Ulica w świetle księżyca (1933)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Zweig
Tytuł Ulica w świetle księżyca
Pochodzenie Amok. Zbiór nowel
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Mondscheingasse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ULICA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA.
Z powodu burzy okręt przybył ze znacznem opóźnieniem do małego portowego miasteczka w południowej Francji, tak, że już nie zdążyłem na pociąg, odchodzący wieczorem do Niemiec. Wobec tego pozostał mi jeden nieprzewidziany dzień w obcem miejscu, wieczór, pozbawiony przyjemności, prócz melancholijnej kapeli damskiej w jakimś lokalu na przedmieściu, albo monotonnej rozmowy z przypadkowymi towarzyszami podróży. Powietrze, przesycone tłustą wonią oliwy i dymu w małym saloniku jadalnym w hotelu, było nie do zniesienia. Odczuwałem tembardziej to gęste, nieczyste powietrze, bo czułem jeszcze na wargach świeży, słony, chłodny oddech morza. Poszedłem więc na los szczęścia, wzdłuż jasnej ulicy, na jakiś plac, gdzie grała kapela miejska. I potem coraz dalej, wśród niedbale falującego tłumu spacerowiczów. Z początku przyjemnie mi było wałęsać się w obojętnym i prowincjonalnie wystrojonym tłumie, ale wkrótce nie mogłem już znieść dłużej ciągłego popychania wśród obcych ludzi, ich śmiechów, ich wzroku, który mnie atakował, zdziwiony, obcy lub szyderczo uśmiechnięty, popychania i dotykania, światła, tryskającego z tysiąca źródeł, nieustannego odgłosu kroków. Podróż morska była bardzo niespokojna i jeszcze teraz doznawałem odurzającego i słodko upajającego uczucia, jeszcze ciągle czułem pod nogami kołysanie i wydawało mi się, że ziemia porusza się, oddychając, a ulica wznosi się aż do nieba. Naraz doznałem zawrotu głowy i skręciłem w boczną uliczkę, nie pytając o jej nazwę, a potem zboczyłem znowu w jeszcze węższą, w której ten bezmyślny hałas stopniowo przycichł, i szedłem bez celu dalej w chaosie tych jak żyły rozgałęziających się ulic, które stawały się coraz ciemniejsze, im bardziej oddalałem się od głównego placu. Wielkie elektryczne lampy, owe księżyce szerokich bulwarów, nie płonęły tu już, i ponad słabem oświetleniem widać było nareszcie znowu gwiazdy i czarne, zachmurzone niebo.

Musiałem być blisko portu, w części miasta, gdzie mieszkali marynarze, czułem to po zgniłym odorze ryb i słodkawym zapachu morskich roślin, przyniesionych przez fale na brzeg, po zaduchu pochodzących z nieprzewietrzanych izb, który tylko silna burza wypłasza z tych zaułków. Przyjemność sprawiała mi ta ciemność i nieoczekiwana samotność, zwolniłem kroku, przypatrywałem się każdej uliczce, czemś zawsze różniącej się od sąsiedniej: jedna była poważna, druga zalotna, a wszystkie ciemne, z przytłumionem brzmieniem muzyki i głosów, wydobywających się tajemniczo z niewidzialnych piersi suteryn, tak, że zaledwie można było odgadnąć ich podziemne źródło. Bo wszystkie lokale były zamknięte i błyszczały tylko zdaleka czerwonem albo żółtem światłem.
Lubię te uliczki w obcych miastach, ów rynek wszystkich namiętności, owo tajemne nagromadzenie wszystkich pokus dla marynarzy, którzy zachodzą tu na przeciąg jednej nocy po samotnie spędzonych nocach na dalekich i niebezpiecznych morzach, żeby znaleźć w ciągu jednej godziny spełnienie wszystkich marzeń zmysłowych. Owe drobne uliczki muszą się zawsze ukrywać gdzieś na odległych krańcach wielkiego miasta, bo zanadto bezczelnie i wyraźnie wypowiadają to, co wykwintni ludzie i jasne domy ukrywają błyszczącemi szybami pod tysiącem masek. Muzyka z małych lokali brzmi tutaj i nęci, kina obiecują jaskrawemi plakatami niebywałe wspaniałości, małe czworograniaste latarki ukrywają się pod bramami i migocą poufałem pozdrowieniem, bardzo wyraźnie zapraszając do wnętrza. W szparze między drzwiami spostrzec można czasem nagie ciało, lśniące złotemi blaszkami. Z kawiarni huczą głosy pijanych i hałaśliwe kłótnie grających w karty. Marynarze, którzy się tu spotykają, śmieją się do siebie szyderczo, spojrzenia ich mącą się od tylu obietnic. Bo tu jest wszystko: kobieta i gra, napoje i przedstawienie, rozmaite przygody, wszystko to ukrywa się jednak bojaźliwie poza obłudnie spuszczonemi okienicami, wszystko odbywa się tylko we wnętrzu. A to pozorne zamknięcie wabi tylko podwójną pokusą ukrywania się i przystępności. Takie same uliczki są w Hamburgu, w Colombo i w Havannie, nie różnią się niczem od siebie, podobnie jak wielkie luksusowe Avenues, bo na górze i w dole życia panują te same formy. Uliczki te są to ostatnie fantastyczne resztki nieuregulowanego świata, gdzie popędy ludzkie wyładowują się niepohamowanie; są ciemnym lasem namiętności, zaroślami pełnemi gadów, pobudzają tem, co zdradzają i nęcą tem, co ukrywają. Można o nich śnić i marzyć...
Naraz znalazłem się na jednej właśnie z takich uliczek. Na los szczęścia poszedłem za kilkoma kirasjerami, którzy szablami brząkali po nierównym bruku. Z baru wołały ich kobiety, śmieli się i odpowiadali im ordynarnemi dowcipami. Jeden z nich zapukał do okna, potem słychać było gdzieś jakiś przeklinający głos, kirasjerzy przeszli, śmiechy oddaliły się, przestałem je słyszeć. Ulica znów zamilkła, kilka okien migało niewyraźnie w mglistym blasku bladego księżyca. Stanąłem i oddychając z lubością, wchłaniałem w siebie tę ciszę, która wydawała mi się osobliwą, bo poza nią czuło się tajemnicę, rozkosz i niebezpieczeństwo. Czułem wyraźnie, że to milczenie było kłamstwem i że pod mętnym wyziewem tej ulicy tliło coś ze zgnilizny świata. Stanąłem, nie ruszając się i wsłuchiwałem się w ciszę. Nie widziałem już miasta ani ulicy, nie znałem jej nazwy, zdawałem sobie sprawę tylko, że byłem tu obcy, dziwnie samotny w obliczu czegoś nieznanego, czułem jednak w całej pełni to podziemne życie, pulsujące wokół mnie, jak czuje się krew pod własną skórą. Miałem uczucie, że choć nic nie działo się dla mnie, jednak wszystko należało do mnie — to najwyższe uczucie najprawdziwszego użycia, którego doznaje człowiek wskutek zupełnej obojętności. Uczucie, które należy do najżywotniejszych źródeł duszy ludzkiej i które napawa rozkoszą w nieznanych sytuacjach życia...
Wtedy nagle, gdy tak stałem — nasłuchiwałem w oczekiwaniu czego, co mnie wyrwie z tego somnambulicznego uczucia wsłuchiwania się w próżnię, usłyszałem przytłumiony odległością albo jakąś ścianą bardzo niewyraźny śpiew niemieckiej pieśni, odgłos naiwnego tańca z „Wolnego Strzelca“: „Schöner, grüner Jungfernkranz“. Śpiewał jakiś głos kobiecy, śpiewał bardzo źle, ale w każdym razie była to niemiecka melodja, tu gdzieś w nieznanym zaułku świata i dlatego była mi bratnia, w specjalnem znaczeniu tego słowa. Głos dochodził niewiadomo skąd, ale odczułem go, jak pozdrowienie, pierwsze od tygodni ojczyste pozdrowienie. Kto mówi tu moim językiem, kogo popycha wspomnienie w tej dziwnej uliczce, by wydobywał z serca tę nieszczęsną melodję? Poszedłem za tym głosem, od domu do domu. Domy stały wszystkie napół śpiące z zamkniętemi okiennicami, za któremi jednak błyskało zdradziecko światło, albo niekiedy przez okno ukazywał się zapraszający ruch ręką. Na murze przylepione były jaskrawe ogłoszenia, i krzyczące plakaty, jakiś ukryty bar reklamował ale, whisky i piwo, ale wszystko było zamknięte, odpychające a zarazem nęcące. Tymczasem zdala słychać było ciągle odgłos kroków i ów kobiecy głos, który teraz był coraz bliższy i powtarzał zwrotkę coraz piękniej i wyraźniej. Już poznawałem dom, z którego wychodził. Przez chwilę wahałem się, potem przystąpiłem do drzwi, zasłoniętych białemi firankami. Wtem, kiedy już zdecydowany już byłem wejść, pochyliłem się nad klamką, w cieniach sieni jakaś postać, przyciśnięta widocznie do szyby, drgnęła przestraszona, jakaś twarz ukazała się, oblana czerwonem światłem wiszącej latarni... jakiś mężczyzna popatrzył na mnie szeroko rozwartemi oczyma, zamruczał coś, niby przepraszająco i znikł w półmroku ulicy. Dziwne było to spotkanie. Popatrzyłem za nim. Coś poruszało się jeszcze w znikających cieniach ulicy, ale już niewyraźnie. Wewnątrz brzmiał ten sam głos jeszcze głośniej, jak mi się zdawało. To mnie zachęciło. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do wnętrza.
Jak nożem ucięte padło ostatnie słowo pieśni. Z przerażeniem poczułem przed sobą próżnię i jakąś nienawiść w tem milczeniu, tak jakbym coś zdruzgotał. Stopniowo zacząłem się rozglądać po izbie, prawie pustej. Lada, jak w szynku i stół, — to była całość, pomyślana widocznie tylko jako wstęp do innych pokojów w głębi, które napół przymkniętemi drzwiami, przyćmionem światłem lamp i szerokiemi łóżkami zdradzały swe właściwe przeznaczenie. Na przednim planie o stół opierała się jakaś dziewczyna, silnie uróżowana, wgłębi za ladą stała gruba, brudna kobieta, widocznie właścicielka lokalu, obok niej druga dziewczyna. Słowa przywitania obiły się twardo o ściany, nikt mi nie odpowiedział. Było mi nieprzyjemnie, chętnie byłbym zawrócił, ale nie znalazłem pozoru do odejścia, wobec czego usiadłem przy stole. Dziewczyna, przypominając sobie widocznie swój obowiązek, spytała mnie, co chcę jeść. Poznałem zaraz po jej twardej wymowie, że jest Niemką. Zamówiłem piwo, poszła i wróciła natychmiast zmęczonym krokiem, który jeszcze bardziej zdradzał jej obojętność, niż jej oczy, które tliły pod obwisłemi powiekami, jak gasnące światła. Automatycznie postawiła, zgodnie ze zwyczajem takich lokali, drugą szklankę dla siebie. Kiedy do mnie przepijała, przechodził jej wzrok obojętnie koło mnie; mogłem ją obserwować.
Miała właściwie ładną twarz o proporcjonalnych rysach, ale pospolitą i zmęczoną; wszystko było w niej obwisłe, powieki ciężkie, włosy rzadkie, policzki pomarszczone, poznaczone plamami wskutek złej szminki; suknię miała także niedbale włożoną, głos zmęczony i szorstki, skutkiem dymu i piwa. Wyczuwałem w niej istotę zmęczoną i żyjącą tylko z przyzwyczajenia. Bojaźliwie zadałem jej jakieś pytanie. Odpowiedziała nie patrząc na mnie, obojętnie i tępo, zaledwie poruszając wargami. Czułem, że nie ceniła mnie sobie wysoko. W głębi lokalu ziewała właścicielka, druga dziewczyna siedziała gdzieś w kącie i patrzyła w moją stronę, jakby czekała na to, aż ją zawołam.
Chętnie byłbym odszedł, ale wszystkie członki ciążyły mi, zataczałem się jak marynarz, przywykły do innego powietrza, w tych gęstych dusznych oparach, ta obojętność, panująca tu, drażniła mnie i krępowała.
Nagle zerwałem się, przerażony jakimś przeraźliwym śmiechem tuż obok mnie. I jednocześnie płomyk lampy zachwiał się; po przeciągu uczułem, że ktoś musiał otworzyć drzwi poza mojemi plecami.
— Znowu przychodzisz, — krzyknęła szyderczo dziewczyna po niemiecku — Znowu włóczysz się koło domu, ty kutwo! Chodź, chodź, nie zrobię ci nic złego!
Odwróciłem się najpierw do dziewczyny, wykrzykującej tak przeraźliwie, a potem do drzwi. Ale zanim się jeszcze otworzyły, poznałem tego człowieka, który stał przedtem jak przylepiony do drzwi. Trzymał kapelusz w rękach, nieśmiało, jak żebrak i drżał na to szydercze powitanie, któremu z za lady wtórował cichy szept gospodyni.
— Tam sobie usiądź, przy Françoise — wołała do niego kiedy zbliżał się do niej zalękniony. — Widzisz przecież, że jestem tu z gościem!
Krzyczała do niego po niemiecku. Gospodyni i druga dziewczyna śmiały się, pomimo, że nie mogły zrozumieć ani słowa, ale musiały już znać tego „jegomościa”.
— Daj mu szampana, Françoise, tego drogiego, całą flaszkę! — krzyczała, śmiejąc się znowu do niego:
— Jeżeli ci jest za drogo, to zostań na ulicy, ty podły skąpcze! Chciałbyś za darmo patrzeć na mnie, ty byś wszystko chciał mieć za darmo, wiem, wiem!
Długa postać mężczyzny skurczyła się na dźwięk jej szyderczego śmiechu, garb podniósł się krzywo do góry, zdawało się, że jego twarz chciałaby się ukryć w ramionach ze strachu, a ręka jego drżała, kiedy sięgnął po flaszkę i rozlewał wino. Wzrok jego nie mógł się oderwać się od ziemi i błąkał się po kamiennej podłodze. I dopiero teraz zobaczyłem wyraźnie tę zniszczoną twarz, pokorną i bladą, wilgotne i rzadkie włosy na kościstej czaszce; był to obraz bezsilnej nędzy. Wszystko w nim było krzywe i skulone, a wzrok, który podnosił i natychmiast odwrócił, błysnął groźnie.
— Niech się pan o niego nie troszczy — zawołała do mnie dziewczyna po francusku i chwyciła mnie silnie za ramię, jak gdyby mną chciała potrząsnąć — to stara historja między mną a nim, nie od dzisiaj.
I znowu, błyskając zębami, jakby gryść gotowa, zawołała głośno do niego:
— Posłuchaj tylko, ty stary lisie!... Powiedziałam: że prędzej rzucę się do morza, zanim wrócę do ciebie — słyszałeś?
Gospodyni i druga dziewczyna zaśmiały się znowu hałaśliwie i idjotycznie. Widocznie musiała to być dla nich codzienna zabawa, zwykły dowcip. Ale mnie nie było przyjemnie patrzeć, jak teraz ta druga dziewczyna nagle z udaną czułością przycisnęła się i tuliła do niego, a on nie miał odwagi jej odepchnąć, wzrok jego padł na mnie, bojaźliwie zmieszany. Poczułem wstręt do tej kobiety, która zbudziła się naraz z swej ospałości tak pełna złości, że aż jej ręce drżały. Rzuciłem pieniądze na stół i chciałem wyjść, ale ona powiedziała:
— Jeżeli ci ten człowiek zawadza, wyrzucę go, jak psa. On musi mnie słuchać. Napij się jeszcze ze mną szklaneczkę! Chodź!
Przycisnęła się do mnie z nagłą, fanatyczną czułością. Odrazu poznałem, że udawała tylko na to, żeby tamtego człowieka podrażnić. Przy każdem swem poruszeniu spoglądała szybko w jego stronę, a mnie robiło się nieprzyjemnie, gdy widziałem jak zaczynało w nim wszystko drgać, jakby rozpaloną stal miał w członkach. Nie zważając na nią, patrzyłem tylko bezustanku na niego i drżałem wewnętrznie, widząc, jak wściekłość, gniew, zazdrość i żądza rosły w nim, ale jak się zaraz kurczył w sobie, gdy ona zwróciła tylko głowę w jego stronę. Przytuliła się teraz do mnie, czułem jej ciało, które drżało ze złośliwej rozkoszy, wywołanej tą grą, i czułem wstręt do jej uróżowanej twarzy, pachnącej złym pudrem, i do wyziewów jej ciała. A żeby jej twarz oddalić od mojej twarzy, wyjąłem cygaro z papierośnicy i gdy mój wzrok zaczął szukać na stole, krzyknęła znowu do niego:
— Przynieść zapałki!
Nie chciałem, za nic nie chciałem, żeby on mnie usługiwał, i starałem się sam poszukać zapałek. Ale on popędzony jej słowem, jak biczem, zerwał się, poszukał i położył przedemną pudełko z zapałkami prędko, jakby się bał sparzyć, dotykając stołu. Przez sekundę skrzyżowały się nasze spojrzenia: w jego oczach taił się niezmierny wstyd i gorycz. Czułem w nim poniżenie — poniżenie przez kobietę — i wstydziłem się z nim razem.
— Dziękuję panu bardzo, — rzekłem po niemiecku (ona drgnęła) — niepotrzebnie się pan trudził
Potem podałem mu rękę. Zawahał się przez chwilę, uczułem długie, kościste palce i nagły, kurczowy uścisk dłoni. Przez sekundę zaświeciły jego oczy, potem ukryły się znowu pod obwisłemi powiekami. Chcąc dokuczyć dziewczynie, wykonałem zapraszający ruch ręką, gdy wtem ona krzyknęła do niego spiesznie:
— Siadaj sobie znowu tam, i nie przeszkadzaj nam!
Uczułem znowu niechęć nie do opisania do jej wrzaskliwego głosu i żal nad męczarnią tego człowieka. Poco, naco był mi ów zadymiony, podejrzany lokal, owa wstrętna dziewczyna, ów idjota, owa dusząca atmosfera dymu, piwa i złych perfum!
Uczułem pragnienie świeżego powietrza. Przysunąłem jej pieniądze, wstałem i odwróciłem się energicznie. Ale nie dała mi odejść. Nie chciałem brać udziału dalej w tej tragedji poniżania człowieka i dałem wyraźnie do poznania przez zdecydowane zachowanie się wobec dziewczyny, jak mało mnie ona pociąga zmysłowo. Teraz jej wzrok zadrgał gniewnie, głęboka zmarszczka ukazała się wokoło jej ust, ale miała się na baczności, żeby czegoś nie powiedzieć, i zwróciła się szybkim ruchem nieukrywanego wstrętu do niego, który, spodziewając się z jej strony czegoś najgorszego, spiesznie, jakby popędzany jej groźbą, sięgnął do kieszeni i drżącemi palcami wyciągnął woreczek z pieniędzmy. Widocznie bał się teraz pozostać z nią sam na sam i w pośpiechu nie mógł rozplątać węzełka przy woreczku — był to woreczek robiony na drutach, ozdobiony szklanemi perełkami, woreczek, jakie u nas noszą chłopi. Bez trudu można było odgadnąć, że człowiek ten nie był przyzwyczajony do szybkiego wydawania pieniędzy, inaczej, niż naprzykład marynarze, którzy jednym ruchem ręki wyciągają srebrne monety z kieszeni i rzucają je na stół: on zaś musiał być widocznie przyzwyczajony liczyć troskliwie i ważyć każdy cent w palcach.
— Patrzcie, jak on drży o swoje słodkie, kochane fenigi! Nie umiesz prędzej, czekaj! — wyśmiewała go i postąpiła o krok.
Drgnął, a ona, widząc jego przestrach, powiedziała, wzruszając ramionami:
— Nie zabieram ci nic, pluję na twoje pieniądze. Wiem, że liczysz twoje fenigi i nie wolno ani jednemu bez pozwolenia wydostać się na świat. Ale — i tu uderzyła go parę razy w pierś — cóż dopiero te papierki, które tu masz zaszyte, żeby ci tylko tych skarbów nikt nie ukradł!
I tak jak chory na serce w napadzie chwyta się gwałtownie za piersi, tak jego blada, drżąca ręka chwyciła za surdut, szukając palcami ukrytego gniazda, aż opadła uspokojona.
— Sknera! — plunęła mu w oczy dziewczyna.
Ale naraz policzki mężczyzny zapłonęły, rzucił szybkim ruchem woreczek z pieniądzmi drugiej dziewczynie, która najpierw krzyknęła ze strachu, potem się zaśmiała, przebiegł szybko obok niej ku drzwiom, jakby uciekając z palącego się domu.
Przez chwilę stała jeszcze wyprostowana, błyskając oczyma z wściekłości. Potem obwisły jej znowu powieki, a zmęczenie zgięło jej ciało. Zrobiła się w jednej chwili stara, zmęczona. Jakieś nieokreślone uczucie przytłumiło jej spojrzenie. Jak pijana, która wraca do przytomności, stała przedemną widocznie przybita, pełna wstydu.
— Na ulicy będzie wyrzekał i żałował swoich pieniędzy!... Może pobiegnie do policji i powie, żeśmy go okradli a jutro znowu tu będzie. Ale mnie nie dostanie. Wszyscy, tylko nie on!
Zbliżyła się do lady, rzuciła pieniądze i wychyliła odrazu cały kieliszek wódki.
Niebezpieczne płomyki zatliły znowu w jej oczach, ale zamglone, jakby pokryte łzami wściekłości i wstydu. Wstręt mną ogarnął na jej widok, i współczucie znikło.
— Dobranoc — powiedziałem i wyszedłem.
— Bon soir — odpowiedziała właścicielka lokalu. Dziewczyna nie odwróciła się, roześmiała się tylko głośno i ironicznie.
Kiedy wyszedłem, na ulicy była już noc. Duszna ciemność z zachmurzonym, nieskończenie dalekim blaskiem księżyca. Pożądliwie wdychałem ciepłe, ale mimo to orzeźwiające powietrze, i uczucie zgrozy rozpłynęło się w wielkiem zdziwieniu, wywołanem różnorodnemi losami ludzkiemi. Miałem znowu uczucie, uszczęśliwiające aż do łez, że poza szybą każdego okienka czeka przeznaczenie. Za każdemi drzwiami czeka jakaś przygoda... A nawet najuboższy zakątek roi się od już istniejących wydarzeń, jak zgnilizna roi się od robactwa. Obrzydliwe spotkanie poszło już w zapomnienie, ustępując oczekiwaniu, żeby owa, dopiero co przeżyta przygoda zmieniła się w piękny sen. Mimowoli rozglądałem się wokoło, żeby znaleźć drogę do domu w wirze tych poplątanych uliczek. Wtem jakiś cień zbliżył się niedosłyszalnym krokiem, i ukazał się tuż koło mnie.
— Przepraszam wielmożnego pana, — poznałem w tej chwili pokorny głos — zdaje mi się, że pan się tu nie potrafi zorjentować. Czy mogę... czy mogę pokazać panu drogę? Pan mieszka...?
Powiedziałem mu nazwę mego hotelu.
— Będę panu towarzyszył, jeżeli pan pozwoli — dodał zaraz pokornie.
Zgroza mnie opanowała. Owe pełzające widmowe kroki, prawie niedosłyszalne, a jednak tak bliskie, ciemność tej uliczki i wspomnienie tego, co przeżyłem przed chwilą, ustępowało zwolna jakiemuś nieokreślonemu zmęczeniu, jak we śnie.
Nie widząc, czułem jego pokorne spojrzenie na mojej twarzy, spostrzegłem drganie jego warg, wiedziałem, że chciał ze mną mówić, nie próbowałem jednak ani pomóc mu, ani przeszkodzić; czułem zawrót głowy, jakieś dziwne fizyczne odurzenie. Mój towarzysz chrząknął parę razy, po zduszonych początkowych dźwiękach słów odgadłem, że chce mówić, ale jakieś okrucieństwo, które udzieliło mi się od owej kobiety, nie pozwoliło mi dopomóc mu, cieszyłem się tą jego walką między wstydem a duchową potrzebą, i nie przerywałem milczenia, które ciążyło nad nami. Słychać było tylko odgłos naszych kroków: jego starczych, ledwo wlokących się po ziemi i moich, — stawianych z rozmysłem silnie i ostro, żeby umknąć jaknajprędzej z tego ohydnego świata. Coraz silniej czułem owo naprężenie między nami; milczenie to było tak przejmujące, tak pełne wewnętrznego krzyku, jak zanadto napięta struna, aż nareszcie, po okropnem wahaniu, on rozciął je pierwszem słowem:
— Wielmożny pan był przed chwilą świadkiem osobliwej sceny... niech pan wybaczy... niech pan wybaczy, jeżeli zacznę jeszcze raz mówić o tem... Ale panu musiała ta kobieta wydawać się dziwną, a ja bardzo śmiesznym... ta kobieta... jest mianowicie...
Zatrzymał się. Coś dusiło go w gardle. Potem głos jego przycichł, wyszeptał szybko:
— Ta kobieta... jest mianowicie... moją żoną...
Musiałem drgnąć ze zdziwienia, bo ciągnął dalej szybko, jakby chciał się usprawiedliwić:
— Właściwie była moją żoną... przed pięciu laty... w Geratzheim w Hessen, skąd pochodzę... Nie chcę, żeby pan myślał o niej coś złego.... może to moja wina, że ona jest teraz taką... To ja... ja ją męczyłem.. Ożeniłem się z nią, pomimo że była bardzo biedna, koszuli na grzbiecie nie miała, nic, wcale nic... a ja jestem bogaty... właściwie zamożny... nie bogaty... Albo może — ona ma słuszność — oszczędny... Ale oszczędny byłem przedtem, wielmożny panie, przed tem nieszczęściem i przeklinam teraz, że byłem taki... ale mój ojciec był taki i matka była taka... wszyscyśmy byli tacy... a ja... zarabiałem ciężko każdy fenig... a ona była lekkomyślna, lubiła ładne rzeczy... była przecież uboga, a ja jej ciągle robiłem wyrzuty... Nie powinienem był czynić tego, teraz wiem o tem, wielmożny panie, bo ona jest dumna, bardzo dumna. Niech pan nie myśli, że ona jest taka, za jaką chce uchodzić, to kłamstwo, i ona sama zadaje sobie tem największy ból... robi to tylko dlatego, żeby mnie męczyć... i dlatego, że się wstydzi... Może stała się taka, ale ja... ja temu nie wierzę... bo proszę, wielmożnego pana, ona była bardzo dobra, bardzo...
Otarł sobie oczy i stanął, niezmiernie wzburzony. Mimowoli popatrzyłem na niego i nie wydał mi się już takim śmiesznym a nawet nie zwracałem już uwagi na jego dziwny służalczy sposób mówienia: „wielmożny panie”, który w Niemczech używany jest tylko przez lud i przez służbę. W jego oczach widać było naprężenie w celu wypowiedzenia wszystkiego, oczy wpatrywały się nieustannie na bruk, jakgdyby odczytywały tam w niepewnem świetle księżyca to, co z taką trudnością wydobywało się z jego gardła.
— Tak, wielmożny panie — wyrzucił teraz ze siebie, oddychając ciężko, — ona była bardzo dobra... dla mnie także, była mi bardzo wdzięczna..., ale... ja, chciałem słyszeć to ciągle nanowo z jej ust.. ciągle nanowo... było mi miło, kiedy słyszałem jej podziękowania... tak, wielmożny panie, było tak nieskończenie przyjemnie czuć, czuć, że się jest dobrym, skoro się wie, że się jest złym... byłbym oddał wszystkie moje pieniądze, gdybym był mógł słyszeć to ciągle... a ona była bardzo dumna i coraz mniej miała ochoty do okazywania mi wdzięczności, kiedy spostrzegła, że ja tego żądam... Dlatego, tylko dlatego, wielmożny panie, chciałem, żeby mnie zawsze prosiła... nigdy nie dałem jej nic z własnej woli... było mi przyjemnie, że była zmuszona mnie zawsze prosić i żebrać o każdą suknię, o każdą wstążkę... przez trzy lata męczyłem ją tak coraz więcej... ale tylko dlatego, wielmożny panie, że ją kochałem..., a jednak chciałem ją ujarzmić — szalony! — kiedy czegoś żądała, gniewałem się... ale proszę wielmożnego pana, ja się nie gniewałem wcale... byłem szczęśliwy z każdej sposobności, żeby ją poniżyć... bo... bo... nie wiedziałem sam wówczas, jak bardzo ją kocham.
Znowu zatrzymał się. Szedł, zataczając się, widocznie zapomniał o mnie. Mówił coraz głośniej, jak przez sen:
— Dowiedziałem się dopiero wtedy... — w ów przeklęty dzień... kiedy odmówiłem jej pieniędzy dla jej matki, niewiele, wcale niewiele, właściwie przygotowałem je już dla niej, chciałem ją tylko zmusić, żeby mnie jeszcze raz prosiła... jeszcze raz... Co ja to chciałem powiedzieć?... Dowiedziałem się o tem wtedy, kiedy wróciłem wieczór do domu i nie zastałem jej, tylko karteczkę na stole... — „Zatrzymaj Twoje przeklęte pieniądze, nie chcę już niczego od Ciebie”... tylko te słowa, wielmożny panie, więcej nic... Przez trzy dni i trzy noce byłem jak oszalały. Kazałem przeszukać rzekę i las, setki wydałem na policję, biegałem do wszystkich sąsiadów, ale oni kpili tylko i śmieli się ze mnie... Nigdzie ani śladu... Nareszcie powiedział mi ktoś z sąsiedniej wsi, że ją widział... w pociągu z jakimś żołnierzem... że pojechała do Berlina... Tego samego dnia pojechałem za nią... porzuciłem moją służbę... straciłem tysiące... okradli mnie parobcy, mój rządca, wszyscy, wszyscy... ale przysięgam wielmożnemu panu, że mi to było obojętne... Zostałem w Berlinie, cały tydzień przeszedł, zanim ją wyszukałem między tyloma ludźmi... poszedłem do niej...
Oddychał ciężko.
— Nie powiedziałem jej ani jednego przykrego słowa, przysięgam wielmożnemu panu... płakałem... klęczałem przed nią... ofiarowałem jej pieniądze... cały mój majątek, prosiłem ją, żeby nim zarządzała, bo wtedy wiedziałem już... że nie mogę żyć bez niej... Kocham jej każdy włos, jej usta, jej ciało wszystko, wszystko... i tylko ja sam jestem winien, że upadła tak nisko, tylko ja... Zbladła, jak śmierć, kiedy wszedłem nagle, przekupiłem jej gospodynię, stręczycielkę, złą, podłą kobietę... była... była blada jak ściana... wysłuchała mnie... Zdaje mi się, że była prawie szczęśliwa, że mnie widzi... Ale kiedy zacząłem mówić o pieniądzach... a mówiłem tylko dlatego, żeby jej dowieść, że mi nic na nich nie zależy... wtedy splunęła z pogardą... a potem... ponieważ ciągle jeszcze nie chciałem odejść... zawołała swego kochanka i wyśmieli mnie obydwoje... Ale ja, wielmożny panie, wracałem do niej zawsze, dzień w dzień. Ludzie w domu opowiadali mi wszystko, wiedziałem, że ją ten hultaj opuścił, że była w nędzy i poszedłem jeszcze raz do niej... jeszcze raz, wielmożny panie, ale ona odepchnęła mnie i podarła banknoty, które położyłem jej na stole ukradkiem, a kiedy potem przyszedłem znowu, już jej nie zastałem... Czego ja nie robiłem, wielmożny panie, żeby ją odszukać! Przez cały rok, przysięgam panu, ciągle szukałem jej, opłaciłem detektywów... aż wkońcu dowiedziałem się, że jest aż w Argentynie... w takim domu...
Zawahał się przez chwilę. Ostatnie słowo było już tylko charczeniem. I zaczął znowu o kilka tonów niższym głosem:
— Przeląkłem się bardzo... z początku. Ale potem pomyślałem sobie, że to ja sam ją tam wtrąciłem... i myślałem nad tem, jak bardzo musi tam cierpieć biedna, jest taka przecież dumna... Poszedłem do mego adwokata, napisał do konsulatu i posłał pieniądze... żeby wróciła... ale w taki sposób, żeby ona nie dowiedziała się, kto je przysyła... Dostałem telegram, że wszystko się udało... wiedziałem, jakim okrętem przyjedzie... i czekałem w Amsterdamie... O trzy dni przybyłem za wcześnie... paliłem się z niecierpliwości... nareszcie zobaczyłem na horyzoncie dym z okrętu, i tak byłem szczęśliwy, i myślałem, że nie potrafię się go doczekać, aż wkońcu zbliżył się i przybył do portu, pomału, pomału, a potem pasażerowie szli przez pomost, a wkońcu ona... Nie poznałem jej odrazu, była inna... uróżowana... i już taka, taka, jak ją pan widział dziś... a kiedy zobaczyła mnie czekającego, zbladła. Dwóch marynarzy musiało ją wesprzeć, bo byłaby spadła z trapu... A skoro tylko zeszła na ląd, przystąpiłem do niej... nie mówiłem nic, gardło miałem jak wyschnięte... I ona także nic nie mówiła, nie patrzyła na mnie... Tragarz niósł jej pakunki przed nami, a my szliśmy za nim w milczeniu... ach, wielmożny panie, jak ona to powiedziała... serce mi się ścisnęło, tak beznadziejnie smutno brzmiał jej głos:
— Czy jeszcze chcesz, żebym wróciła do ciebie?... Jeszcze i teraz?...
Wziąłem ją za rękę... drżała, ale nic nie powiedziała. Ale czułem, że już wszystko dobrze... Ach, panie, jaki ja byłem szczęśliwy! Tańczyłem wokoło niej, jak dziecko, kiedy ją miałem u siebie w pokoju, upadłem jej do nóg... mówiłem jakieś głupstwa... bo śmiała się przez łzy i pieściła mnie... nieśmiało, naturalnie... ale jakie miłe mi to było... serce rozpływało mi się!... Zbiegałem ze schodów na dół i znowu na górę. Zamówiłem obiad w hotelu, nasz weselny obiad. Pomagałem jej przy ubieraniu się.. i zeszliśmy na dół, jedliśmy i piliśmy wesoło. Ona była taka wesoła, jak dziecko, taka słodka i dobra, i mówiła o naszem gospodarstwie... i jak się będziemy o wszystko starali... Wtem... — (jego głos stał się naraz ostry, zrobił ruch ręką, tak, jakby chciał kogoś zmiażdżyć) — wtem przyszedł kelner... zły, podły człowiek... myślał prawopodobnie, że jestem pijany, bo byłem, jak szalony, zataczałem się ze szczęścia... czułem się szczęśliwy... ach, jaki szczęśliwy... i wtedy, kiedy płaciłem, wydał mi ów kelner o dwadzieścia franków za mało... ofuknąłem go i zażądałem reszty... zmieszał się i położył złoty pieniądz w milczeniu. Wtedy... wtedy... zaczęła się naraz śmiać przeraźliwie. Popatrzyłem na nią, ale miała już inną twarz, szyderczą, ostrą i złą, twarz poprostu...
— Zawsze jeszcze jesteś taki dokładny, nawet w dniu naszych zaślubin — powiedziała zimno i ostro.
Zacząłem przeklinać moją pedanterję... starałem się znowu śmiać... Ale jej wesołość już zniknęła... Zażądała osobnego pokoju... Czegoż byłbym jej odmówił... a ja leżałem sam w nocy i myślałem tylko nad tem, coby jej kupić nazajutrz... czem ją obdarzyć, żeby jej dowieść, że nie jestem skąpy... dla niej nigdy!... Wstałem wcześnie, wyszedłem raniutko i kupiłem branzoletkę, a kiedy wszedłem do jej pokoju.... pokój był pusty... tak samo, jak wtedy. I wiedziałem odrazu, że na stole będzie leżała karteczka... i prosiłem Boga, żeby nie było kartki, ale... ale... kartka leżała na stole...
Zawahał się. Stanąłem i popatrzyłem na niego. Zniżył głowę i wyszeptał zachrypłym głosem:
— Na kartce było tylko parę słów: „Daj mi spokój, jesteś dla mnie wstrętny”...
Doszliśmy do portu, ciszę przerwał huczący dech zbliżającego się przypływu. Okręty błyskały oczyma, jak wielkie zwierzęta. Zdala dochodził śpiew. Nad morzem zawisł czarny sen wielkiego miasta. Obok mnie czułem ciągle cień tego człowieka, który tuż drgał przed mojemi nogami, to rozpływał się, to kurczył się w świetle wędrujących latarni. Nie umiałem powiedzieć mu ani słowa pociechy, ani zadać jakiegoś pytania, czułem tylko, jak to milczenie lepi się do mnie, ciężkie i stłumione. Wtedy chwycił mnie ów człowiek naraz za ramię:
— Ale stąd nie odejdę bez niej!... Po miesiącach znalazłem ją znowu... Ona mnie męczy, ale ja się nie chcę dać zamęczyć... Błagam pana, wielmożny panie, mów pan z nią... ja muszę z nią wrócić, powiedz jej pan... ona mnie nie słucha... Nie mogę dłużej tak żyć... nie mogę patrzeć, jak mężczyźni do niej idą i czekać potem przed domem, kiedy wracają pijani... Cała ulica zna mnie już... wszyscy śmieją się ze mnie, kiedy widzą, jak czekam... oszaleję... a mimo to stoję tam każdego wieczora. Błagam pana, wielmożny panie, pomów pan z nią... ja pana nie znam, ale błagam pana, uczyń to na miłość boską... pomów pan z nią...
— Zaklinam pana, wielmożny panie, pan musi z nią mówić... pan musi..., bo stanie się coś strasznego... zużyłem całe moje pieniądze na wyszukanie jej... i nie zostawię jej tu... żywej, nie... nie zniosę tego dłużej!.. Mów pan z nią, mów pan z nią!..
Korzył się przedemną, jak szaleniec. W tej chwili przechodziło dwóch policjantów przez ulicę. Podniosłem go gwałtownie. Przez chwilę patrzył na mnie nieprzytomnie. Potem powiedział obcym, suchym głosem:
— Niech pan skręci w tę ulicę, na lewo. Zaraz dojdzie pan do swego hotelu.
Jeszcze raz popatrzył na mnie smutno, potem znikł.
Owinąłem się w płaszcz. Dreszcz mnie przebiegł. Czułem tylko zmęczenie, jakieś oszołomienie, morzył mnie sen. Chciałem zrozumieć to wszystko, ale czarna fala zmęczenia owładnęła mną. Wróciłem do hotelu, padłem na łóżko i zasnąłem twardo, jak zwierzę.
Nazajutrz nie wiedziałem już, co z tego było snem, a co prawdziwem zdarzeniem i jakieś dziwne uczucie we mnie broniło się przeciw temu, żeby się dowiedzieć prawdy. Zbudziłem się późno, w obcem mieście, poszedłem obejrzeć ów kościół, w którym miały być sławne starożytne mozajki. Ale patrzyłem, nie widząc nic, coraz wyraźniej przypominałem sobie spotkanie z ubiegłej nocy, ciągnęło mnie w tę stronę, chciałem odszukać ulicę i dom. Ale te dziwne uliczki żyją tylko w nocy, w dzień noszą zimne, szare maski, pod któremi poznają je tylko wtajemniczeni. Nie znalazłem tej uliczki, choć tak bardzo jej szukałem. Zmęczony wróciłem do hotelu, ścigany urojonemi obrazami.
O dziewiątej wieczór odchodził mój pociąg. Z żalem opuszczałem to miasto. Tragarz wziął walizki i niósł je, poprzedzając mnie, na dworzec. Wtem nagle, na jakimś zakręcie wstrząsnęło mną: poznałem ową uliczkę, która prowadziła do tego domu, gdzie byłem w nocy; kazałem tragarzowi poczekać — zaśmiał się z bezczelną poufałością — i poszedłem popatrzeć jeszcze raz na ten dom.
Ciemno było w tej uliczce, ciemno, jak ubiegłej nocy, tylko w matowem świetle księżyca widziałem połyskujące szyby w drzwiach tego domu. Chciałem się zbliżyć jeszcze raz, wtem usłyszałem szelest i jakaś postać zarysowała się na ciemnem tle wieczoru. Poznałem go odrazu. Siedział tam skulony na progu i wołał mnie, żebym się zbliżył. Ale lęk mnie opanował, uciekłem stamtąd szybko, w tchórzliwej obawie, żeby się nie zaplątać w jakąś niemiłą przygodę i nie spóźnić się na pociąg.
Ale potem na rogu ulicy, zanim się odwróciłem, obejrzałem się jeszcze raz poza siebie. Kiedy mój wzrok padł na niego, porwał się, wyprostował i skoczył ku drzwiom. Ujrzałem błysk metalu w jego ręce, którą szybko podniósł do góry. Nie mogłem zdaleka rozróżnić, czy to co błyszczało zdradziecko w świetle księżyca to były pieniądze, czy nóż...

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stefan Zweig i tłumacza: anonimowy.