Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 66.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1857   —

— Nie pędź, sennor, ze swoimi propozycjami! Nie wiesz, czego od pana żądam.
— Czego więc? — zapytał Cortejo z niecierpliwością.
Doktór odezwał się z niewinną miną, jak gdyby chodziło o bagatelkę:
— Żądam od was sukcesji hrabiów Rodriganda.
— Sukcesj — hrabiów — Rodriganda —? — Jak pan to rozumie? Jest pan po stokroć tysięcy, obłąkany!
— Nie gorączkuj się pan; nic to panu nie pomoże. Myślę, że lepszy użytek zrobię z bogactw Rodrigandów, niż pan, który wmówiłeś w siebie, że mógłbyś zostać prezydentem.
Oszołomieni Cortejowie nie mogli wprost dobyć głosu. Hilario zresztą nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż wziął lampę, wyszedł i zaryglował drzwi za sobą.
— Co mówili? — pytał Hilario zbliżającego się Manfreda.
— Nic nie mówili. Jedynie Cortejowie lamentują i ryczą, że aż uszy puchną. Czy naprawdę zostawisz ich w lochu?
— Naturalnie.
— I umrą tutaj?
— To się zobaczy. Ale czy nie powiedziałeś, że nasi więźniowie ukryli konie w zagajniku? Zwierzęta mogą nas zdradzić.
— Trzeba je oddalić. Ale dokąd?
— Przede wszystkim idź tam i zedrzyj z nich