Strona:Zweig - Amok.pdf/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Z powodu burzy okręt przybył ze znacznem opóźnieniem do małego portowego miasteczka w południowej Francj, tak, że już nie zdążyłem na pociąg, odchodzący wieczorem do Niemiec. Wobec tego pozostał mi jeden nieprzewidziany dzień w obcem miejscu, wieczór, pozbawiony przyjemności, prócz melancholijnej kapeli damskiej w jakimś lokalu na przedmieściu, albo monotonnej rozmowy z przypadkowymi towarzyszami podróży. Powietrze, przesycone tłustą wonią oliwy i dymu w małym saloniku jadalnym w hotelu, było nie do zniesienia. Odczuwałem tembardziej to gęste, nieczyste powietrze, bo czułem jeszcze na wargach świeży, słony, chłodny oddech morza. Poszedłem więc na los szczęścia, wzdłuż jasnej ulicy, na jakiś plac, gdzie grała kapela miejska. I potem coraz dalej, wśród niedbale falującego tłumu spacerowiczów. Z popoczątku przyjemnie mi było wałęsać się w obojętnym i prowincjonalnie wystrojonym tłumie, ale wkrótce nie mogłem już znieść dłużej ciągłego popychania wśród obcych ludzi, ich śmiechów, ich wzroku, który mnie atakował, zdziwiony, obcy lub szyderczo uśmiechnięty, popychania i dotykania, światła, tryskającego z tysiąca źródeł, nieustannego odgłosu kroków. Podróż morska była bardzo niespokojna i jeszcze teraz doznawałem odurzającego i słodko upajającego uczucia, jeszcze ciągle czułem pod nogami kołysanie i wydawało mi się, że

253