Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Mieszczanin oficerem
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIESZCZANIN OFICEREM

Roseta Zorska kupiła w mieście willę i spędzała tutaj każdego roku kilka tygodni, aby uciec od samotności Zalesia i smutnych myśli. Dnia, poprzedzającego opisane wypadki, przybył do stolicy don Manuel wraz ze starą panią Zorską i wnuczką. Tego właśnie dnia Robert przybył do willi hrabiego Manuela. Różyczka i pani Zorska były jeszcze na spacerze.
Teraz stał w swym pokoju w willi i ubierał w mundur galowy, szykując się do składania wizyt. Świetnie wyglądał w uniformie huzarskim. Z obiecującego chłopca wyrósł na okazałego mężczyznę. Wprawdzie nie był bardzo wysoki, ani barczysty, ale mocne jego kształty świadczyły, że mięśnie i nerwy ma doskonale wyszkolone. Twarz miała wyraz poważny, który skłaniał do szacunku. Patrząc w jego otwarte oczy, nabierało się przekonania, że jest to człowiek nieprzeciętny.
Naraz rozległ się turkot nadjeżdżającego powozu. Robert podszedł do okna, lecz ujrzał tylko cień znikających w bramie dwóch pań.
— Różyczka — szepnął, uśmiechając się błogo. — Ach, jakże dawno jej nie widziałem. W jej wieku jeden tydzień przynosi więcej zmian, aniżeli kiedy indziej rok cały. Muszę do niej pójść!
Zszedl na dół do pokoju przyjęć, gdzie don Manuel witał się z obiema damami. Tu, w pokoju, uroda jej biła w oczy jeszcze bardziej, niż w ciemnym powozie.
Robert stał na progu zachwycony. Różyczka odwróciła się raptownie.
— To Robert, nasz dobry Robert — zawołała, śpiesząc doń i wyciągając obie ręce.
Usiłował opanować wzruszenie, które przyśpieszyło bicie serca, ukłonił się nisko, ujął jej dłoń i lekko pocałował. Nie mógł wykrztusić słowa. Zdradziłoby go drżenie głosu.
Spojrzała nań ze zdumieniem i podniosła nieco brwi:
— Tak obco i formalistycznie! Czy pan porucznik już mnie nie zna?
— Nie znać pani, łaskawa pani? zapytał, opanowując się. — Raczejbym siebie samego nie znał.
— Pani, łaskawa pani! — zawołała, klaszcząc w dłonie i srebrzyście się śmiejąc. — Ach, przypominasz sobie zapewne, że moja matka jest hrabianką de Rodriganda?
— No tak — odpowiedział zakłopotany.
— Robercie, dlaczego dawniej nie pamiętałeś o tym? Byłam Różyczką, a ty byłeś Robertem, — tak było i zapewne będzie. Albo może pan porucznik wbił się w dumę od czasu, gdy go zamianowano oficerem gwardii, jak słyszałam?
Teraz dopiero obejrzała go badawczo. Zniknął uśmiech szelmowski, który wyrył dwa dołki w policzkach, i ustąpił miejsca życzliwemu rumieńcowi.
— Dziękuję ci, Różyczko! Jestem nadal dawnym Robertem, gotowym iść dla ciebie w ogień, lub walczyć z całą armią wrogów.
— Tak. Zawsze się poświęciłeś dla płochej, niewdzięcznej Różyczki. Nie każę ci wejść do ognia, ani walczyć z całą armią wrogów, aczkolwiek dziś właśnie powinnam wręczyć swemu wiernemu rycerzowi miecz do ręki.
— Czy to możliwe, Różyczko? Czy ktoś cię obraził? — zapytał z błyskiem w oczach.
— Trochę — odpowiedziała.
Teraz odezwał się don Manuel:
— Kto cię obraził? Kto, moje dziecko?
— Pewien podporucznik Ravenow. Służy w huzarach gwardii, a więc jest towarzyszem Roberta. Alem odparła zwycięsko nikczemny atak. Prawda, babciu?
— O tak! — odpowiedziała pani Zorska. — Nie sądziłam, aby takie dziecko umiało się tak zachować.
— Jestem ogromnie ciekaw — rzekł don Manuel. — Opowiedzcie!
Zajęto miejsca i pani Zorska zdała sprawę z nieprzyjemnej przygody. Hrabia zachował spokój, ale Robert był podniecony.
— Na Boga, to nikczemność! Ten człowiek odpowie mi ze szpadą w ręce!
— Ależ nie, drogi Robercie, — rzekł don Manuel. — Przecież nie możesz zaraz na wstępie odstręczać od siebie kolegów.
Dzięki don Manuelowi sprawa Ravenowa chwilowo była zatuszowana. Robert pożegnał się i poszedł składać wizyty przełożonym. Ślubował sobie i w duchu, że nie pozwoli szarpać swego honoru, i ze zwłaszcza temu Ravenowi da po nosie przy pierwszej okazji.
Wsiadł do oczekującej go eleganckiej jednokonki. Przede wszystkim pojechał do ministra wojny, na wyraźny jego rozkaz, mimo że nie wskazuje tego obyczaj w stosunku do oficerów niższej szarży. Ta okoliczność świadczyła o szczególnym wyróżnieniu.
Minister przyjął go bardzo serdecznie, obejrzał z uśmiechem zadowolenia i rzekł:
— Pan jeszcze młody, panie podporuczniku, ale polecono mi pana i jestem gotów uwzględnić to polecenie. Mimo młodości, zdołał pan przestudiować wojskowe stosunki wielu państw zagranicznych. Dozna pan może chłodnego i odtrącającego przyjęcia. Aby temu zapobiec, napisałem parę słów, które wręczy pan pułkownikowi. Abym się rychło dowiedział, że znalazł się pan we właściwym środowisku.
Rzekłszy to, dał Robertowi zapieczętowany list, adresowany do pułkownika, i życzliwie zakończył audiencję.
Początek był zachęcający, aliści im dalej, tym gorzej się zapowiadało. Jenerał dywizji kazał powiedzieć, że nie ma go w domu, chociaż Robert ujrzał jenerała w oknie. Brygadier przyjął go, lecz bardzo posępnie.
— Nazywa się pan Helmer? — zapytał.
— Tak jest, ekscelencjo.
— Szlachcic?
— Nie — odparł spokojnie Robert.
— Nie mogę pojąć, jak można było umieścić pana w gwardii!
Na ten złośliwy przytyk Robert odpowiedział ostro:[1]
Brygadier nigdy jeszcze nie słyszał takiej nauczki. Zmrużył powieki i ostro warknął:
— Co? Jak? Chce pan odpowiadać? Ach, trzeba to sobie zapamiętać! Jest pan wolny i może pan iść!
Robert ukłonił się i wyszedł. Teraz miał pójść do pułkownika. Musiał czekać prawie godzinę, mimo że nikogo w przedpokoju nie było. Wreszcie go wpuszczono.
Upłynęło kilka minut. Robert zakasłał głośno, i dopiero teraz pułkownik odwrócił się powoli.
— Kto tu kaszle?
— Ach, jest tu ktoś! Kto pan jesteś?
Podporucznik Helmer, według rozkazu, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósłszy się, nasadził binokle i oglądał na zimno młodego podprucznika. Nie mogąc nic zarzucić jego zewnętrznemu wyglądowi, rzekł:
— A zatem, stawił się pan. Niech pan zamelduje adres w adiutanturze. Muszę panu powiedzieć, że w gwardii wymagania są wielkie. Czy zna pan panów oficerów?
— Nie.
— Hm! Czy będzie się pan stołował w kasynie?
— Mieszkam i stołuję się u znajomych.
— Ach, tak. Hm! A więc doprawdy nie wiem, w jaki sposób pana zaznajomić z panami oficerami.
Robert zrozumiał o co chodzi, jednak odezwał się grzecznie:
— Zdaje się, że panowie adjutanci przedstawiają kolegów. Nie wiem, czy w gwardii inne panują zwyczaje.
Pułkownik chrząknął i rzekł:
— Nie może pan chyba wymagać, aby w gwardii, skupiającej kwiat szlachty, przyjmowano taki — łagodnie się wyrażając — mieszczański zwyczaj. Ten, kogo urodzenie stawia poza nawias towarzystwa szlacheckiego, niełatwo się tam może wepchnąć.
— Wepchnąć? Pan pułkownik użył niewłaściwego wyrażenia.
Komendant zatrząsnął się, mocniej nasadził monokl i zwrócił się do adiutanta:
— Mój drogi Brandenie, czy pan będzie w tych dniach w kasynie?
— Wątpię — odpowiedział chłodno, nie podnosząc oczu, adiutant.
— Słyszy pan, panie podporuczniku, — rzekł chłodniej jeszcze pułkownik. — Będzie pan musiał w inny sposób szukać znajomości z panami oficerami.
— Widzę, że jestem zmuszony obrać jedyną drogę, która mi pozostaje, i — obieram ją. Czy mogę zapytać, kiedy mam się stawić do służby?
Adiutant podniósł się powoli i obejrzał Helmera z wrogim zdumieniem. Twarz pułkownika zabarwiła się rumieńcem złości. Opanował się jednak i rzekł rozkazująco:
— Niech się pan jutro punktualnie o dziewiątej zamelduje przed frontem do służby! Teraz może pan odejść.
Robert ukłonił się i wręczył, odchodząc list ministra wojny.
Pułkownik, trzymając list w ręku, spojrzał na adiutanta.
— Zarozumiały drab! — rzucił adiutant.
— Nie pojmuję, jak mógł jego ekscelencja powierzyć mu służbowe pismo. A może to list prywatny? Zobaczę.

Panie pułkowniku,
Oddawca niniejszego listu jest mi gorąco polecony przez sfery miarodajne. Spodziewam się, że koledzy zechcą uznać jego zdolności, które wypróbowałem. Nie życzę sobie, aby mieszczańskie pochodzenie było przeszkodą w przyjaznych stosunkach wśród oficerów pułku.

Pułkownik stał z otwartymi ustami.
— Do licha! — zawołał. — To dopiero polecenie! I to przez ministra własnoręcznie pisane.
Robert przyjechał do majora, gdzie właśnie o nim rozmawiano.
Major i rotmistrz przyłączyli się do jednogłośnego postanowienia oficerów, co do nowego kolegi. Tylko podporucznik rzekł spokojnie:
— Nie można przecież wydawać takiego wyroku, nie poznawszy go uprzednio. Jest wprawdzie mieszczaninem, ale może też być człowiekiem honoru.
— Ba, jest pan zbyt miękki, mój drogi Platenie, — oświadczył major. — To jest wadą młodego wieku. Za lat dziesięć będzie pan inaczej o tym są[2]zu niech pozna, co go czeka.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu. Drzwi się otworzyły i wszedł służący, meldując podporucznika Helmera.
— Ach, o wilku mowa! — rzekł rotmistrz, marszcząc twarz.
— Wejść! — rozkazał major, gładząc brodę i bynajmniej nie usiłując się podnieść.
Robert wszedł. Zobaczył ponure miny obu oficerów i zmrużone dumnie oczy dam; nie miał żadnych złudzeń. Stanął w postawie służbowej i czekał, aż doń przemówią.
— Kim pan jesteś? — zapytał z miejsca major.
— Podporucznik Helmer, panie majorze. Słyszałem, jak służący wymienił moje nazwisko.
Tymi słowy odparował pierwszy cios. Major zdawał się na to nie zważać i oświadczył:
— Był pan u pułkownika?
— Tak jest.
— Otrzymał pan wskazówki?
— Tak jest.
— Nie mogę nic więcej dodać. Może pan odmaszerować!
Najmniejszym gestem nie zdradził chęci podniesienia się; tak samo rotmistrz. Wstał tylko podporucznik Platen i kiwnął Robertowi przyjaźnie. Tymczasem ten nie odwrócił się do wyjścia, lecz obrzucił wzrokiem oficerów i rzekł grzecznie, a poważnie:
Widzę tu oznaki mego szwadronu, panie majorze, i proszę, aby pan był łaskaw przedstawić mnie panom. A wówczas natychmiast wykonam rozkaz odmaszerowania.
— Panowie słyszeli już pańskie nazwisko; jest dość krótkie, aby go nie tak prędko zapomnieć, — odparł wzgardliwie major. — Pan rotmistrz Codmer i pan podporucznik Platen.
— Dziękuję — odparł obojętnie Robert. — Teraz mogę odmaszerować, aczkolwiek wyrażenie to stosuje się do rekrutów, a nie do oficerów.
I wyszedł natychmiast. Rotmistrz spojrzał na majora i wycedził:
— Bezczelny człowiek, na honor!
— Mnie prosić o to — zawołał gniewnie major.
— Tatałajstwo! Mieszczańska hołota! Bez taktu i wychowania! Zresztą, czego się można było spodziewać? — narzekała jedna z dam.
— Hm, zdaje się, że pan kolega ma ostry język, — ośmielił się powiedzieć Platen. — Ostrożnie trzeba sobie z nim poczynać. Nie uważam, aby się źle prezentował, — piękna postawa, dzielne oblicze. Jeśli jest równie bitny szablą, jak językiem, wkrótce o nim usłyszymy.
Robert wrócił tymczasem do domu, gdzie musiał zwierzyć się don Manuelowi z doznanych afrontów. Hrabia wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem:
— Spodziewałem się tego prawie. Gwardia w każdym kraju jest piekielnie dumna. Podczas twej nieobecności dostałem kartkę od wielkiego księcia, który jest tutaj i...
— Wielki książę tutaj? — przerwał Robert.
— Wezwał go telegraficznie król. Z tych kilku słów wnioskuję, że chodzi o dyplomatyczne, nader ważne sprawy. Skorzystam z jego obecności i opowiem, jak ciebie, jego pupile, traktują tutaj. Jestem przekonany, że pomoże ci do otrzymania świetnej satysfakcji.
Hrabia umilkł, zaczął nadsłuchiwać i podszedł do okna. Przed bramą stał powóz, ale nikt już w nim nie siedział. Po chwili rozległy się w korytarzu głosy, i bez zameldowania otworzyły się drzwi. Ukazała się Roseta, hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla. Za nią stała piękna, choć już niemłoda dama.
— Moja droga córko! — zawołał radośnie hrabia. — Jakże możliwe, że widzę cię już znowu, tak rychło po rozstaniu?
Objęła go i pocałowała.
— Przybyłam, aby ci przyprowadzić nader miłego i pożądanego gościa, kochany ojcze. Spójrz i poznaj!
Wskazała na damę, która za nią stała. Hrabia zmierzył ją badawczo. Na jej pięknym obliczu wyrył się wyraz cichego, zrezygnowanego cierpienia, podobnie jak na twarzy Rosety Zorskiej.
Wydawała się hrabiemu znajomą, a jednak potrząsnął głową i rzekł:
— Nie zmuszaj mnie, abym odgadywał. Nie zwlekaj z radosną nowiną.
— No dobrze rzekła. — Ta pani to miss Amy Lindsey.
— Twoja przyjaciółka, która tak dawno nie dawała o sobie znaku życia? — zapytał don Manuel.
Roseta potwierdziła.
Hrabia podszedł do Amy, wyciągnął rękę i rzekł z radością:
— Witam panią z całego serca! Od ostatniego naszego spotkania zdarzyło się tyle ciężkich nieszczęść. Jakże byliśmy ucieszeni, kiedyśmy otrzymali pół roku temu z Londynu pierwszy list pani ojca. Sądzę, że teraz będzie pani naszym gościem na długo.
Amy skinęła wymownie głową:
— Z radością przyjęłam zaproszenie Rosety na czas pobytu mego ojca w Meksyku. Zanim opowiem panu dokładnie nasze przejścia, chcę wspomnieć, że przybyłam z początku do Zalesia, tam zastałam Rosetę i wraz z nią przyjechałam tutaj.
— Dobrze pani postąpiła, miss Amy. Pozwoli mi pani przedstawić mego młodego przyjaciela, podporucznika Roberta Helmera.
— Helmer? Znam to nazwisko. Tak nazywał się kapitan, którego brat był znakomitym myśliwym.
— Ów kapitan był moim ojcem — wtrącił Robert.
— Ach, panie podporuczniku, mogę więc panu opowiedzieć o pańskim ojcu, — rzekła Angielka. — Niestety, znam tylko jego los do chwili, kiedy opuścił hacjendę del Erina.
Zajęto miejsca, aby kontynuować rozmowę. Amy opowiedziała wszystko. Opowiadała właśnie o przeżyciach Grzmiącej Strzały w pieczarze skarbca królewskiego, gdy wtrąciła uwagę:
— Dowiedziałam się od Rosety, że nie otrzymał pan mojego listu, który przesłałem za pośrednictwem Jaureza. A w takim razie nie dostał pan także przesyłki hacjendera?
— Przesyłka? Do mnie? — zapytał zdumiony Robert. — Nic nie otrzymałem.
Amy była przerażona.
— Jest pan synem kapitana? — zapytała.
— Pewnie — brzmiała odpowiedź.
— Otóż pański stryj otrzymał od Bawolego Czoła część skarbów, o których dopiero co opowiadałam. Postanowiono połowę tego majątku przesłać do ojczyzny dla pana. W kilka lat później po zniknięciu Zorskiego, przybył hacjendero Arbellez do Meksyku i oddał skarb ówczesnemu najwyższemu sędziemu Benito Jaurezowi, który z kolei posłał go do Europy.
— Nic absolutnie nie dostałem — powtórzył Robert. — Przesyłka albo zginęła, albo dostała się pod fałszywy adres.
Jaurez przesyłkę ubezpieczył.
— A więc nie stracę jej wartości. Należy się tylko dowiedzieć, jaki to był bank.
— Hacjendero wymienił firmę, ale, niestety, zapomniałam.
— Jeśli więc odzyskam swoją własność, będę posiadał majątek. Ta myśl ma coś w sobie usidlającego. Nie jestem żądny pieniędzy, ale bądź co bądź zasięgnę informacyj w Poznaniu. Obowiązuje mnie do tego chociażby wzgląd na ojca i stryja, których spuściznę stanowią te przedmioty. Opowiedz pani dalej, proszę!
Amy kontynuowała sprawozdanie. Opowieść była coraz ciekawsza, tak że słuchacze podnieśli się i otoczyli ją kołem. Stała wpobliżu okna. Opowiadała teraz to, co sama przeżyła — przygodę z korsarzem koło Jamajki. Mimowoli wyjrzała na ulicę. W tej chwili wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się szybko od okna.
— Co jest? Co cię przeraziło? — zapytała Roseta.
— Mój Boże, czy dobrze widzę? — zawołała Amy, wskazując na mężczyznę, który w zwykłym cywilnym ubraniu kroczył po przeciwległym trotuarze, uważnie oglądając hrabiowską willę.
— Mówisz tym przechodniu? — zapytała Roseta, idąc za spojrzeniem przyjaciółki.
— Tak, o tym.
— Czy znasz go? To byłoby dziwne, gdybyś tutaj spotkała znajomego.
— Czy ja go znam? Tego człowieka! zawołała blada z podniecenia. — Widziałam tę twarz w chwili, której nigdy nie zapomnę!
— Któż to?
— Nikt inny, tylko Landola, korsarz!
Wrażenia, jakie wywarły te słowa, nie da się opisać. Słuchacze oniemieli.
— Landola, kapitan Pendoli? — krzyknęła Roseta.
— Kapitan Grandeprise, ten korsarz? — zawołał hrabia. — Czy się pani nie myli?
— Nie! — odpowiedziała Amy. — Kto raz ujrzał tę twarz, ten nie może się mylić!
Robert nie odzywał się. Podszedł do okna i spojrzał na tego człowieka, jak orzeł spogląda na zdobycz.
— Obserwuje nasz dom — spostrzegł hrabia.
— Wie, że pan tu mieszka, — dodała Amy.
— Sprawca naszych nieszczęść planuje nowe zbrodnie! — wtrąciła Roseta.
Wszedł do gospody zauważył Robert. — Na pewno chce się o nas czegoś dowiedzieć. Aha, dowie się, a jakże.
Wybiegł z pokoju, aby przebrać się w strój cywilny. Po kilku chwilach wszedł do knajpy z miną poważną i rozczarowaną, z miną człowieka, którego ofertę odrzucono.
Kapitan Shaw był jedynym gościem, podobnie jak poprzednio podporucznik Ravenow. Widział, jak Robert wypadł z willi hrabiego i postanowił się doń zwrócić. Skoro więc Robert usiadł przy innym stoliku, kapitan rzekł:
— Proszę pana, czy nie zechciałby się pan do mnie przysiąść? Jest tu tak pusto, a przy szklance piwa człowiek tęskni do towarzystwa.
— Jestem tego samego zdania, mój panie, i dlatego przyjmę pańskie zaproszenie, — odpowiedział Robert.
— Co to pan taki smutny?
— Hm! — mruknął Robert, zamawiając szklankę piwa. — Wielcy panowie niewiele sobie z tego robią, czy nas wprawiają w zły, czy dobry humor.
— A więc słusznie przypuszczałem. Przychodzi pan z tego wielkiego domu? Zapewne szukał pan posady?
— Być może.
— Kto tam właściwie mieszka?
— Hrabia de Rodriganda.
— Wszak to nazwisko hiszpańskie?
— Tak, to Hiszpan.
— Bogaty?
— Bardzo.
— A więc zna pan dobrze jego stosunki?
— Czy sądzi pan, że hrabia opowiada o swoich stosunkach takiemu, co go prosi o posadę?
— Kim pan jest?
Robert skrzywił się i odpowiedział:
— To nie ma nic do rzeczy! Wygląda pan też na takiego wielkiego pana, więc niech pana o to głowa nie boli, kim jestem.
Oczy kapitana rozbłysły zadowoleniem. Tonem uspakającym rzekł:
— Osadził mnie pan! To mi się podoba! Lubię takie zacięte charaktery, gdyż można na nich polegać. Czy bywał pan często w tej willi?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Robert.
— Czy wróci pan tam?
Kapitan przysunął się.
— Posłuchaj pan, młody człowieku, — podobasz mi się. Czy jest pan majętny?
— Nie. Jestem ubogi.
— Czy chce pan dobrze zarobić?
— Hm! W jaki sposób?
— Pragnę poznać sprawy hrabiego, a że pan tam pójdziesz, łatwo ci będzie dowiedzieć się o różnych rzeczach. Gdyby mi to pan zakomunikował, byłbym bardzo wdzięczny.
— Zastanowie się rzekł Robert po namyśle.
— Doskonale. Jeśli pan zechcesz, będziesz mógł zarobić u mnie sumkę niezgorszą.
— A co miałbym robić? — zapytał Robert z udaną radością.
Kapitan obejrzał go ponownie. Pomyślał, że ten młody — na pewno niedoświadczony — człowiek, którego rysy świadczyły o mądrości, będzie bezpiecznym narzędziem w jego rękach.
— Nie chce pan powiedzieć, kim jesteś. Czy mogę przynajmniej wiedzieć, kim był pański ojciec?
— Mój ojciec jest marynarzem.
— Ach, a zatem nie zaliczasz się do wielkich panów. Szuka pan posady?
— Przyrzeczono, ale robią trudności.
Kapitanowi było to na rękę. Z miną opiekuna rzekł:
— Gwiżdż sobie na nich! Dam panu lepsze utrzymanie, ale musiałbym wiedzieć, kim pan jesteś i jak się nazywasz.
— Dobrze. Dowie się pan, skoro panu dowiodę, że mogę się przydać.
— To mi chwilowo wystarczy. Przyjmuję pana i dam mały zadatek za usługi, które mi wyświadczysz. Oto pięć talarów.
Wyciągnął woreczek i wyliczył sumę na stół. Robert wszakże odsunął monetę i odpowiedział:
— Nie jestem tak zbiedzony, abym potrzebował zadatku, mój panie. Z początku robota, a potem zapłata. Co mam robić?
Twarz kapitana wyrażała zadowolenie.
— Jak pan sobie życzy — rzekł. Pyta się pan, co masz czynić? Z początku masz się dowiedzieć o hrabim Rodriganda, o jego domowych stosunkach, o członkach jego rodziny i zajęciu. Nade wszystko zaś chciałbym wiedzieć, kto nazywa się Zorski i czy mieszka tam ktoś, nazwiskiem Helmer.
— Nietrudno się będzie dowiedzieć.
— Oczywiście. Potem poślę pana zapewne do Poznania, aby wybadać pewnego nadleśnego.
— Aha, pan z policji?
— Być może — oświadczył zapytany, z poważną i tajemniczą miną.
— Ale nie będę ukrywał przed panem mego nazwiska. Nazywam się Shaw i mieszkam w Magdeburskim Dworze.
— Mam nadzieję — dodał po chwili dopijając piwo. — Sądzę, że nasza znajomość dla obu stron będzie korzystna. Na wypadek, jeśli się pan zaraz czegoś dowie, muszę panu powiedzieć, że nie będę w gospodzie przed upływem dwóch godzin. Dowidzenia!
Robert został sam. Zrozumiał, że musi czym prędzej wykorzystać te dwie godziny. Chodziło nie tylko o prywatne, ale i o polityczne sprawy. — —




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak wiersza tekstu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak fragmentu tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.