Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Zakład
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAKŁAD

W pobliżu Ogrodu Zoologicznego w jednej z najprzedniejszych winiarni, odwiedzanej wyłącznie przez oficerów i wysokich urzędników, zebrała się pewnego razu garstka młodych ludzi, którzy, jak wskazywały uniformy, należeli do rozmaitych gatunków broni. Spotkali się przy śniadaniu i wkrótce poczuli ożywiające działanie wypitego wina.
Śniadanie było stawką pewnego zakładu. Podporucznik Raevnow, huzar gwardii, właściciel olbrzymiego majątku, miał sławę najpiękniejszego i najwytworniejszego oficera, cieszył się powodzeniem u kobiet i chełpił się, iż nigdy nie dostał kosza. Od pewnego czasu ukazał się na widowni pewien rosyjski kniaź z córką wyjątkowej urody, która skupiała dokoła siebie cały świat męski. Zdawało się, że piękna Rosjanka niewiele sobie robi z tych hołdów. Tak dumnie, tak wyraźnie odpalała z miejsca każdą próbę poufałości, że powszechnie zaczęto ją uważać za wroga rodzaju męskiego. Między odpalonymi był także Golzen, podporucznik kirasjerów gwardii, który doznał publicznej, a zatem wielce nieprzyjemnej odprawy, był ośmieszony wobec kolegów. Najbardziej kpił sobie z niego Ravenow. Wówczas Golzen zaproponował zakład o śniadanie, że i Ravenow także dostanie kosza. Ravenow natychmiast przystał i — wygrał, gdyż od kilku dni pokazywał się w towarzystwie pięknej Rosjanki; nie ulegało wątpliwości, że cieszy się jej względami.
Dziś właśnie Golzen oddawał zakład, koledzy zaś dbali, aby do wydatku dołączyć kpinki.
— Tak, mój drogi Golzen, tobie idzie, jak i mnie! — mruczał długi, chudy kapitan w uniformie strzelców. — My obaj nie mamy szczęścia, a licho wie, z jakiego powodu.
— Ba! — roześmiał się Golzen. — Jeżeli chodzi o ciebie, to nietrudno zrozumieć, czemu cię kobiety nie darzą względami. Ta, któraby cię poślubiła, musiałaby zbierać kości na przestrzeni trzech mil, co jest pracą dla anatoma, a nie dla kobiety.
— A ja jestem gotów na wszelki zakład, że wszędzie odniosę zwycięstwo.
— Oho! — rozległo się dokoła.
— Tak — powtórzył. — Każdy zakład o każdą dziewczynę. Na honor!
Uderzył ręką o miejsce, gdzie zwykle tkwiła rękojeść szabli, teraz odłożonej. Obejrzał się wyzywająco. Jego zarumienione policzki świadczyły, że nie skąpił sobie wina, i skory był do przecenienia swej potęgi.
— Miej się na baczności, mój drogi, bo cię trzy: mać będę za słowo.
— Proszę! — zawołał Ravenow. — Jeśli mnie nie będziesz trzymał za słowo, to oświadczę, że lękasz się płacenia za drugie śniadanie!
Golzen z błyskiem w oczach podniósł się i rzekł:
— Godzisz się na każdy zakład?
— Tak! — brzmiała zuchwała odpowiedź.
— No dobrze. Stawiam swego kasztana przeciw twemu arabowi.
— Do piorunów! — zawołał Ravenow. — To piekielnie nierówne stawki, ale cóż, nie mogę się cofać. Przyjmuję. Która dziewczyna?
— Z szyderczym uśmiechem na ustach Golzen odparł.
— Dziewczyna z ulicy; ta, którą ci wskażę z pośród przechodniów.
Rozległ się głośny śmiech. Jeden z obecnych wtrącił:
— Brawo! Golzen pragnie poświęcić swego kasztana, byleby Ravenow wsławił się zdobyciem szwaczki, czy innej podejrzanej sklepowej.
— Stój, veto! — oznajmił Ravenow. — Mówiłem wprawdzie każda dziewczyna, ale chyba mam prawo do ograniczenia. Jeśli już musi być obca, to żądam, abyś wybrał z pośród przejeżdżających, a nie przechodzących.
— Zgoda! — przystał Golzen. — Ustępuję ci nawet o tyle, że nie wybiorę pasażerki zwyczajnej dorożki.
— Dziękuję! — rzekł zadowolony Ravenow. — Ile czasu dajesz mi do zdobycia nieznajomej?
— Pięć dni, licząc od dnia dzisiejszego.
— Zgoda! A więc rozpoczynamy; czasu mamy wiele!
Ravenow podniósł się i założył szablę. Prawie nie było poznać, że pokutuje w nim duch wina. Stanął z tak pewnym, drwiącym uśmiechem na ładnej twarzy, że patrząc nań, nie można było wątpić, iż potrafi wykorzystać swoje zalety.
Od tej chwili w pokoju zapanowało naprężone oczekiwanie.
Oficerowie stanęli u okien i obserwowali przejeżdżające powozy. Którą damę wybierze Golzen? Nigdy jeszcze nie było takiego zakładu. — Wspaniałe! Szykowne! Nieprawdopodobne! Niezwykłe! Zuchwale! — Takie okrzyki zakłócały milczenie, aż wreszcie pewien oficer, podszedłszy bliżej do okna, zawołał:
— Ach, cudowna! Prawdziwa piękność!
— Gdzie? — zapytano.
— Tam, na rogu, w powozie.
— Ach, na Boga, masz rację — zawołał inny. — Kto to może być?
Powóz nadjeżdżał stępa. Siedziała w nim starsza dama i młode dziewczę o dopiero rozkwitłej urodzie. Twarzyczka jej miała delikatny rumieniec młodości; jej piękne, gęste włosy spadały w dwóch długich warkoczach. Rysy miała czyste, dziecięce i szczere.
— Cudowna! Niezrównana! Któż to? Nieznajoma! Prawdziwa Venus!
Tak wyrażali swój zachwyt oficerowie. Golzen odwrócił się i wskazał na powóz i rzekł:
— Ravenow, to ta!
— Ależ zgoda z całą przyjemnością! — zawołał podporucznik, tryumfując.
— W czepcu rodzony, na honor! — mruknął długi kapitan, spoglądając z zawiścią na wybiegającego Ravenowa. — Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie!
— Pojedzie za nimi dorożką, aby przede wszystkim poznać adres, — przewidywał któryś z obecnych.
Golzen roześmiał się chłodno.
— W ten sposób zmarudziłby cały dzień. Nie postara się chyba już dzisiaj nawiązać z nimi rozmowę.
— Jakże to ułoży?
— To już jego rzecz! Posiada dosyć na tym polu doświadczenia; tymbardziej, kiedy trzeba uratować araba, nie zawaha się natężyć swojej pomysłowości.
— Aha, w istocie wsiada do dorożki i jedzie za nimi. Gdyby ktoś mógł być przy tym! —
Ravenow polecił dorożkarzowi jechać za wskazanym powozem. Skręcili ku Ogrodowi Zoologicznemu. Zdawało się, że właścicielki powozu zamierzają odbyć spacer po ogrodzie.
Kiedy dorożka zrównała się z powozem, podporucznik przechylił się do dam, robiąc zdziwiony wyraz twarzy. Ukłonił się tak, jak gdyby spotkał znajome, skinął na stangreta, aby się zatrzymał, jednocześnie wskoczył do dorożki, która potoczyła się dalej. Powóz zatrzymał się na chwilę.
— Dalej! — zawołał porucznik; otworzył drzwiczki i, rozpromieniony, opuścił się na siedzenie, udając, że nie spostrzega zdumionych, ba, nawet rozgniewanych dam. Wyciągnął obie ręce do dziewczęcia i zawołał z udanym zapałem:
— Paula, czy to możliwe? Co za spotkanie! Pani tutaj? Czemu mi pani nie napisała?
— Mój panie, jest pan w błędzie! — rzekła poważnie starsza dama.
Ravenow przybrał wyraz zdumienia, a zarazem powątpiewania, jakgdyby pytał siebie, czy damy, z niego nie kpią.
— Ach, szanowna pani, proszę o wybaczenie! Jak mi się zdaje, nie miałem jeszcze przyjemności poznać pani, lecz Paula temu zaradzi. — I, zwracając się do młodej damy, dodał: — Proszę, łaskawa pani, zechce pani uprzejmie przedstawić mnie tej damie!
Głębokie, poważne oczy dziewczyny obejrzały go badawczo.
— Nie mogę tego uczynić, — rzekła melodyjnym głosem — gdyż nie znam pana. Kim pan jesteś?
Cofnął się z wyrazem zdziwienia i rzekł:
— Jakto, wypiera się pani, Paulo? Czym sobie zasłużyłem? Aha, zapominam, że pani zawsze lubiła żartować.
Znowu przeszyło go badawcze spojrzenie, tym razem bardziej posępne, niż poprzednie. Nieznajoma odpowiedziała z taką godnością, że był naprawdę zdumiony.
— Nie żartuję z osobami, których nie znam, lub których znać nie chcę, mój panie. Przypuszczam, że tylko wielce dla mnie nieprzyjemne podobieństwo z jakąś pańską znajomą upoważniło pana do napaści na nasz powóz. Proszę pana, abyś się przedstawił!
Udał bardzo dobrze zakłopotanie i odpowiedział z równie podrabianą skwapliwością:
— Ach, istotnie? Mój Boże, miałbym się aż tak omylić? Ale w takim razie to podobieństwo jest tak uderzające, że nie wierzyłbym w jego możliwość. Zagadka musi się zaraz rozwiązać. — I z głębokim ukłonem dodał: — Jestem hrabia Hugo Ravenow, podporucznik huzarów.
— A więc potwierdza się, że pana nie znamy, — rzekła dziewczyna. — Nazywam się Róża Zorska, a ta pani jest moją babką.
— Róża Zorska? — zapytał, jakgdyby przestraszony. — Czy to możliwe? Jestem przestraszony, na honor, moje panie! Padłem ofiarą niebywałej pomyłki i proszę, o łaskawe wybaczenie!
— Jeśli naprawdę chodzi o tak niezwykłe podobieństwo, to musimy panu wybaczyć, odpowiedziała Róża, lecz zarówno głos jej, jak i spojrzenie wyrażały wątpliwość. — Czy mogę wiedzieć, kim jest mój sobowtór?
— Oczywiście, oczywiście, panno Zorska. Ta moja kuzynka, pana Marsfelden.
— Marsfelden? — zapytała Róża, spoglądając porozumiewawczo na babkę, — Marsfelden jest szlacheckim nazwiskiem. Gdzie przebywa ta kuzynka, która się nazywa Paula Marsfelden?
Twarz porucznika rozjaśniła się zadowoleniem. Przypuszczał, że damy chętnie nawiązują z nim rozmowę, a tego właśnie bardzo pragnął. Sądził w ogóle, że ma przed sobą łatwe zadanie. Panie nazywały się Zorskie, były za tym mieszczankami, — a której to mieszczanki nie uszczęśliwiłoby poznanie podporucznika gwardii, tym bardziej hrabiego? Odpowiedział zatem bez zająknienia:
— Tak, Paula Marsfelden. Mieszka na prowincji. Dlatego zdziwiłem się, że widzę ją tutaj.
Muszę od razu dzisiaj napisać, że w stolicy znajduje się jej tak piękny i godny podziwu sobowtór.
Uśmiechając się ironicznie, odparła:
— Radzę panu zaoszczędzić sobie tego trudu.
— Dlaczego, pani?
— Ponieważ ja sama zawiadomię o tym pannę Marsfelden.
— Pani? Jakto?
— Ta pani jest moją przyjaciółką.
— Ach!
Był to niemal okrzyk strachu. Nieznajoma znała tę panią, której nazwisko nasunęło mu się na myśl. Paula Marsfelden bynajmniej nie była z nim spokrewniona; skłamał, aby wyjaśnić poufałość powitania.
— Zląkł się pan? — rzekła zimno Róża. — A więc, istotnie, nie zawiodłem się na panu. Mój panie, jesteś wprawdzie hrabią i oficerem, ale nie człowiekiem honoru!
— Pani! — rzekł.
— Poruczniku! — dopowiedziała z najgłębszą pogardą.
— Gdyby pani była mężczyzną, musiałabyś natychmiast służyć mi satysfakcją. Czyż ja odpowiadam za podobieństwo, które jest jedynym powodem mojej pomyłki?
— Milcz pan! Gdybym była mężczyzną, biłabym się tylko z ludźmi, godnymi satysfakcji. Wątpię, czy może pan przysięgać na swój honor, gdyż zachowanie się pańskie zdradza brak honoru. Co się tyczy podobieństwa, na które się powołujesz, jest ono wielkim kłamstwem. Panna Marsfelden tak jest do mnie podobna, jak pan do honorowego człowieka. Szukał pan poprostu łatwej przygody; znalazłeś ją, aczkolwiek w innej formie, niż sądziłeś. Widzi pan sam, że już odegrałeś do końca swą podejrzaną rolę. Żądam, aby pan nas opuścił!
To była odprawa, jakiej porucznik Ravenow nigdy jeszcze nie doznał. Ale nie chciał na tym zakończyć przygodę. Czy już na wstępie miał przegrać zakład? Nie; arab był zbyt kosztowny!
— No, dobrze, szanowna pani; muszę pani po części przyznać słuszność. Znajduję się w sytuacji, która nie pozostawiła mi wyboru. Jestem zmuszony wyznać pani prawdę, chociażbym miał przez to popełnić błąd i wzmóc gniew pani jeszcze bardziej.
— Gniew? uśmiechnęła się z wyższością. — Nie; o gniewie nie ma mowy. Zyskał pan nie gniew, lecz pogardę. Nie pojmuję, co może mi pan jeszcze powiedzieć; zresztą, rezygnuję z pańskich wyjaśnień i żądam po raz drugi, abyś opuścił nasz powóz!
— Nie, i jeszcze raz nie! Musi pani wysłuchać mojej obrony!
— Muszę! Ach! Przekonajmy się, czy muszę.
Oglądała aleję, podczas gdy porucznik mówił:
— Jeśli mam wyznać prawdę, to od tygodni chodzę za panią, — od chwili, kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem. Obraz pani przepełnił moje serce nieznanym mi dotąd uczuciem.
Jasny, srebrzysty śmiech przerwał jego wylewne zdania.
— Chodzi pan za mną od tygodni?
— Tak, na honor, łaskawa pani!
— Tu?
— Tak — odparł, spuszczając nieco z tonu.
— No, więc oświadczę panu, — odparła, że kłamiesz ponownie. Nigdy przed tym nie byłam w mieście, a jestem tutaj dopiero od wczoraj. Ubolewam nad armią, która musi pana nazywać kolegą, i rozkazuję panu po raz ostatni opuścić powóz.
— Nie pójdę, dopóki się nie wytłumaczę, a jeżeli nie zechce mnie pani wysłuchać, to jednakże zostanę, aby dowiedzieć się pani adresu i usprawiedliwić przed nią w domu.
Z najwyższą pogardą w głosie i na twarzy odrzekła:
— Ach, sądzi pan, że dwie kobiety są zbyt słabe, aby się obronić? — Janie, zatrzymaj się!
Stangret osadził konie. Powóz zatrzymał się obok policjanta. Atoli porucznik, zwrócony plecami, nie widział stróża porządku. Oparł się wygodnie o poduszki i postanowił grać va banque.
— Panie posterunkowy, proszę pana, zechce pan podejść! — zawołał Róża.
Porucznik szybko się odwrócił; ujrzawszy policjanta, zrozumiał zamiar panny i nie mógł powstrzymać się od rumieńca zakłopotania. Otworzył usta, aby jakimś dowcipnym słówkiem przytępić ostrze niebezpieczeństwa, lecz Róża wyprzedziła go.
— Panie posterunkowy, — rzekła — ten człowiek wdarł się do naszego powozu i nie chce się usunąć. Pomóż nam pan!
Policjant ze zdumieniem spojrzał na oficera. Ten zrozumiał, że tylko najszybszy odwrót może go uchronić od nieprzyjemnych skutków. Wysiadł, mówiąc:
— Ta pani żartuje, ale postaram się, aby spoważniała.
I, rzucając groźne spojrzenie, odszedł.
— Jesteśmy wolne. Dziękuję panu!
Skinąwszy policjantowi, Róża kazała podjąć przerwaną jazdę.
Podporucznik był upokorzony, jak nigdy dotychczas. Zgrzytał zębami z wściekłości. Ten podlotek zapłaci mu za tę odprawę! Nadjeżdżał pusty powóz. Ravenow wsiadł i kazał jechać za powozem pań, który widniał jeszcze w oddali. Za wszelką cenę musiał poznać ich adres.
Powóz zatrzymał się na jednej z najbardziej ożywionych ulic przed budynkiem, wyglądającym jak willa. Panie wysiadły, witane przez lokaja w liberii. Zauważył, że na wprost willi znajduje się gospoda i postanowił zaczerpnąć informacyj.
Poszedł zatem do domu. Przebrał się w zwyczajne ubranie cywilne i wrócił do wspomnianej gospody, pewny, że nikt go z przeciwległego domu nie pozna.
Odurzenie pijackie dawno już go opuściło. Mógł więc pozwolić sobie na kilka kufli wina, wzamian, za co spodziewał się uzyskać pożądane wiadomości. Niestety, w lokalu siedział tylko sam gospodarz, który wydawał się odludkiem, ponurym, zamkniętym w sobie i milczącym. Ravenow postanowił czekać na lepszą okazję.
Nie była to długa próba cierpliwości. Jakiś jegomość wyszedł z willi i wszedł do szynku. Podporucznik poznał w nim byłego żołnierza, zwrócił się więc doń. Wyciągnął go na rozmowę i już wkrótce potem obaj siedzieli przy jednym stole, i gwarzyli o wojnie, o pokoju, o wszystkim zresztą, o czym się zwykło rozmawiać w szynku.
— Panie, — rzekł wreszcie porucznik — z pańskich wyrażeń miarkuję, że był pan w wojsku.
— Pah, sądzę! Byłem podoficerem! — brzmiała odpowiedź.
— Ach, ja też jestem podoficerem!
— Pan? — Zapytał nieznajomy, spojrzawszy na delikatne ręce i całą postać sąsiada. — Hm! Czemu nie jesteś w mundurze?
— Jestem na urlopie.
— Tak! Hm! A czym pan jesteś właściwie?
Z tonu można było poznać, że nie bardzo wierzy w podoficerską godność swego towarzysza. Mimo ubioru cywilnego, Ravenow wśród stu zdradzał oficera.
— Kupiec — odparł. — A jak się pan nazywa?
— Na imię mi Ludwik, Ludwik Starzyński.
— Mieszka pan tutaj?
— Rozumie się. Mieszkam tam, w willi hrabiego Rodriganda.
— Ach, ta willa należy do hrabiego?
— Tak, do hiszpańskiego hrabiego. Kupił ją niedawno.
— Czy ma wiele służby.
— Hm, nie za wiele.
— Czy któryś z jego urzędników nie nazywa się Zorski?
Ludwik nastawił ucha. Był prostym człowiekiem, ale odgadł z właściwą takim ludziom przenikliwością, że chcą go wybadać. Ten człowiek nie wyglądał na podoficera; Ludwik dopiero dowiedział się od woźnicy o przygodzie w Ogrodzie Zoologicznym, postanowił tedy mieć się na baczności.
— Zorski? — rzekł. — Tak.
— Cóżto za człowiek?
— Stangret.
— Do licha, stangret! Czy ma żonę i córkę?
— Rozumie się.
— Czy to są te obie panie, które poprzednio pojechały na spacer do Ogrodu Zoologicznego? Ależ one nie wyglądały na panie stangretowe!
— Czemu to? hrabia tak sowicie płaci swej służbie, że żony i córki mogą się stroić jak damy. Zresztą, nie pojechały, jak to się mówi, na spacer. Zorski miał wypróbować nowe konie cugowe, a ponieważ na jedno wychodzi, czy powóz jest pusty, czy zajęty, więc zabrał ze sobą obie kobiety.
— Do piorunów! Tak, była grubiańska, jak córka woźnicy! — wyrwało się porucznikowi.
— Ach, więc były grubiańskie? Czy słyszał pan z ich ust coś niemiłego?
Zadając to pytanie, obejrzał porucznika drwiąco. Ten połapał się, że strzelił byka; usiłował naprawić sytuację.
— Tak; coś niecoś słyszałem. Byłem w Ogrodzie Zoologicznym. Przede mną zatrzymała się kareta; jakiś oficer musiał z niej wysiąść skompromitowany w sposób najzłośliwszy.
— Tak! Hm! A skąd pan wie, że te panie nazywają się Zorskie, he?
— Wymieniły swoje nazwisko policjantowi.
— I dlaczego przyszedł pan tutaj zaraz potem i wypytujesz mnie o nie?
— Przypadek.
— Przypadek, pięknie! Miej się na baczności, z przypadku.
— Oho, cóżto znaczy?
— To znaczy, że Ludwik Starzyński nie da się wystrychnąć na dudka. Jeżeli stangret pozna pana, to wygarbujemy pańską oficerską skórę, że się podziurawi. Na tym kropka i, do zobaczenia!
Wygłosiwszy tę dosadną perorę, Ludwik podniósł się, zapłacił za piwo i wyszedł. Zaledwie znikł w bramie przeciwległego domu, Ravenow opuścił szynk. Nie miał chęci rozprawiać się z tego rodzaju ludźmi i wściekle przeklinał ów dzień, w którym wszystko się przeciw niemu sprzysięgło. Nie podejrzewał nawet, że informacje Ludwika, dotyczące obu kobiet, były fałszywe.
Tymczasem nadeszła pora, o której nieżonaci oficerowie zbierają się w kasynie na obiad. Ravenow nie omieszkał się zjawić. Właśnie żywo omawiano jego niezwykły zakład. Zasypano go setkami pytań. Usiłował uniknąć odpowiedzi; nie mogąc się jednak wykręcić, rzekł:
— Co się będę o tym rozwodził? Mam pięć dni czasu, chociaż zakład jest już wygrany.
— Daj dowód, a zapłacę jeszcze dzisiaj, — oświadczył Golzen.
— Dowód? — roześmiał się cynicznie Ravenow. — Czego tu należy dowieść? Uwierzycie mi chyba, że potrafię zdobyć córkę stangreta.
— Stangreta? — zapytał zdumiony Golzen. — Niemożliwe!
— Ba! Jej ojciec nazywa się Zorski i jest stangretem hrabiego Rodriganda.
— Nie mogę uwierzyć. Ta dama nie mogła być córką stangreta!
— A więc idź i przekonaj się osobiście!
— Dobrze, pójdę. Taka piękność zasługuje na to, aby się o nią informować.
Rozmowie tej przysłuchiwał się pewien wysoki, szczupły mężczyzna.
Usłyszawszy nazwiska Rodriganda i Zorski nadstawił ucha. W tej chwili, drzwi się otworzyły i wszedł porucznik huzarów gwardii z odznaką adjutancką. Był widocznie rozgorączkowany; rzucił czapkę na krzesło z miną, która wyraźnie zdradzała zły humor.
— Hola, Branden, cóż to? — zapytał jeden z obecnych. — Czy dostałeś od starego po nosie?
To, i coś gorszego! — odpowiedział z przekleństwem przybysz.
— Do diabła! Dlaczego?
— Pułk źle jeździ konno i w ogóle nie ma już prawdziwych oficerów — tak mówi pułkownik. Mam to panom zakomunikować w cztery oczy, abyście nie potrzebowali wysłuchać przed frontem.
Mówiąc to, rzucił się na krzesło, uchwycił pierwszą lepszą szklankę i rzucił nią o ziemię.
— Piekło i zatracenie! Do tego doszło! Nie możemy na to pozwolić!
Tak wołano dokoła. Oburzano się na pułkownika. Adiutant kiwał głową, klął i mówił:
— Jeśli się u góry ma takie o nas pojęcie, to nic dziwnego, że oficerów gwardii dobiera się teraz z najciemniejszych elementów. Mam oznajmić nowego kolegę.
— Ach! Do huzarów gwardii? Na miejsce zmarłego Wiersbicky‘ego? Cóżto za jeden?
— Podporucznik liniowy.
— Do licha! Z linii do huzarów! I to do jazdy gwardii! Do kata z tymi nowymi stosunkami!
— A słyszelibyście nazwisko, nazwisko!
— Jakże się nazywa?
— Helmer? zapytał Ravenow. — Nie znam nazwiska Helmar, na honor, hm, — naprawdę nie znam!
— Tak, gdybyż to był chociaż szlachcic! — rzekł ze złością adjutant. — Ale ten jegomość nazywa się po prostu Helmer.
Oficerowie zerwali się z miejsc.
— Mieszczanin? — pytano.
Adiutant przytaknął.
— Tak; źle jest z huzarami gwardii. Jak mi wściekłość do głowy uderzy poddam się do dymisji. Myślałem, że mnie piorun trzaśnie, kiedy zapisywałem tego nowego tak zwanego kolegę. Ten jegomość nazywa się Helmer, ma lat dwadzieścia pięć, służył w liniowym pułku, ojciec jego jest dzierżawcą małego folwarku w pobliżu Poznania, a poza tym kapitanem na jakimś starym statku. Majątku nie posiada, ale za to, zdaje się, protekcję. Major klnie na czym świat stoi, pułkownik klnie, jenerał klnie, wszystkie ekselencje klną, ale te przekleństwa na nic się nie zdają, gdyż podporucznika wprowadzają z góry. Trzeba go przyjąć i tolerować.
— Przyjąć, ale nie tolerować! — zawołał hrabia Ravenow. — Jeżeli o mnie chodzi, nie zniosę w pobliżu siebie chłopka czy pachołka okrętowego. Tego draba trzeba wysiudać z pułku!
— Tak, wysiudać, to nasz obowiązek! — potwierdził kto inny, a reszta przyznała słuszność.
Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia duma rodowa panowała w korpusie oficerskim jazdy, a zwłaszcza gwardyjskich pułków. Pierwszym i nieodzownym warunkiem wstąpienia był herb, i oto czemu wstąpienie Roberta Helmera wywołało powszechne głębokie oburzenie. W kasynie odrazu zapadł wyrok, który miał uniemożliwić Robertowi służbę w gwardii.
Nie zwrócono uwagi na to, że rozmową interesował się amerykański kapitan. Wprawdzie starał się zaciekawienie ukryć, nie trudno jednak było spostrzec błyski, które od czasu do czasu rzucał z pod krzaczystych brwi.
— A kiedy mamy ujrzeć tego wroga? — zapytał ktoś.
— Dziś jeszcze — odpowiedział adiutant. — Ma złożyć powitalne wizyty; po obiedzie zgłosi się do pułkownika, po czym wieczorem będę go miał zaszczyt przedstawić tutaj kolegom.
— Nie przyjdziemy dzisiaj! — zaproponował Ravenow.
— Czemu to, mój miły Ravenow? To do niczego nie prowadzi, gdyż i tak przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli zająć wobec niego jakieś stanowisko określone. Lepiej się tutaj zebrać i pokazać odrazu, czego może się po nas spodziewać.
Propozycja uzyskała powszechną zgodę. Młody oficer nie przeczuwał, jaka się nad nim burza zbierała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.