Strona:Zweig - Amok.pdf/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżyła się do lady, rzuciła pieniądze i wychyliła odrazu cały kieliszek wódki.
Niebezpieczne płomyki zatliły znowu w jej oczach, ale zamglone, jakby pokryte łzami wściekłości i wstydu. Wstręt mną ogarnął na jej widok, i współczucie znikło.
— Dobranoc — powiedziałem i wyszedłem.
— Bon soir — odpowiedziała właścicielka lokalu. Dziewczyna nie odwróciła się, roześmiała się tylko głośno i ironicznie.
Kiedy wyszedłem, na ulicy była już noc. Duszna ciemność z zachmurzonym, nieskończenie dalekim blaskiem księżyca. Pożądliwie wdychałem ciepłe, ale mimo to orzeźwiające powietrze, i uczucie zgrozy rozpłynęło się w wielkiem zdziwieniu, wywołanem różnorodnemi losami ludzkiemi. Miałem znowu uczucie, uszczęśliwiające aż do łez, że poza szybą każdego okienka czeka przeznaczenie. Za każdemi drzwiami czeka jakaś przygoda... A nawet najuboższy zakątek roi się od już istniejących wydarzeń, jak zgnilizna roi się od robactwa. Obrzydliwe spotkanie poszło już w zapomnienie, ustępując oczekiwaniu, żeby owa, dopiero co przeżyta przygoda zmieniła się w piękny sen. Mimowoli rozglądałem się wokoło, żeby znaleźć drogę do domu w wirze tych poplątanych uliczek. Wtem jakiś cień zbliżył się niedosłyszalnym krokiem, i ukazał się tuż koło mnie.

— Przepraszam wielmożnego pana, — poznałem w tej chwili pokorny głos — zdaje mi się, że pan się tu nie potrafi zorjentować. Czy mogę... czy mogę pokazać panu drogę? Pan mieszka...?

265