Strona:Zweig - Amok.pdf/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo jej szukałem. Zmęczony wróciłem do hotelu, ścigany urojonemi obrazami.
O dziewiątej wieczór odchodził mój pociąg. Z żalem opuszczałem to miasto. Tragarz wziął walizki i niósł je, poprzedzając mnie, na dworzec. Wtem nagle, na jakimś zakręcie wstrząsnęło mną: poznałem ową uliczkę, która prowadziła do tego domu, gdzie byłem w nocy; kazałem tragarzowi poczekać — zaśmiał się z bezczelną poufałością — i poszedłem popatrzeć jeszcze raz na ten dom.
Ciemno było w tej uliczce, ciemno, jak ubiegłej nocy, tylko w matowem świetle księżyca widziałem połyskujące szyby w drzwiach tego domu. Chciałem się zbliżyć jeszcze raz, wtem usłyszałem szelest i jakaś postać zarysowała się na ciemnem tle wieczoru. Poznałem go odrazu. Siedział tam skulony na progu i wołał mnie, żebym się zbliżył. Ale lęk mnie opanował, uciekłem stamtąd szybko, w tchórzliwej obawie, żeby się nie zaplątać w jakąś niemiłą przygodę i nie spóźnić się na pociąg.
Ale potem na rogu ulicy, zanim się odwróciłem, obejrzałem się jeszcze raz poza siebie. Kiedy mój wzrok padł na niego, porwał się, wyprostował i skoczył ku drzwiom. Ujrzałem błysk metalu w jego ręce, którą szybko podniósł do góry. Nie mogłem zdaleka rozróżnić, czy to co błyszczało zdradziecko w świetle księżyca to były pieniądze, czy nóż...

KONIEC