Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 67.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1885   —

szyło bicie serca, ukłonił się nisko, ujął jej dłoń i lekko pocałował. Nie mógł wykrztusić słowa. Zdradziłoby go drżenie głosu.
Spojrzała nań ze zdumieniem i podniosła nieco brwi:
— Tak obco i formalistycznie! Czy pan porucznik już mnie nie zna?
— Nie znać pani, łaskawa pani? zapytał, opanowując się. — Raczejbym siebie samego nie znał.
— Pani, łaskawa pani! — zawołała, klaszcząc w dłonie i srebrzyście się śmiejąc. — Ach, przypominasz sobie zapewne, że moja matka jest hrabianką de Rodriganda?
— No tak — odpowiedział zakłopotany.
— Robercie, dlaczego dawniej nie pamiętałeś o tym? Byłam Różyczką, a ty byłeś Robertem, — tak było i zapewne będzie. Albo może pan porucznik wbił się w dumę od czasu, gdy go zamianowano oficerem gwardii, jak słyszałam?
Teraz dopiero obejrzała go badawczo. Zniknął uśmiech szelmowski, który wyrył dwa dołki w policzkach, i ustąpił miejsca życzliwemu rumieńcowi.
— Dziękuję ci, Różyczko! Jestem nadal dawnym Robertem, gotowym iść dla ciebie w ogień, lub walczyć z całą armią wrogów.
— Tak. Zawsze się poświęciłeś dla płochej, niewdzięcznej Różyczki. Nie każę ci wejść do ognia, ani walczyć z całą armią wrogów, aczkolwiek dziś właśnie powinnam wręczyć swemu wiernemu rycerzowi miecz do ręki.