Strona:Zweig - Amok.pdf/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powiedziałem mu nazwę mego hotelu.
— Będę panu towarzyszył, jeżeli pan pozwoli — dodał zaraz pokornie.
Zgroza mnie opanowała. Owe pełzające widmowe kroki, prawie niedosłyszalne, a jednak tak bliskie, ciemność tej uliczki i wspomnienie tego, co przeżyłem przed chwilą, ustępowało zwolna jakiemuś nieokreślonemu zmęczeniu, jak we śnie.
Nie widząc, czułem jego pokorne spojrzenie na mojej twarzy, spostrzegłem drganie jego warg, wiedziałem, że chciał ze mną mówić, nie próbowałem jednak ani pomóc mu, ani przeszkodzić; czułem zawrót głowy, jakieś dziwne fizyczne odurzenie. Mój towarzysz chrząknął parę razy, po zduszonych początkowych dźwiękach słów odgadłem, że chce mówić, ale jakieś okrucieństwo, które udzieliło mi się od owej kobiety, nie pozwoliło mi dopomóc mu, cieszyłem się tą jego walką między wstydem a duchową potrzebą, i nie przerywałem milczenia, które ciążyło nad nami. Słychać było tylko odgłos naszych kroków: jego starczych, ledwo wlokących się po ziemi i moich, — stawianych z rozmysłem silnie i ostro, żeby umknąć jaknajprędzej z tego ohydnego świata. Coraz silniej czułem owo naprężenie między nami; milczenie to było tak przejmujące, tak pełne wewnętrznego krzyku, jak zanadto napięta struna, aż nareszcie, po okropnem wahaniu, on rozciął je pierwszem słowem:

— Wielmożny pan był przed chwilą świadkiem osobliwej sceny... niech pan wybaczy... niech pan wybaczy, jeżeli zacznę jeszcze raz mówić o tem... Ale panu musiała ta kobieta wydawać się dziwną,

266