Strona:Zweig - Amok.pdf/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemia porusza się, oddychając, a ulica wznosi się aż do nieba. Naraz doznałem zawrotu głowy i skręciłem w boczną uliczkę, nie pytając o jej nazwę, a potem zboczyłem znowu w jeszcze węższą, w której ten bezmyślny hałas stopniowo przycichł, i szedłem bez celu dalej w chaosie tych jak żyły rozgałęziających się ulic, które stawały się coraz ciemniejsze, im bardziej oddalałem się od głównego placu. Wielkie elektryczne lampy, owe księżyce szerokich bulwarów, nie płonęły tu już, i ponad słabem oświetleniem widać było nareszcie znowu gwiazdy i czarne, zachmurzone niebo.
Musiałem być blisko portu, w części miasta, gdzie mieszkali marynarze, czułem to po zgniłym odorze ryb i słodkawym zapachu morskich roślin, przyniesionych przez fale na brzeg, po zaduchu pochodzących z nieprzewietrzanych izb, który tylko silna burza wypłasza z tych zaułków. Przyjemność sprawiała mi ta ciemność i nieoczekiwana samotność, zwolniłem kroku, przypatrywałem się każdej uliczce, czemś zawsze różniącej się od sąsiedniej: jedna była poważna, druga zalotna, a wszystkie ciemne, z przytłumionem brzmieniem muzyki i głosów, wydobywających się tajemniczo z niewidzialnych piersi suteryn, tak, że zaledwie można było odgadnąć ich podziemne źródło. Bo wszystkie lokale były zamknięte i błyszczały tylko zdaleka czerwonem albo żółtem światłem.

Lubię te uliczki w obcych miastach, ów rynek wszystkich namiętności, owo tajemne nagromadzenie wszystkich pokus dla marynarzy, którzy zacho-

254