Strona:Zweig - Amok.pdf/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

samo, jak wtedy. I wiedziałem odrazu, że na stole będzie leżała karteczka... i prosiłem Boga, żeby nie było kartki, ale... ale... kartka leżała na stole...
Zawahał się. Stanąłem i popatrzyłem na niego. Zniżył głowę i wyszeptał zachrypłym głosem:
— Na kartce było tylko parę słów: „Daj mi spokój, jesteś dla mnie wstrętny”...
Doszliśmy do portu, ciszę przerwał huczący dech zbliżającego się przypływu. Okręty błyskały oczyma, jak wielkie zwierzęta. Zdala dochodził śpiew. Nad morzem zawisł czarny sen wielkiego miasta. Obok mnie czułem ciągle cień tego człowieka, który tuż drgał przed mojemi nogami, to rozpływał się, to kurczył się w świetle wędrujących latarni. Nie umiałem powiedzieć mu ani słowa pociechy, ani zadać jakiegoś pytania, czułem tylko, jak to milczenie lepi się do mnie, ciężkie i stłumione. Wtedy chwycił mnie ów człowiek naraz za ramię:
— Ale stąd nie odejdę bez niej!... Po miesiącach znalazłem ją znowu... Ona mnie męczy, ale ja się nie chcę dać zamęczyć... Błagam pana, wielmożny panie, mów pan z nią... ja muszę z nią wrócić, powiedz jej pan... ona mnie nie słucha... Nie mogę dłużej tak żyć... nie mogę patrzeć, jak mężczyźni do niej idą i czekać potem przed domem, kiedy wracają pijani... Cała ulica zna mnie już... wszyscy śmieją się ze mnie, kiedy widzą, jak czekam... oszaleję... a mimo to stoję tam każdego wieczora. Błagam pana, wielmożny panie, pomów pan z nią... ja pana nie znam, ale błagam pana, uczyń to na miłość boską... pomów pan z nią...

— Zaklinam pana, wielmożny panie, pan musi

273