Przejdź do zawartości

Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział W potrzasku
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W POTRZASKU

A w pokoju swoim doktór Hilario kroczył niespokojnie tam i zpowrotem.
— Być może, palnąłem dziś największe w życiu głupstwo, — rzekł do siebie. — Zdradziłem swoje tajemnice. Czy wyjdzie mi to na korzyść?
Wtem cicho zapukano do okna. Hilario po powtórnym pukaniu otworzył i wyjrzał. Na dworze stał jakiś mężczyzna.
— Kto tam? — zapytał głuchym głosem.
— Ja, stryju, — brzmiała odpowiedź.
— Ach, Manfredo! Już idę.
Hilario otworzył boczną furtkę.
— Nie oczekiwałem ciebie — szepnął doktór. — Czy przynosisz wiadomości?
— Tak. Bardzo ważne.
— Skąd przybywasz?
— Z hacjendy del Erina.
— Stamtąd? Wszak leży w przeciwnym kierunku. Wysłałem cię do Meksyku, abyś odszukał któregoś z werbowników Corteja.
— Byłem tam, stryju. Udało mi się spotkać jednego z owych werbowników. Powiedział, że Cortejo przebywa w hacjendzie del Erina.
— Jak zatem przybywasz z Santa Jaga?
— Musisz wyświadczyć przysługę Cortejowi. Mówiąc między nami, o ile to oczywiście odpowiada twym planom. Otóż chce, abyś mu dał schronienie. Przybył tutaj jako zbieg.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy starca. W krótkich słowach powiadomił go Manfredo o fatalnych przygodach Corteja, o zdobyciu hacjendy przez Miksteków, o ukazaniu się hrabiego Fernanda i jego przyjaciół.
— Nie mogę ci dokładnie wszystkiego wyłuszczyć, — dodał — gdyż oczekują mnie towarzysze. Chcę tylko powiedzieć, że przeżyliśmy wiele okrutnych dni. Tylko z trudem uratowaliśmy córkę Corteja, której groziło poważne niebezpieczeństwo.
— A więc i ona jest w wami?
— Tak. Cortejo, sennorita Józefa, Grandeprise, którego ongi wyleczyłeś, i pewien Meksykanin.
— Gdzie Cortejo?
— W pobliżu klasztoru. Poszedłem naprzód, aby się dowiedzieć, czy skłonny jesteś go przyjąć.
Doktor Hilario przechadzał się zamyślony po celi.
— Co przypadek! Oczywiście, przyjmę. Przyprowadź Corteja.
Manfredo wyszedł i niebawem wrócił z Cortejem.
Cortejo został przy drzwiach, ukłonił się i z nieufnością oglądał starca. Ten zaś zmierzył Corteja od stóp do głów i zapytał:
— Pańskie nazwisko jest Cortejo, sennor?
— Tak — potwierdził zapytany.
— Jest pan owym Cortejo, który służył u hrabiego Fernando de Rodriganda?
— Ten sam.
— Witam pana i proszę, abyś usiadł.
Wskazał krzesło. Cortejo usiadł, Hilario jednak stal i, nie spuszczając z gościa przenikliwego spojrzenia, dodał:
— Bratanek powiedział mi, że szuka pan na pewien czas ukrycia. Jestem gotów udzielić panu schronienia.
— Dziękuję panu. Ale czy to schronienie przypadkiem nie zdradzi mojej obecności?
— Czy ma pan powody do obaw o zdradę?
— Niestety!
— Nie dościgną pana. U mnie będzie pan całkowicie bezpieczny. Nasz prastary klasztor ma tyle ukrytych jaskiń, korytarzy i podziemi, że można tu ukryć tysiące ludzi
— Jestem bardzo bogaty odpowiedział Cortejo.
— Na czym polega pańskie bogactwo?
Cortejo był zakłopotany.
— Czy musi pan o tym wiedzieć?
— Tak — odparł starzec spokojnie. — Mam prawo się dowiedzieć czy potrafi mnie pan wynagrodzić. Wszelako zwracam pańską uwagę, że zrzekam się wynagrodzenia. Pytam dlatego, że chcę poznać pańskie stosunki. Muszę bowiem wiedzieć, czym mogę się panu przysłużyć.
— Dziękuję panu. Ale czemu zawdzięczam takie zainteresowanie moją osobą?
— Dowie się pan wkrótce. Powiedz mi pan uprzejmie, na czym polega pańskie bogactwo?
— Zarządzam majątkiem hrabiego Rodriganda.
Nieokreślony uśmiech zadrgał na wargach doktora:
— To znaczy innymi słowy, że korzysta pan z majątku hrabiego dla własnych celów?
Cortejo był ogromnie zakłopotany.
— Chce pan może przez to powiedzieć, że ukryłeś część własności hrabiego Rodriganda? Skończyły się już takie metody.
— Co to ma znaczyć?
— No, może pan przecież sobie wyobrazić, że hrabia Fernando de Rodriganda udzieli panu dymisji.
— Co? — zawołał przerażony Cortejo. — Hrabia Fernando już dawno nie żyje!
Doktor Hilario uśmiechnął się.
— Sam pan nie wierzy.
Krew uderzyła do głowy Corteja.
— Nie rozumiem pana. Kto panu o tym mówił?
— Mój bratanek Manfredo.
— Więc muszę panu oznajmić, że pański bratanek źle pana poinformował.
— Pah! Nie usiłuj mnie pan oszukać! Wiem dokładnie, jak się rzeczy mają. Nie jest pan dosyć szczery i dlatego nie mogę pana przyjąć.
Pot wystąpił Cortejowi na czoło. Spoglądał w milczeniu i niepewnie. Był w męczącej sytuacji. Musiał na pewien czas zniknąć i tylko doktor Hilario mógł mu w tym pomóc.
I oto Cortejo popełnił coś, co uważał dotychczas za niemożliwe wtajemniczył dopiero co poznanego człowieka w sekrety domu Rodriganda. Omijał wszystko, co mogło go ośmieszyć. Mimo to, doktor Hilario dowiedział się tyle, że kiedy Cortejo skończył, rzekł:
— Ale sennor, czy to wszystko możliwe? Może opowiedzieliście mi treść powieści?
— Ani mi w głowie nie postało. Niełatwo wszak mi było wyjawić swoje tajemnice.
W tym czasie sennorita Emilia siedziała w swoim pokoju. Biła się z myślami, czy już dziś, czy też później przejąć tajną korespondencję doktora.
Pokój jej znajdował się nieopodal pokoju doktora Hilaria. Dzięki temu spostrzegła obecność przybyszów. Zgasiła światło i uchyliła zlekka drzwi, aby podsłuchiwać. Po pewnym czasie usłyszała ponowne kroki. Drzwi pokoju doktora były otwarte i blask lampy oświetlał wchodzącego mężczyznę oraz kobietę. Mężczyzna, jak zdążyła zauważyć, zanim drzwi się zamknęły, na jedno oko był ślepy.
Upłynęło jeszcze nieco czasu. Usłyszała szmery. Zobaczyła, jak Hilario z latarką w ręku znikł na schodach, które prowadziły do podziemi. Towarzyszyli mu przybysze. Kiedy minęli jej pokój, usłyszała kilka słów, z których tylko część zrozumiała: — Sennorita Józefa, na dole będzie pani zupełnie... — To wszystko.
Po dłuższym czasie usłyszała, jak Hilario powrócił. Był teraz sam. Ukrył Corteja z Józefą w podziemiach. Nie podejrzewał, że ktoś podczas jego nieobecności złożył wizytę w pokoju i skradł klucze.
Emilia czekała dosyć długo, dopóki się nie przekonała, że wszyscy są pogrążeni w śnie. Wzięła dostateczną ilość papieru, ołówek, lampę, flaszeczkę oliwy. Wyszła z pokoju.
Zamknęła pokój na klucz, aby nikt nie dowiedział się o jej nieobecności. Następnie poomacku zeszła ze schodów.
Wzięła się natychmiast do pracy; otworzyła szafeczkę i jedną, po drugiej wszystkie szuflady. Leżące w nich papiery były niesłychanie ważne dla jej pracodawcy, Juareza. Zaczęła sporządzać odpisy z najcenniejszych dokumentów.
Jeszcze przed ukończeniem pracy usłyszała dźwięki ludzkiej mowy.
— Czy ufasz całkowicie doktorowi? — pytał głos kobiecy. — Sądzę, że należy być przezornym, ojcze!
— Nie lękaj się o mnie, Józefo. Nie łatwo oszukać Pablo Corteja. Wszak wiesz o tym!
— Gdzie może być obecnie Juarez?
— O, ponieważ pomaga mu Anglja i Stany Zjednoczone, czyni szybkie postępy. Jeśli dotarły doń oddziały ochotnicze, które musiałem wymijać, starczy mu siły, aby odważyć się na mocne i prędkie uderzenia. Przybędzie chyba niebawem do hacjendy del Erina.
— Czemu tam właśnie?
— Tak sądzę, skoro ci djabelni Mistekowie powstali przeciwko nam i pozbawili nas wszelkich nadziei.
Rozmowa umilkła. Emilia jeszcze przez chwilę wytężała słuch, ale napróżno.
— Zasnęli — szepnęła do siebie. — Ale kto to? Na pewno Cortejo i jego córka Józefa. Co za odkrycie! Ale rzecz najważniejsza, to wiadomość, że Juarez przybędzie do hacjendy del Erina.
Emilia wróciła do swej pracy, która trwała jeszcze kilka chwil.
Ułożyła wszystko na miejscu i udała się do swego pokoju. Poczyniła przygotowania do tajemnego wyjazdu.
Hilario zbudził się z samego rana. Wyszedł, aby zanieść ranny posiłek Cortejowi i jego córce. Musiał w tym celu wyminąć pokój Emilii. Dziewczyna usłyszała kroki i wyszła przed próg.
— Ach! Już na nogach, moja piękna sennorita? — zapytał. — Czy nie spała pani dobrze?
— Spałam dobrze, ale rano wstałam, aby odbyć poranną przechadzkę.
— Dobrze pani czyni. Zastanów się sennorita przy tym nad odpowiedzią, której oczekuję z niecierpliwością.
— Będzie oszałamiąjącą, sennor, — rzekła przyjaźnie.
— Czy będzie przychylna, sennorita?
Uścisnęła lekko jego dłoń.
— O, senorita, znam już odpowiedź!
Rzekłszy to, odszedł. Ledwo znikł za zakrętem korytarza, skręciła do jego pokoju. Klucz tkwił w drzwiach. Emilia weszła i zawiesiła wykradzione klucze na miejscu. Następnie wróciła do siebie.
Po kilku chwilach, niepostrzeżenie, z dużą paczką w ręku, wymknęła się do miasta, do handlarza koni.
— Pożycza pan koni? — zapytała.
— Tak, sennorita. Chce pani jechać na spacer?
— Nie. Muszę odbyć śpieszną podróż. Czy potrafi pan milczeć?
— Jestem przyzwyczajony do brania zapłaty i do milczenia.
— Zapłacę panu z góry. Czy zna pan hacjendę del Erina?
— Tak. Czy ma pani towarzystwo?
— Nie. Jestem sama.
— W takim razie jest pani bardzo odważną damą. Czy mam się postarać o strażników?
— Dwóch ludzi wystarczy.
— Jak pani pragnie. Dam pani dwóch swoich vaquerów.
— Świetnie! Niech wezmą ze sobą tę oto paczekę. Ja sama pójdę naprzód. Spotkają mnie pod miastem. Nikt nie powinien wiedzieć, w jaki sposób i w jakim kierunku opuściłam Santa Jaga.
W tym czasie, o pół dnia drogi bardziej na północ, mknął mały oddział, złożony z dziewięciu jeźdźców. To Zorski i jego towarzysze. Za nimi w przepisanej szacunkiem odległości jechali Mikstekowie, których zabrał ze sobą Bawole Czoło.
— Tu rumaki stratowały ziemię. Sądzę, żeśmy zeszli z drogi rzekł Zorski.
Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię, aby zbadać miejsce.
— Tak, — potwierdził Bawole Czoło — to oni. Ilość koni ta sama, a także rozmiary kopyt.
— Dokąd prowadzi droga?
— Do Santa Jaga.
Puszczono konie w cwał.
— Uff! wszak to jest piękna squaw z Chihuahua! — zawołał Bawole Czoło.
— Z Chihuahua? O kim to mówi mój brat?
— Dama, która była u wodzów francuskich.
— Sennorita Emilia? Ach, mój Boże, to prawda, to ona! Co Emilia tu robi! Chyba sprowadza ją ważna sprawa.
Znowu popędzili rumaków. Po kilku chwilach zetknęli się z Emilią!
— Doktór Zorski — zawołała zdumiona.
— Tak, to ja, sennorita, — odparł. — Ale niech mi pani powie, skąd się tu bierze. Sądziłem, że sennorita jest w drodze do Meksyku.
— Owszem, byłam. Aliści teraz dążę do hacjendy del Erina. Czy jest tam Juarez?
— Nie. Lecz wnet przybędzie.
— Wiozę nader ważne wiadomości. Czynię to osobiście, gdyż nie miałam dość pewnego wysłańca.
— Służymy pani chętnie — oświadczył Zorski, obrzucając spojrzeniem Misteków. — Zejdźmy tylko z koni i wypocznijmy.
W parę chwil po tym dodał:
— Wśród nas znajdzie się zaufany goniec. A może musi się pani ustnie porozumieć z Juarezem?
— Bynajmniej. Chodzi tylko o to, aby dokumenty, które mam przy sobie, dostały się do jego własnych rąk.
— Skąd przybywa pani teraz?
— Z Santa Jaga.
— Właśnie tam dążymy. Spodziewamy się znaleźć w Santa Jaga osoby, które od kilku dni ścigamy.
Sennorita Emilia wykonała gest zdumienia.
— Czy nie Corteja? — zapytała. — I jego córkę Józefę?
— Sennorita, czy może widziała ich pani w Santa Jaga?
— Tak. W klasztorze. Przybyli tam wczoraj wieczorem i znaleźli schronienie w podziemiach. Czy chcecie schwytać Corteja i jego córkę?
— Naturalnie.
— No, to powinniście się tylko zwrócić do Francuzów. Kiedy się dowiedzą, że ten śmieszny pretendent Cortejo ukrywa się w klasztorze, bezwłocznie go uwięzią.
Emilia opisała dokładnie drogę i sposoby przedostania się do podziemi klasztoru.
— Zrozumiałem, — oświadczył Zorski — lecz jakże rozpoznam klucze?
— Wiszą jeden pod drugim koło klatki w pobliżu okna.
— A za tym wiem już wszystko, sennorita. Chciałaby pani już stąd pojechać do Meksyku?
— Tak, jeśli mi pan odstąpi Miksteków.
— Kiedy wyjechała pani z Santa Jaga?
— O siódmej rano.
— My przybędziemy tam zatem w nocy. Jestem z tego zadowolony, gdyż nie zauważą nas. Czy zechce pani opisać mieszkanie doktora Hilaria?
Emilia uczyniła zadość jego prośbie i wręczyła Zorskiemu tajne dokumenty. Władca Skał wtajemniczył Bawole Czoło w ich przeznaczenie, poczem dwaj Mistekowie, otrzymawszy dokumenty, z rozkazu wodza zawrócili z miejsca ku hacjendzie. Pozostali czerwonoskórzy przygotowali się do towarzyszenia sennoricie do Meksyku.
Dosiadłszy wierzchowca, Emilia rzekła do Zorskiego:
— Sennor, miej się na baczności przed doktorem Hilario!
— Nie troszcz się o to, sennorita! Ten człowiek nie jest dla nas niebezpieczny. Niech Bóg pani sprzyja!
— Dowidzenia!
Pojechano co koń wyskoczy i po pięciu godzinach zbliżono się do miasta. Był wieczór, wszakże klasztor zarysowywał się dosyć wyraźnie.
— Gdzie zatrzymamy konie? — zapytał Helmer.
— Zatrzymać? odparł Zorski. — Nigdzie. W klasztorze nie powinniśmy tego robić, a w mieście nie możemy się ukazywać.
Wjechali na górę. Wpobliżu klasztoru, zdala od szosy, rósł zagajnik; tam ukryto konie.
— Kto przy nich zostanie? — zapytał Zorski.
— Nie ja — odpowiedział Bawole Czoło.
— Niedźwiedzie Serce musi iść do Corteja — rzekł Apacz.
— A tymbardziej ja nie mogę tutaj sterczeć, skoro chodzi o schwytanie obojga łotrów, — oznajmił Grzmiąca Strzała.
Nikt nie miał do tego ochoty.
— Ale przecież i ja nie mogę zostać! — rzekł Zorski. — Niech więc zostaną bez straży.
— Tak. Nikt ich nie ruszy.
W chwili gdy Zorski i jego towarzysze weszli na górę, opodal, niedaleko szosy, podniósł się z ziemi jakiś mężczyzna, i pobiegł do klasztoru i czym prędzej udał się do mieszkania Hilaria. To był Manfredo, bratanek doktora.
— Ledwo dyszysz — rzekł starzec. — Przychodzisz z posterunku?
— Tak. Przybyli. Jest ich dziewięciu. Jeden z nich istny olbrzym.
— To chyba Zorski. Odejdź, aby cię chwilowo nie zobaczyli. Pamiętaj, że nikt, nawet Grandeprise, nie powinien ich widzieć.
Bratanek szybko się oddalił; doktor został sam. Siedział przy stole, rzekomo zatopiony w księdze, w istocie zaś czujny na najmniejszy szmer. Wszelako doktor Hilario nie był myśliwym. Podczas gdy natężał słuch, napróżno usiłując uchwycić jakiś dźwięk, drzwi otworzyły się bez szmeru i wszedł Zorski, a za nim ośmiu towarzyszy.
— Czy pan jesteś sennor Hilario?
Doktór Hilario zerwał się i odwrócił. Był tak przerażony, że dopiero po pewnym czasie mógł dobyć głosu.
— To ja. Kim jesteście?
— Wkrótce się pan dowie.
Mówiąc to, Zorski wszedł do pokoju, a za nim pozostali. Oczy starca wpiły się z niekłamanym przerażeniem w olbrzymią postać Polaka. Czy istotnie ważyłby się podjąć walkę z tymi ludźmi, uzbrorojonymi od stóp do głów?
Skoro drzwi się zamknęły, Zorski zapytał:
— Czy jest pan sam, sennor?
— Tak.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Nikt.
— No dobrze; chcę panu oznajmić, że mam do sennora prośbę.
Zorski mówił tonem życzliwym, który uspakajał Hilaria.
— Powiedz mi pan przede wszystkim, czy byłeś uprzedzony o naszym przybyciu?
— Nie. Kto miał mnie uprzedzić? Czy nie przybyli do was wczoraj wieczór pewien pan i pani?
— Nie.
— Nazwiskiem Cortejo?
— Nie. Nie znam tego nazwiska. Żyję nauką i leczeniem chorych, a nie zajmuje się polityką.
— Aha, skądże wiesz, że to nazwisko pozostaje w związku z polityką? Zdradziłeś się, sennor, że znasz je! Nie próbuj nas oszukać. Prowadzisz ożywioną korespondencję ze wszystkimi politykami kraju.
Hilario zląkł się. Skąd mógł o tym wiedzieć Zorski?
— Myli się pan, sennor, rzekł. — Nigdy nie słyszałem o żadnym Corteju.
— To znaczy, że Cortejo i jego córka nie przybyli do pana?
— Nie.
— Nie ukrył ich pan w podziemiach?
— Nie.
— W pobliżu komory, gdzie znajduje się skrytka z pańską, tajną korespondencją?
Teraz naprawdę dreszcz strachu przeszedł doktora.
— Sennor, nie wiem, jakim prawem wtargnął pan do mego mieszkania i stawiasz pytania, których nie pojmuję. Zawołam na pomoc!
— Nie usiłuj, sennor!
— Ma pan wydać nam Corteja i jego córkę.
— Ależ nic o nich nie wiem!
Zorski ścisnął gardło Hilaria tak mocno, że ten mógł tylko odpowiedzieć bełkotem. Stary przeraził się naprawdę. Rozumiejąc, że niebezpiecznie jest się nadal wypierać, wykrztusił:
— Ja — chcę —!
Wówczas Zorski oswobodził nieco gardło.
— Cortejo i jego córka są zatem u pana?
— Tak.
— Gdzie?
— W podziemnym lochu.
— Loch? Pah! Przecież pupilom dalby pan wygodne mieszkanie, a nie loch.
— Bynajmniej. Oni są moimi więźniami — skłamał Hilario.
— Ostrzegam pana, abyś nie próbował mnie znowu podejść!
— Wygodniej panu będzie wydać go nam.
— Co z tego będę miał?
— Zdaje się, że myśli pan o zapłacie. Posłuchaj, sennor, — ta zapłata łatwo może wyjść panu bokiem. Pytam się krótko i węzłowato: czy wyda bam pan ojca i córkę, czy nie? Daję sennorowi minutę do namysłu.
— Mój Boże, jestem gotów! Pozwól mi tylko sennor zawołać mego bratanka. To on jest strażnikiem więźniów. On ma klucze.
— Gdzie on?
— Tu obok. Wystarczy zapukać.
— Zapukaj, sennor!
Starzec zastukał, i po chwili zjawił się Manfredo. Przerażonymi oczami zmierzył przybyszów. Trzymał w ręku zapaloną latarkę.
— Sennores przybyli, aby zabrać naszych więźniów, — rzekł Hilario.
Hilario sięgnął po latarkę.
— Poco dwa światła? — zapytał Zorski.
— Jedno na jedenaście osób nie wystarczy, w tych podziemiach. A może mam Cortejów przyprowadzić?
— Nie, pójdziemy z panem.
Wyruszono w szyku, wskazanym przez Zorskiego, zgodnym, niestety, z planami Hilaria. Doktór szedł na przodzie. Wreszcie stanął przed mocnymi, obitymi blachą drzwiami i odsunął dwie zasuwy.
— Czy masz klucz? — zapytał bratanka.
— Tak — odparł Manfredo.
— Czy Cortejowie są za tymi drzwiami? — zapytał Zorski.
— Nie, za następnymi, sennor.
Manfredo otworzył i odsunął się, aby przepuścić pozostałych. Hilario poszedł naprzód, a za nim przybysze. Nie zauważyli, że przeciwległe żelazne drzwi są niedomknięte. Zanim zdążyli powziąć podejrzenie, zanim spostrzegli niebezpieczeństwo, już doktor Hilario błyskawicznym susem skoczył naprzód i zatrzasnął za sobą drzwi.
— Do piorunów! Jesteśmy uwięzieni! — zawołał Helmer.
— Uff! — krzyknął Apacz.
— W potrzasku! — wyrwało się Zorskiemu.
Zorski wyjął z kieszeni zapałki. Przy ich świetle ujrzeli mgliste pasmo, wydobywające się z zamku. Jednocześnie poczuli silny, duszący zapach.
— Chcą nas otruć, albo zadusić! — zawołał. — Wpuszczają jakiś zabójczy gaz!
— Wysadźmy drzwi! — poradził Grzmiąca Strzała.
Z całej siły naparli na żelazne drzwi. Ale napróżno.
Pode drzwiami stał doktor Hilario i nasłuchiwał.
— Zwycięstwo! — rzekł. — Uwięzieni. Posłuchaj, jak napierają na drzwi. Och, żelazo wytrzyma ich atak! Zasuwy nie puszczą. A za dwie minuty, wszystko ucichnie.
Istotnie. Uderzenia słabły i wkrótce zupełnie zamarły.
— Czy mam otworzyć? — zapytał sam siebie Hilario. — Trudno coś postanowić. Jeśli pójdę za wcześnie, będą jeszcze przytomni i potrafią mnie zgładzić; jeśli się spóźnię, zastanę trupy. A przecież pragnę pozbawić ich tylko chwilowo przytmności. Trzeba się odważyć.
Odsunął rygle i ostrożnie odemknął drzwi. Uderzył go ostry, przenikliwy zapach. Otworzył drzwi naoścież i szybko się cofnął.
— Czy nie pomarli? — zapytał Manfredo.
— Nie, żyją. Zabierz wszystko, co posiadają, — to będzie twoja zdobycz. Chcę przyprowadzić Cortejów. Niech się cieszą, oglądając tych więźniów.
Hilario odszedł. Bratanek jego wywrócił kieszenie nieprzytomnych i zagrabione rzeczy zabrał do piwnicy. Poczem związał jeńcom ręce i nogi tak starannie, aby żadną miarą nie mogli się uwolnić.
Hilario wszedł do znośnie urządzonego pokoju, w którym płonęła lampa. Cortejo i jego córka siedzieli na macie, rozesłanej na ziemi.
— Dobrze, że pan przyszedł — rzekła Józefa. — Cierpię jeszcze bardzo. Czy przewiąże mnie pan znowu?
— Nie, sennorita. To zbyteczne. Pani rana była źle gojona. Teraz za późno. Zginie pani.
Przerażona Józefa wraziiła swe sowie oczy w doktora.
— Zartuje pan! — rzekła. —
— Jestem przekonana, że rychło wyzdrowieję.
— Tak. Miej nadzieję, Józefo! — odezwał się Cortejo. — Sennor Hilario jest w złym humorze. Czy będzie można rychło wyjść stąd? Czy Francuzi są jeszcze?
— Nieprędko się wyniosą.
— Niech ich diabli porwą! W ten sposób tylko w nocy można będzie wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Czy nie mógłby pan przynajmniej wskazać nam miejsce innego pomieszczenia?
— Musiałbym się nad tym zastanowić. Nie każde się dla was nadaje.
— Ale jeśli zechcecie pójść ze mną, to wam inny pokój wskażę.
Cortejo i Józefa wyszli za starym i minęli korytarz. Wkrótce ujrzeli światełko. Skoro się zbliżyli, Cortejo poznał Manfreda, który siedział przy dziewięciu spętanych jeńcach.
Podszedł więc bliżej i wydał, zdumiony, okrzyk:
— Wszyscy diabli! To Zorski.
— Zorski? — zapytała Józefa! — Gdzie? Gdzież on?
Zatrzymała się tuż nad Zorskim, który, wróciwszy do przytomności, oglądał spokojnie i chłodno czterech oprawców.
— Tak, to on, — tryumfowała dziewczyna. — A tu, leży Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Grzmiąca Strzała. Sądziłam, że umknęli? — dodała, zwracając się do Hilaria.
— Ja tylko żartowałem — oświadczył doktór. — Kto się znalazł u mnie, ten już nie ujdzie.
Już więźniowie odzyskali przytomność.
— A tu jest Mariano! — Cieszył się Cortejo. — Do wszystkich diabłów, to dzień radości, jakiej oddawna już nie zaznałem. — Tam leży don Fernando de Rodriganda! Sennor, nie zechciałby pan powiedzieć, w jaki sposób wydostałeś się ze swego więzienia?
Wulkan wrzał w piersiach starego hrabiego. Jakże pragnął spotkania z tym łotrem, któremu zawdzięczał osiemnaście lat nieszczęść, i jakże to spotkanie wyglądało inaczej, niż sobie wymarzył.
— A, jesteśmy dumni i odgrywamy jaśnie oświeconego — szydził Coretejo. — Niech i tak będzie! Duma panu przejdzie. — I, zwracając się do Hilaria, dodał: — Powiedz pan, jak ich schwytałeś?
— Później się pan dowie. Teraz zachodzi przede wszystkim pytanie, co czynić z tymi ludźmi?
— Zamknąć oczywiście — oświadczyła Józefa. — W najgorszych lochach, sennor! Codziennie wymierzać im chłostę, a pokarmu dawać tylko raz na tydzień.
Cortejo przytaknął głową.
— Pobłażliwość byłaby nie na miejscu. Straciłem oko. Zabrano mi moją hacjendę i zamordowano ludzi. Nie ma kary zbyt okrutnej! Gdzie są lochy, w których sennor ich umieścisz?
— O piętro niżej, senor. Czy zechciałbyś obejrzeć?
— Tak chcemy się na własne oczy przekonać, jakie rozkosze oczekują tych drabów.
Hilario otworzył drzwi i oświetlił celę.
— Ach, dwa pierścienie żelazne! — spostrzegł Cortejo. — Do czego służą?
— Do trzymania więźnia.
— A to w jaki sposób?
— To misterne cacko, sennor, — rzekł Hilario. — Nie jesteście spętani — zajmijcie tu miejsce. Przekonacie się sami, że żaden z jeńców nie zdoła się wydostać.
— Dobrze! Spróbuję. Z radością przekonam się o tym.
— Tak, ojcze, ja też pragnę to stwierdzić! — odezwała się Józefa. — Czy zechce mi pan pokazać, sennor?
— Chętnie — odpowiedział sennor Hilario. —
Hilario odsunął dwa rygle i otworzył drzwi. Weszli do lochu.
— W tych pierścieniach zamyka się więźnia? — zapytała Józefa. — Przecież są otwarte, a nie widzę kłódek.
— Kłódki są nie potrzebne. Pierścienie mają sekretny mechanizm. A zatem, czy państwo chcecie się przekonać, że nie można się stąd wydostać?
— O tak! — odparła Józefa. — Chcę mieć absolutną pewność..
— Ja też — dodał Cortejo.
— A więc chodźcie! Usiądźcie przy pierścieniach.
Usłuchali. Dwoma chwytami doktor Hilario zamknął dokoła nich żelazne obręcze.
— Świetnie! — zachwycała się Józefa. — To świetne więzienie.
— Zatem mniemacie państwo, że ten loch jest pewnym pomieszczeniem? — zapytał Hilario.
— O tak! — odpowiedział z uśmiechem Cortejo. — Lecz otwórz pan pierścienie. Już dostatecznie zakosztowaliśmy przyjemności tego lochu!
— Ależ sennor, wszak powiedział pan, że jesteś zadowolony z tego mieszkania, a pańska córka stwierdziła to samo.
Zaległa chwilowa cisza. To strach pozbawił mowy ojca i córkę. Teraz dopiero zdali sobie sprawę ze straszliwej pułapki, do której zostali zwabieni.
— Czy oszalał pan? — zawołał wreszcie Cortejo.
— Ja? O nie! Ale pan był właśnie szalony.
Józefa wydała okrzyk przerażenia. Zrozumiała, co ją czeka.
— Uwolnij nas — rzekł Cortejo — a wynagrodzę pana sowicie.
— Nie pędź, sennor, ze swoimi propozycjami! Nie wiesz, czego od pana żądam.
— Czego więc? — zapytał Cortejo z niecierpliwością.
Doktór odezwał się z niewinną miną, jak gdyby chodziło o bagatelkę:
— Żądam od was sukcesji hrabiów Rodriganda.
— Sukcesj — hrabiów — Rodriganda —? — Jak pan to rozumie? Jest pan po stokroć tysięcy, obłąkany!
— Nie gorączkuj się pan; nic to panu nie pomoże. Myślę, że lepszy użytek zrobię z bogactw Rodrigandów, niż pan, który wmówiłeś w siebie, że mógłbyś zostać prezydentem.
Oszołomieni Cortejowie nie mogli wprost dobyć głosu. Hilario zresztą nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż wziął lampę, wyszedł i zaryglował drzwi za sobą.
— Co mówili? — pytał Hilario zbliżającego się Manfreda.
— Nic nie mówili. Jedynie Cortejowie lamentują i ryczą, że aż uszy puchną. Czy naprawdę zostawisz ich w lochu?
— Naturalnie.
— I umrą tutaj?
— To się zobaczy. Ale czy nie powiedziałeś, że nasi więźniowie ukryli konie w zagajniku? Zwierzęta mogą nas zdradzić.
— Trzeba je oddalić. Ale dokąd?
— Przede wszystkim idź tam i zedrzyj z nich wszystko, co mają na sobie. Potem wyprowadzisz je w pole i rozpędzisz na wszystkie strony.
W pół godziny potem trop dziewięciu jeźdźców, którzy kilka godzin przedtem mknęli do celu, pełni radosnej nadziei, był całkowicie zatarty. —
Nazajutrz Hilario zawołał bratanka i wraz z nim zeszedł do lochu Corteja i jego córki. Więzień, przeciągając się, zapytał:
— Czy przychodzi pan uwolnić nas, sennor Hilario?
— Uwolnić? To zależy! Od pana zależy, czy zostaniesz tutaj i zgnijesz, czy też odzyskasz nadzieję ratunku.
— Ratunek? — wykrztusił Cortejo. — Czego żądasz wzamian?
— O tym później pomówimy! Teraz chodzi tylko o polepszenie pańskiej sytuacji. Jestem gotów dać wam lepszą celę, a także wikt, o ile udzieli mi pan szczerych informacyj o Henryku Landoli, sławetnym korsarzu.
— Ach! Poco to?
— To moja rzecz! Przyrzekł pan myśliwemu Grandeprise, że wydasz Landolę?
— Tak. Ale, niestety, nie wiem, gdzie teraz przebywa.
— Ale możesz się dowiedzieć?
Cortejo ociągał się. Hilario dodał surowo:
— Dobrze, zachowaj to pan dla siebie, jeśli chcesz tutaj nędznie zmarnieć.
Zamierzał wyjść; Józefa zawołała:
— Na miłość Boską powiedz ojcze! Nie chcę umrzeć — ja muszę żyć! O, ten ból w piersiach!
— Tak, wierzę pani, — roześmiał się Hilario. — Źle panią leczono. Mógłbym sennoritę wyleczyć i uzdrowić, ale sami tego nie chcecie.
— Chcę, chcę! Ojcze, powiedz mu! — krzyknęła dziewczyna.
— Oszuka nas i nie przestanie dręczyć.
— Ach nie dowierza mi pan! No, nie wezmę panu tego za złe i spełnię pańskie życzenie. Uwolnię was, przedtem jednak zwiążę w inny sposób, aby nie zwodziły was głupie nadzieje.
Otworzył pierścienie.
— A teraz chodźcie ze mną — rzekł. — Wskażę wam lepszą celę.
Zaprowadził ich na skraj korytarza, gdzie mieściła się cela, przypominająca raczej pokoik, niż więzienie.
— Wejdźcie tutaj!
Weszli i odetchnęli z ulgą, gdyż przynajmniej można było stać i położyć się swobodnie.
— Oto wasze obecne mieszkanie — rzekł doktór. — A teraz żądam informacyj! Gdzie i jak można się dowiedzieć o miejscu pobytu Landoli?
— Od mego brata — odpowiedział Cortejo.
— A więc w Rodrigandzie, w Hiszpanii? To za daleko, to mi się nie może przydać. Czy nie ma lepszego i innego sposobu?
Cortejo spojrzał na starca ze złością i zapytał:
— Czy naprawdę zostaniemy tutaj i otrzymamy dostateczne pożywienie?
— Tak; o ile pan mnie nie okłamiesz.
— Jeśli mi pan jeszcze dwie rzeczy przyrzekniesz, udzielę panu całkowitej odpowiedzi.
— Powiedz, co?
— Przede wszystkim, że nie zamordujecie nas, a po drugie, że będziesz leczył moją córkę.
— Przyrzekam, oczywiście, jeśli odpowiedź pańska będzie zgodna z prawdą. A więc mów!
— Powiem panu, że pisałem do brata w sprawie tego Landoli. Ja również chciałem wiedzieć gdzie przebywa.
— I oczekuje pan odpowiedzi?
— Tak. Powinna była nadejść do mego agenta w Veracruz.
Dlaczego nie do Meksyku?
— Zapomina pan, że nie mogę się ukazać w stolicy.
— Prawda. Któż jest pańskim agentem?
— Powiem panu dopiero wówczas, kiedy dostaniemy pożywienie i kiedy pan zbada moją córkę.
— Sennor Cortejo, właściwie nie może mi pan stawiać warunków, ale jestem dziś w dobrym humorze i dlatego przystaję. Manfredo, przynieś wina, chleba i sera; ja tymczasem zbadam sennoritę.
Manfredo wyszedł.
— Spełniłem przyrzeczenie — rzekł. — A teraz na was kolej.
— Moim agentem jest rybak Gonsalvo Vedillo — oświadczył Cortejo.
— A w jaki sposób można od niego wydostać odpowiedź?
— Przez gońca.
— Czy wyda ją?
— Jeśli goniec przywiezie ode mnie list uwierzytelniający.
— Dobrze. Napisze pan taki list.
— Pod warunkiem, że będę mógł przeczytać list mego brata.
— Zgoda. Przyniosę przybory do pisania.
Hilario wyszedł. Oprócz przyborów do pisania, przyniósł także stołek. Rozluźnił Cortejowi pęta u rąk, aby mógł swobodnie pisać. Wkrótce list był gotów. Hilario przeczytał uważnie.
— Nie budzi podejrzeń — rzekł. — Skoro nadejdzie odpowiedź, dostanie ją pan do przeczytania.
Rzekłszy to, wyszedł wraz z bratankiem i zamknął za sobą drzwi.
Wkrótce przyszedł Grandeprise, Hilario rzekł:
— Sennor Grandeprise, mam dla pana polecenie. Był już pan chyba w Veracruz? Chcę pana poprosić, abyś tam zawiózł list.
Grandeprise odparł z zakłopotaniem:
— Sennor, uratował mi pan życie, pragnę tedy wyświadczyć panu tę przysługę, ale chwilowo jestem w służbie sennora Corteja i nie mogę się oddalać.
— Właśnie jest to list sennora Corteja.
Grandeprise rzucił nań okiem.
— Do piorunów, pojmuję! Ten jegomość chce mnie wyforować, aby wywinąć się z przyrzeczenia.
— Ma pan na myśli wydanie Landoli w pańskie ręce?
— Tak. Skąd pan wie?
— To Cortejo mi powiedział. Zresztą przypuszczenie pańskie jest niesłuszne. Sennor Cortejo nie chce pana oszukiwać, wręcz przeciwnie, wysyła pana do Veracruz właśnie w tym celu, aby wywiązać się z przyrzeczenia. Tam jego agent ma wiadomości o korsarzu, które pan do nas przywiezie.
— Chyba, że tak. Ale dlaczego Cortejo panu to polecił? Dlaczego sam ze mną nie rozmawia?
— Cortejo wyjechał dzisiaj.
— To mi się wydaje podejrzane, sennor Hilario!
— Cortejo ledwie zdążył napisać ten list, który polecił mi panu wręczyć.
— Ha, list ten istotnie mówi o Landoli? Do kogo jest wystosowany? Pokaż pan!
— Do rybaka Gonsalvo Verdillo, który jest agentem Corteja.
— Daj pan list. Wyruszę natychmiast.
— Proszę pana o to. Niech sennor bezzwłocznie wyjedzie i czym prędzej wróci. Ale bądź przezorny; dziś nie jest rzeczą bezpieczną mieć przy sobie list Corteja. —

∗             ∗

Tymczasem stan zdrowia starego hacjedera polepszył się znacznie. Stara, wierna Maria Hermoyes zadawała sobie wiele trudu, aby swego pana postawić na nogi.
Wreszcie Arbellez do tego stopnia odzyskał siły, że spróbował wyjść z łóżka.
— Wszystkobym zniósł, bylebym tylko zobaczył ją raz jeszcze — rzekł, kontynuując rozpoczętą rozmowę.
— Och, sennor, nie uwierzy pan, jak ogromnie się cieszę!
— Oznajmiła, że niebawem przybędzie. Lecz niema jej. Czekam daremnie!
— Nie trać pan cierpliwości. Juarez ją przyprowadzi.
Podeszła do okna; zasłoniła oczy ręką i spojrzała w dal.
— Sennor, zdaje się, że widzę jeźdźców.
— Santa Maria! Oby to było nareszcie Juarez!
Oboje wytężyli wzrok.
— Tak, to jeźdźcy, — rzekła Maria.
— Jest ich wielu — dodał hacjendero. — Zbliżają się. Boże, moja córka jest chyba z nimi!
Zamknął oczy ze wzruszenia. Wszakże ucho jego czuwało. Usłyszał tętent koni, który brzmiał jak głuche uderzenia piorunu.
Kroki rozległy się na schodach. Otworzono na oścież drzwi. Arbellez utkwił wzrok w człowieku, który przestępował próg.
— Juarez — szepnął osłabionym ze wzruszenia głosem.
— Prezydent! — zawołała Maria Hermoyes.
— Tak, to ja, — rzekł Zapoteka. — Witam pana z Bogiem, sennor Arbellez! Jak się panu powodziło?
— Źle bardzo źle, sennor, — odpowiedziała Maria. — Józefa Cortejo wtrąciła go do lochu, gdzie miał zginąć z głodu. Nasz dobry pan strasznie cierpiał.
Juarez ściągnął groźnie brwi.
Nagle rozległ się głośny krzyk.
— Ojcze!
— Emmo, moje dziecko!
Słowa te zamarły na wargach starego hacjendera. Z zamkniętymi oczami wyciągnął ramiona. Po chwili, milcząc, trzymali się w objęciach.
Juarez ujął Marię za rękę i wyprowadził z pokoju.
— Zostawmy ich samych — rzekł do niej. — Ta błoga chwila należy do nich i nie możemy ich jej pozbawiać. Ale powiedz pani, gdzie jest sennor Zorski?
— Wyjechał — odpowiedziała. — A także Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i inni. Dokąd, niewiadomo.
— Musieli przecież powiedzieć.
— Nie. Nie mogli powiedzieć; sami nie wiedzieli. Pomknęli za Józefą Cortejo.
Maria w krótkich słowach powiedziała wszystko, co jej było wiadome. Nadeszła tymczasem Karia. Wraz z Marią weszła do Arbellezów, aby przywitać się ze starcem; Juarez zaś musiał zająć się odpowiednimi zarządzeniami.
Przyszedł także lord Lindsey. Pół godziny później stał z Juarezem w jego pokoju, gdy wszedł przywódca Mikstekow, trzymając jakieś papiery w ręku.
— Co mój brat przynosi? — zapytał prezydent.
— Listy dla ciebie od sennora Zorskiego. Wręczyła mu je dziewczyna. Pojechał ścigać wrogów, i spotkał ową dziewczynę. Wziął od niej listy i przesłał je dla ciebie.
Nie były to listy, lecz odpisy Emilii z tajnej korespondencji starego Hilaria. Miksteka wyszedł. Juarez z początku pobieżnie przejrzał dokumenty. Aliści po chwili na twarzy Zapoteki ukazał się wyraz skupionej uwagi. Nie chciał mu przerywać.
Wreszcie Juarez skończył czytanie.
— Wybaczy mi sennor — rzekł. — To są bardzo ważne dokumenty. Odpisy akt.
— W takim razie są istotnie nader ważne i radosne wiadomości. Tak, nie wolno panu tracić czasu; musi pan wyruszyć. Ale ja...
— Pan wypocznie i pojedzie ze mną, skoro sennor Zorski wróci.
— Sądzi pan, że wróci do hacjendy?
— Na pewno. Nie spocznie, dopóki nie schwyta Corteja i jego córki. Tragedia Rodrigandów dobiega końca; może pan być pewny, że winni poniosą zasłużoną karę.
Przed wieczorem Prezydent wyjechał z hacjendy. Zabrał ze sobą wojsko, zostawiając niewielką załogę, gdyż hacjenda miała być węzłem, łączącym Juareza z północno-wschodnimi prowincjami kraju. —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.