ale jakże tu oderwać się od tego? zawołał głośno Heraldyk, tak, że wszyscy obudzili się z marzeń i głowy podnieśli. Jak tu się oderwać. O niech żyje Petra Santa! on to dopiéro jest wielkim, w mojém przekonaniu.
— A tenże drugi? — Wielki Marcus Vulson de la Colombièrre!
— Cóż zrobili ci wielcy ludzie? odezwali się wszyscy razem ze wszystkich kątów pokoju. A Heraldyk rozumiejący, że ma tylko do czynienia z jedną osobą, trochę się zmięszał.
— Co zrobili? rzekł po chwili namysłu, śmieszne pytanie, alboż niewiecie, że oni założyli fundamenta owej wielkiej nauki — Heraldyki!
— Śmiechy rozległy się po sali, a Pretfic zmarszczył czoło.
— Cóż z tego za pożytek, przerwał nareście doktor, u mnie ten kto wybawia od boleści i śmierci, ten tylko jest pożytecznym.
— Fe! co za grubijaństwo! co za materjalizm! odezwał się Gottlieb; cóż warte życie, bez Heraldyki, która nam źródła naszego rodu wykazuje i cechuje nas i rozróżnia?
— Zobaczylibyśmy, odpowiedział Mięta, coby panu herby pomogły, gdybyś zachorował.
— O tyle tylko, rzekł drugi, cenić powinniśmy nędzne życie nasze, o ile szlachetność rodu naszego jest niezaprzeczona.
— Inaczejbyś pan mówił, gdybyś dostał poruszenia mózgu, którego czasami Heraldyka nabawia!
— A i pan także, przerwał milczący dotąd Aptekarz, swój kram chwalisz. Cóżbyś pan poradził bez Aptekarza, bez tego ani kroku.
— Bredzisz, odpowiedział prędko doktor, sambym bez ciebie umiał Farmaciją.
— Bądź jak bądź, zawszebyś potrzebował Aptekarza, i sambyś nim nawet został, bo bez niego się nie obejdziesz. Na to Eskulap nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami i usiadł znowu do książki. Pretfic mruczał jeszcze o Heraldyce i Herbach, gdy w tém Organista cierpliwie dotąd słuchający całej rozmowy, podniósł głos.
Felix qui rerum potuit cognoscere caussas, rzekł, to się tłumaczy moi panowie: szczęśliwy, kto zna starożytności. Zatém nauka starożytności jest ze wszystkich najraźniejszą, najpotrzebniejszą, najgodniejszą człowieka!
— Już i ten gębę otworzył, przerwał Pretfic, czy wieszże ty przynajmniej, jak w starożytności uważano herby?
— Herby? odpowiedział ze śmiechem Gapiełło, jestto wymysł łudzi próżnych, dumnych i płochych; poważna starożytność ich nieznała.
— Otożto rozumnie! rzekł Mięta.
— Żaden rozsądny człowiek tego niepowie, odrzekł Pretfic.
— Tojest, że ja mam być głupi? zapytał poważnie Organista.
— Nakształt tego, odpowiedział ozięble Heraldyk zamykając książkę.
— No to dobranoc Państwu, kiedy tak, przebęknął erudyt, zabierając swój foliał pod pachę i odchodząc.
— Dobranoc, dobranoc.
Rozmowa dotąd dosyć żywa, przez ubytek jednego z przytomnych, na chwilę przerwaną została, ale wkrótce Bomba wzdychając i chodząc zaczął ją znów.
— Niéma ważniejszego rodzaju pisania, rzekł, nad Romanse.
— A czegoż one uczą? podchwycił Pretfic.
— Rozumu — odpowiedział Bomba z gniéwem, odwracając się od niego.
— Nie musiałeś ich czytać — rzekł ozięble Genealog i obrócił się w drugą stronę.
— Jak sobie chcecie moi panowie, wyrzekł poważnie Mięta, wracając do dawnego przedmiotu — gdyby nie medycyna, wszystkoby przepadło — gdyby nie ona, nie byłoby ludzi, a tém samém i Heraldyki, gdyby nie ona, nie byłoby nic — a więc medycyna jest wszystkiém.
— Nicby nie było, odezwał się Farmacy, gdybyśmy my nie preparowali lekarstw.
— Umiém ja i sam Farmaciją.
— Tak jak ja Matematykę.
— Niewiém jak tam pan ją umiész, ale ja umiém, bo się jej w uniwersytecie uczyłem.
— Można się uczyć a nie umiéć.
— Dowód tego na panu.
— A może i na panu.
— Kto wie? nie wiém kto z nas więcej umie. Ja przecie umiém puls pomacać; umiem poznać siedlisko choroby, i systemat w jakim się mieści, umiém wszystko — a pan co? ot tylko wysiadujesz się w Aptece, i ktoś robi za ciebie — cóż umiész?
— Trochę więcej od Waćpana, a czy pamiętasz te recepty?... ha! mój subjekt je poprawił.
— Zobaczym co ty poczniesz bezemnie.
— Nie wiém zkąd weźmiesz lekarstw dla pacientów — drugi raz nie dam Jegomości darmo trucizny na szczury.
— A ja ci darmo córki nie wykuruję.
— Nie będę nawet prosił, ale zobaczym jak się bezemnie obejdziesz.
— No! no, zobaczym.
— Eh! co wam tam przyjdzie z tych kłótni — przerwał nareście Bomba, prawdziwie, kłócicie się o wór dziurawy.
— Ale ten wór nie pana, to jemu nic do tego.
— No, no, niech i tak będzie — odpowiedział Bomba odchodząc i ruszając ramionami.
Tym czasem, gdy się to działo między dwóma pomienionymi osobami, Pretfic tym czasem wszystkich przekonywać usiłował, ze Heraldyka jest kluczem wszelkich umiejętności, ozdobą człowieka, pożywieniem duszy, napojem umysłu i t. d.
Można sobie wystawić jakie wrażenie czyniła ta jego mowa, na Burmistrzowej. Wiadomo albowiem było z gminnego podania, iż zostawała niegdyś garderobianą u hrabiego Sasaprasa, której syn kręcił się koło niej. Ród wprawdzie pani Burmistrzowej tak dawnych sięgał czasów, iż imienia ojca swego dokładnie nie mogła oznaczyć. Rachmistrz jeden wszelako przez rachunek prawdo-podobieństwa dowiódł, iż w prostej linii pochodziła od starego hrabiego i panny niejakiej na respekcie tam zostającej, a później komissarzowej tegoż hrabiego. Można tedy łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie czyniła na niej heraldyczna rosprawa, gdy prócz zaniedbanego wychowania, innych w życiu herbów nie widziała nad te, które się znajdowały na rządowych męża pieczątkach.
Żona doktora, wielkiemi także oczyma patrzyła na Pretfica, gdy ten z zapałem rozprawiał o znaczeniu tarcz całych, nie całych, krzyżowych, szachowanych. Pochodziła ona wprawdzie z dość szlachetnego w Sendomirskim zrzódła, ale nigdy w życiu nie słyszała o tém, o czém mówił pan Pretfic, i gdyby nie częste jego wizyty — nie wiedziałaby co to jest Heraldyka. Żona aptekarza jakkolwiek niemka, nie znała się także natém, i nigdy wprzódy nie słyszała, o Santa Petra, Marcusie Vulson de la Colombière i Gattererze. Słuchało więc całe to zgromadzenie przekonywającej bo niezrozumiałej mowy Heraldyka, i nieprzerwanie milczało. Tym czasem aptekarz i doktor spać poszli; powoli reszta słuchaczów się usunęła, i sam Pretfic tylko pozostał, ale obejrzawszy się na końcu, że sam sobie tłumaczy wziął czapkę i wyszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.