Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 66.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1847   —

klasztorze nie powinniśmy tego robić, a w mieście nie możemy się ukazywać.
Wjechali na górę. Wpobliżu klasztoru, zdala od szosy, rósł zagajnik; tam ukryto konie.
— Kto przy nich zostanie? — zapytał Zorzki.
— Nie ja — odpowiedział Bawole Czoło.
— Niedźwiedzie Serce musi iść do Corteja — rzekł Apacz.
— A tymbardziej ja nie mogę tutaj sterczeć, skoro chodzi o schwytanie obojga łotrów, — oznajmił Grzmiąca Strzała.
Nikt nie miał do tego ochoty.
— Ale przecież i ja nie mogę zostać! — rzekł Zorski. — Niech więc zostaną bez straży.
— Tak. Nikt ich nie ruszy.
W chwili gdy Zorski i jego towarzysze weszli na górę, opodal, niedaleko szosy, podniósł się z ziemi jakiś mężczyzna, i pobiegł do klasztoru i czym prędzej udał się do mieszkania Hilaria. To był Manfredo, bratanek doktora.
— Ledwo dyszysz — rzekł starzec. — Przychodzisz z posterunku?
— Tak. Przybyli. Jest ich dziewięciu. Jeden z nich istny olbrzym.
— To chyba Zorski. Odejdź, aby cię chwilowo nie zobaczyli. Pamiętaj, że nikt, nawet Grandeprise, nie powinien ich widzieć.
Bratanek szybko się oddalił; doktor został sam. Siedział przy stole, rzekomo zatopiony w księdze, w istocie zaś czujny na najmniejszy szmer. Wszelako doktor Hilario nie był myśliwym. Podczas gdy