Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI. Na lądzie.

Hoste jest jedną z większych wysp archipelagu Magiellana, szerokości około pięćdziesięciu a długości około stu kilometrów. U południowych brzegów tej wyspy wznoszą się olbrzymie granitowe skały o fantastycznych kształtach i tysiącznych wierzchołkach. Właśnie w pobliżu tych skał nadbrzeżnych rozbił się «Jonatan.»
Wschód słońca zaróżowił z lekka niebo, burza przycichła; chmury znikały z widnokręgu. Okręt z olbrzymią siłą rzucony na skały, leżał nieruchomy z połamanemi masztami i strzaskanym sterem.
Słońce się podnosiło. Na pokładzie wszczął się ruch. Rozbitki uwijali się na wszystkie strony, pragnąc opuścić rozbity okręt. Wzburzona powierzchnia morza opadła, olbrzymie podobne do gór bałwany zniknęły, cofnęły się gdzieś w dal nieprzejrzaną. Między skałami, wśród których ugrzązł «Jonatan,» a wyspą Hoste ukazała się powierzchnia kamienistego lądu.
Przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, ujrzano z «Jonatana» nową dla siebie sytuacyę i możliwość osiągnięcia lądu. Co śmielsi z rozbitków przy pomocy Karra i Halga wnet opuścili statek i podążyli na ląd. Innych zabrała szalupa Kaw-diera.
W niespełna godzinę wszyscy znaleźli się na lądzie wyspy Hoste. Część natychmiast rozłożyła się szerokiem półkolem u południowego brzegu rzeki przerzynającej wyspę, część zaś udała się w głąb, szukając miejsca dogodniejszego.
Kilka osób tylko pozostało przy Kaw-dierze, który stojąc na pokładzie rozbitego statku, słuchał żalów wygłaszanych przez p. Hartlepoola.
— Trudno mi rzucać «Jonatana» — mówił. — Nieszczęsna godzina, w której wypłynąłem na nim w tę drogę i zabłąkałem się wśród tych wysp szatańskich... Nie Pan Bóg, lecz z pewnością zły duch rozrzucił je tu jak maku wśród oceanu na zgubę okrętów i żeglarzy!..
— Uspokuj się pan i dziękuj Bogu, żeś ocalił życie! — pocieszał go Kaw-dier.
W tej chwili z grupy stojących opodal rozbitków zbliżył się jeden do Kaw-diera.
— Panie — rzekł — pozwól sobie podziękować, gdyż twojej tylko energji zawdzięczamy, że śmierci uniknęliśmy. Dzięki wam i waszym dzielnym towarzyszom oglądamy to słońce, które wschodząc, nowe nadzieje budzi w naszych sercach.
Mówiący był człowiekiem około pięćdziesiąt lat mieć mogącym, o powierzchowności sympatycznej. Widać było, że był to człowiek dobrze wychowany, należący do sfery lepszej, daleki od gburowatości i prostactwa.
Z wdzięcznością podał Kaw-dierowi rękę i jeszcze raz w gorących słowach dziękował mu za pomoc.
— Dziesiątki dziatek, dziesiątki kobiet winny ci dzisiejsze ocalenie!..
— Dziękuję Bogu, żem mógł to uczynić wraz z moimi towarzyszami — odparł Kaw-dier — w przeciwnym razie katastrofa byłaby tem okropniejszą...
— Pozwól więc pan, że ci się przedstawię — mówił dalej rozbitek — jestem Harry Rhodes. Podróżuję z żoną, córką i synem, którzy dzięki twojej dzielności, równie jak ja, ocaleli. Z wdzięcznością zachowamy w sercu twoje nazwisko.
— Jestem przyjacielem Indjan tutejszych — odrzekł wymijająco Kaw-dier — w barwnem swem narzeczu dali mi nazwę dobroczyńcy i z tej jestem szczęśliwy. Innego nazwiska nie pragnę.
Harry Rhodes, nieco zdziwiony, spojrzał na mówiącego, poczem zapytał:
— Jakież zdanie pańskie co do rozbitego o krętu?.. Czy można mieć nadzieję, że uszkodzone części dadzą się naprawić?..
— Wątpię.
— Czy znajdujemy się w pobliżu cieśniny Magellana?
— O, nie!.. Cieśnina pozostała daleko za nami...
— To niedobrze! — zawołał Harry.
— Ale pójdźmy się przekonać, czy istotnie okręt na nic się już nie zda — rzekł Kaw-dier, zwracając się do pana Hartlepoola.
— Tak, to rzecz najważniejsza — odrzekł tenże — przekonajmy się w jakim stanie jest nasz okręt.
Niestety, okazało się, że był dla żeglugi bezpowrotnie stracony. Boki i spód były podziurawione, najgłówniejsze części połamane. Nie wypadało nic innego, jak zostawić go na pastwę oceanu; pochłonie on swą ofiarę, gdy burza znów poruszy wód odmęty.
— Obecnie jedynem naszem zadaniem — mówił Kaw-dier — jest przenieść ładunek okrętu w miejsce bezpieczne. Szalupa moja nie będzie mogła wyruszyć w podróż, gdyż burza uszkodziła ją poważnie. Gdy ją naprawię, wtedy poślemy Karra i jednego z emigrantów do Punta Arenas z prośbą, aby gubernator zajął się losem emigrantów i dał im pomoc.
— Bardzo trafnie pan radzi — rzekł Harry.
— Myślę przytem, że trzeba o tem zawiadomić wszystkich, aby wzbudzić w nich otuchę i nadzieję!
— Tak — zgodził się Harry — to myśl wyborna... Pójdźmy na wybrzeże i oznajmijmy o tem wszystkim.
Około godziny dziewiątej, gdy słońce wzbiło się już w górę, na wybrzeżu wyspy zgromadzili się prawie wszyscy emigranci, słuchając Kaw-diera, który w języku angielskim wyjaśniał im położenie okrętu oraz konieczność wyładowania go i przeniesienia zeń na ląd wszystkich zapasów żywności.
Gdy skończył, dał się słyszeć głos z tłumu:
— Pozwólcie i ja chcę wypowiedzieć swoje zdanie w tej kwestji.
— Mów pan!.. — odrzekł krótko Harry.

Wysunął się człowiek młody jeszcze, o jasnem spojrzeniu, długich blond włosach i takiejże brodzie, którą gładził co chwila to jedną, to drugą ręką.
...na wybrzeżu wyspy zgromadzili się emigranci...

— Towarzysze — zaczął ten człowiek — pozwólcie, że kwestję oświetlę z innego punktu widzenia. Według mnie, jakie prawo mamy do bagażu okrętowego, kiedy nie wszyscy ocaleliśmy?.. A dalej, dlaczego mamy wysyłać jednego z nas do gubernatora i czekać na powrót wysłańca, kiedy możemy zużytkować szalupę w ten sposób, że odrazu po kilku ludzi możemy przewozić z tej pustyni do Punta Arenas lub innego miasta.
— Ma słuszność!..
— Dobrze mówi!..
— Trzeba tak zrobić!.. — dały się słyszeć głosy wśród tłumu.
— Niech nas zaraz przewiozą do Punta Arenas! — wołał jakiś głos tubalny. — Gdzie szalupa?.. Hejże, dawać ją!..
— Szalupa jest uszkodzona — odrzekł Kawdier, starając się tłum uspokoić. — A przytem zwróćcie uwagę na to, że więcej nad kilku ludzi podróżować nią nie może. Przewozić was więc chyba będzie przez lat kilka, aby przewieźć wszystkich.
— A więc dobrze! — zawołał orator z długą brodą — zostańmy tutaj i wyczekujmy pomocy z Punta-Arenas, ale bagażów okrętowych nie dotykajmy się!.. To własność towarzystwa emigracyjnego... Nie mamy prawa nią się rozporządzać...
A po chwili, pogładziwszy nerwowo brodę, mówił znowu:
— Niech towarzystwo wie, że postąpiło niegodnie, wysyłając ludzi na okręcie niepewnym... Ale co może obchodzić panów w zarządzie towarzystwa los nas, biedaków, nas, wydziedziczonych, proletarjuszów bez chleba i dachu, wyzyskiwanych wszędzie i zawsze.
— Brawo! — dał się słyszeć głos jakiś z tłumu — brawo!..
— Ależ tu nie może być mowy o żadnym wyzysku, ani o lekceważeniu życia ludzkiego ze strony zarządu Towarzystwa emigracyjnego — rzekł niecierpliwie Kaw-dier — burza rozbiła okręt, a ona nie wybiera między bogaczem a nędzarzem!.. Nie o słowa nam teraz chodzi i budzenie nienawiści pracowników do chlebodawców, lecz o ratunek, o sposób uniknięcia głodowej śmierci. Okręt trzeba wyładować, szalupę trochę naprawić, bo bez tego narazimy życie ludzkie na głód i niewygody! Kto jednego ze mną zdania, niech podniesie ręce do góry.
Prawie wszyscy wśród zebranych wyciągnęli ręce, wołając:
— Zgoda!... tak zrobimy, jak pan radzi!.. zgoda!..
Po chwili Kaw-dier zapytał pana Hartlepool, czy wśród emigrantów są stolarze.
— Jest ich kilku — odparł. — Jeśli chodzi o szalupę, chętnie ją zreparują.
— To dobrze — rzekł Kaw-dier. — A czy pan nie zna tego mówcy, który tyle gadał na zarząd towarzystwa emigracyjnego?..
— Znam go... to Francuz Beauval. Sam mi opowiadał różne epizody ze swego życia. We Francji nie mógł znaleźć dla siebie zajęcia, któreby go zadowoliło. Zajmował się adwokaturą, lecz nie miał powodzenia. Postanowił więc szukać szczęścia w Ameryce. Ale pozbawiony siły woli, przejęty nienawiścią do klas zamożniejszych, i w Ameryce cierpiał niedostatek. Nie wiedząc, jak wybrnąć z trudnego położenia, przybył do San-Francisko i przyłączył się do wychodźców, którzy na «Jonatanie» udawali się do Lagoa. Podczas podróży zyskał sobie uznanie wśród emigrantów, którzy zaczęli patrzeć na niego, jak na człowieka niezwykłego rozumu. Jego przekonania polityczne i społeczne zaczęła podzielać pewna część emigrantów.
Znalazł on atoli w osobie innego emigranta, Lewisa Doricka, przeciwnika nieprzejednanego. Miał Lewis swoich stronników, którzy wręcz inaczej, niż Beauval myśleli. O spojrzeniu zimnem i ostrem, o głosie surowym, słowach, które kłuły jak szydła, Lewis nieraz dał się we znaki swemu przeciwnikowi. Obaj oni nienawidzili ludzi, którzy coś posiadali, lub którzy się czemś odznaczali, obaj chciwi byli władzy, chcieli, aby ich słuchano, ale jeden nie znosił drugiego, każdy pragnął władzy wyłącznej dla siebie.
Pan Hartlepool umilkł, zamyślił się, poczem rzekł:
— Ci dwaj ludzie będą nam tylko przeszkadzali przy pracy, która nas czeka, to jest przy wyładowywaniu zawartości z «Jonatana.» Jedyna moja nadzieja w panu.
Mówiąc to, Hartlepool spojrzał w oczy Kaw-diera.
— I nietylko w tej sprawie — mówił dalej — ale w ogóle nie widzę nikogo wśród nas, ktoby jak pan potrafił dać nam radę dobrą i kierować naszemi krokami na tej bezludnej wyspie.
— Jeśli tak — rzekł Kaw-dier — tedy nie tracąc ani chwili czasu, bierzmy się do pracy. Okręt musimy opróżnić jak najprędzej. Wszystko cokolwiek może mieć jakąkolwiek wartość, należy zaraz przenieść na ląd.
Jakoż dwa dni prawie bez odpoczynku, kto tylko zdolny był do pracy, nawet dzieci, wszyscy zajęci byli pracą około wyładowania zawartości rozbitego okrętu.
Jak ten pośpiech był konieczny i rada Kaw-diera trafna, przekonano się niebawem, gdy na trzeci dzień, to jest wtedy, kiedy już znaczna część bagażów znajdowała się na lądzie, niebo pokryto się ciemnemi chmurami.
— Nowa burza się zbliża — rzekł pan Hartlepool.
— A z nią deszcz, który przeszkodzi nam w pracy przy zakładaniu naszej kolonji.
— Chwała Bogu — mówił dalej p. Hartlepool — że choć część namiotów i domków, dzięki pańskiej energji, mamy ustawionych. Choć z trudem i bez wygód, ale nasi towarzysze mogą w nich znaleźć schronienie. Na lądzie afrykańskim nie czekałoby ich nic lepszego. Gdyby nie pańska energja, nie byłoby tego... Mielibyśmy tylko sprzeczki dwóch przywódców i ich zwolenników: Lewis dowodziłby, że świat jest czarny, a Beauval, że biały. Nikt nie wziąłby się do pracy, i wszyscy na «Jonatanie» rozpaczaliby teraz, gdy burza i ulewa grozić nam znowu zaczyna.
Kaw-dier podniósł wzrok na zachmurzony widnokrąg, poczem rzekł:
— Nietylko zbliża się wielka burza, ale zdaje się, że ulewa potrwa kilka dni.
Słowa jego niebawem sprawdziły się.
Przez trzy doby szalał w okolicy wyspy Hoste i archipelagu istny huragan. Rzęsisty deszcz padał bez przerwy dni kilka. Jednej nocy usłyszano wśród ryku wzburzonych bałwanów morskich jakiś trzask przeciągły.
— To burza do reszty rozbija nasz statek — rzekł Hartlepool, napróżno usiłując przeniknąć wzrokiem nieprzejrzane ciemności.
— Tak — potwierdził Kaw-dier — możemy go stracić zupełnie. Bałwany morskie zmiotą go ze skał jak wątłą łupinę...
Złowrogi trzask znowu powtórzył się, a gdy nastąpił ranek i burza zaczęła przycichać, napróżno wzrokiem szukano «Jonatana.»
Znikł bez śladu ze skał, na których spoczywał. Morze pochłonęło go wraz z resztkami ładunku.
Nie zważając na ulewę, wszyscy prawie emigranci wylegli na brzeg wyspy, głośno ubolewając nad nowem nieszczęściem.
Jakkolwiek «Jonatan» na nicby się już nie przydał, jednak wielu z rozbitków żywiło w sercu nadzieję, że będzie go można z czasem naprawić i na nim dopłynąć do celu.
Obecnie stracili tę nadzieję. Pozostawali zupełnie odcięci od świata na łasce losu.
Jak zbawiennemi były rady Kaw-diera, przekonano się teraz dopiero. Przecież Lewis radził, aby nie opuszczać kajut okrętowych, mieszkać na «Jonatanie,» dopóki ratunek nie nadejdzie. Jak zgubnem było to żądanie, okazało się teraz.
Kilku ludzi, którzy wbrew radom Kaw-diera pozostało w kajutach, zginęło wraz z okrętem w falach morskich.
— Teraz już nazawsze pożegnałem się z moim «Jonatanem» — mówił na drugi dzień po tym wypadku pan Hartlepool.
— To było do przewidzenia — rzekł Kaw-dier — wcześniej czy później czekał go tutaj ten los. Szkoda tylko tych nieopatrznych ludzi, którzy się na nim z taką ufnością schronili.
— Sami są winni temu, co się stało.
Po kilku dniach burza przeszła, ulewa ustała, widnokrąg się rozpogodził.
— Musimy teraz pomyśleć o przyszłości — rzekł Kaw-dier. — Najpierw trzeba będzie zwiedzić tę część wyspy, gdzie zmuszeni jesteśmy pozostać na czas dłuższy i przekonać się, czy jesteśmy tutaj bezpieczni.
Przedewszystkiem należało skorzystać z pogodnego czasu, który teraz nastał i udać się w głąb wyspy Hoste, aby ją zwiedzić i zapewnić się, czy wychodźcy mogą się tutaj osiedlić i zamieszkać.
Kaw-dier w towarzystwie Halga i p. Hartlepoola, Harrego i trzech innych wychodźców przygotował się do tej wycieczki, gdy nagle uwagę jego zwróciło dwóch małych chłopców, dzieci prawie jeszcze, trzymających się za ręce i nieśmiało zbliżających się do niego.
— Ekscelencjo! — zaczął jeden z nich, podnosząc swe jasne oczy na Kaw-diera.
Ten mimowolnie uśmiechnął się.
— A tobie skąd przyszło do głowy tytułować mnie ekscelencją? — zapytał, głaszcząc po głowie chłopczyka.
— Bo tak trzeba mówić do króla, do biskupa i do ministra — odrzekł chłopczyk, spuszczając oczy i widocznie zmieszany.
— A więc dlatego i do mnie w ten sposób przemawiasz? A powiedz-że mi, mój drogi, gdzie-żeś to słyszał, że tak tytułowano króla, biskupa i ministra?..
— W gazetach... w różnych książkach — tłómaczył się chłopczyk już śmielej — tam czytałem, że tak się powinno ich tytułować...
— A więc ty umiesz czytać... Jak-że ci na imię?
— Piotruś...
— Gdzie masz rodziców?
— Nie mam, jestem sierotą.
— Sierotka — powtórzył Kaw-dier ze współczuciem. — A twój towarzysz? czy to może brat twój?
— Nie, to Pawełek, syn moich opiekunów.
— Bardzobym rad poznać twoich opiekunów.
— A czy ja z Pawełkiem nie mógłbym z ekscelencją pójść w głąb wyspy?.. Tam pewnie są dzicy ludzie, słonie i krokodyle...
— A tybyś się nie bał słoni i krokodyli?
— Ja i Pawełek jesteśmy odważni, ekscelencjo!.. Chcielibyśmy złapać słonia, oswoić go i jeździć na nim.
— Wybornie, mój chłopcze, ale dokonacie tego innym razem, tembardziej, że na tej wyspie, na której się znajdujemy, niema tych zwierząt.
— To szkoda... A myśmy się tak cieszyli z Pawełkiem, że na tej wyspie są słonie!..
I mały Piotruś ze smutkiem westchnął, odwrócił się i raźno pobiegł do jednego z poblizkich namiotów, w którym mieścili się jego opiekunowie.
Za nim w podskokach podążał i Pawełek.
— Miłe dzieciaki! — rzekł Kaw-dier — w przyszłości zaznajomię się z nimi bliżej.
W godzinę później Kaw-dier i jego towarzysze byli już w głębi wyspy.
Łatwo przekonali się, że była dotychczas niezamieszkałą, choć posiadała wszystkie warunki, aby ludzie na niej osiedli. Strumienie, lasy, łąki ciągnęły się dokoła, wzgórza pokryte krzewami mile ku sobie pociągały oczy.
Z dzikich zwierząt nie napotkano żadnego.
— Wyborne miejsce na założenie kolonji — rzekł p. Hartlepool.
— Pod tym względem rozbitki z «Jonatana» mają szczęście — dodał Kaw-dier.
Gdy wracali z tej pierwszej w głąb wyspy wycieczki, był już wieczór. Dokoła panowała cisza, przerywana jedynie echem dalekiego huku i szumu morza oraz krzykiem ptactwa wodnego.
Nagle dały się słyszeć na szczycie jednej z urwistych skał tony skrzypiec. Któż mógł tutaj grać skoczną jakąś melodję?
— To Fryc Gross... to ten pijak... rzekł p. Hartlepool. — Upił się, wszedł na niedostępną skałę i gra sobie. Zdaje mu się, że jest w Berlinie, w jednej z restauracji, w której był niegdyś grajkiem.
— Więc ten człowiek pije?
— Tak.. pije, niestety bardzo, i jego towarzysz Hans Kennedy.
— Szkoda, wielka szkoda! — mówił Kaw-dier. — Ale skąd wziął wódki?
— Zapewne dostał się do beczek z okowitą, arakiem i piwem, których spory zapas wieźliśmy na «Jonatanie.»
— To źle — szepnął Kaw-dier — alkohol powinien być zamknięty.
Gdy zbliżyli się do skały, na którą wdrapał się Frycek muzykus — ujrzeli tłum zwarty wychodźców, z radością przysłuchujących się grze jego.
Larwo było poznać, że niektórzy z tych ludzi również byli pijani.
Nagle w jednym z poblizkich namiotów rozległ się krzyk i wołanie o ratunek.
Kaw-dier w jednej chwili poskoczył w tę stronę.
Był to namiot Włocha Lazaro, w którym on mieszkał wraz z żoną i córką.
Przeraźliwe krzyki kobiece dały się znowu słyszeć. To żona tego Włocha gwałtownie wzywała ratunku.
Gdy Kaw-dier wpadł do namiotu, ujrzał wstrętną scenę.
Pijany Włoch bił żonę i córkę, kopał nogami i krzyczał. Nieszczęśliwe kobiety, na wpół omdlałe, nie mogły powstrzymać szaleńca. Właśnie Lazaro chwycił za toporek, aby nim uderzyć w głowy swoje ofiary, gdy nagle Kaw-dier stanął przed nim. Błyskawicznem uderzeniem wytrącił pijanemu z ręki toporek, poczem wypchnął go z namiotu.
Nie spodziewając się takiego przeciwnika, Lazaro przerażony jego siłą, padł na ziemię, a następnie na czworakach poczołgał się w zarośla, gdzie się ukrył.
Rodes, Hartlepool i Halg przyglądali się tej scenie, przejęci uwielbieniem dla Kaw-diera.
— Należy zabronić wychodźcom używania wódki! — rzekł głosem rozkazującym. — Pod wpływem alkoholu mogą ci ludzie popełniać nawet zbrodnie. Na to pozwolić nie można...
Tymczasem Tulia, żona Włocha, przyszła do przytomności i zrozumiawszy co się stało, w serdecznych słowach zaczęła dziękować swemu wybawcy. To samo uczyniła i córka jej Graciella, dziewczę miłe i widać że dobre.
— Lazaro jest dobrym człowiekiem — mówiła Tulia — tylko dziś ta przeklęta wódka, której wypił zadużo, odebrała mu rozum.
W przykrych pogrążony myślach, Kaw-dier ze schyloną głową szedł obok Hartlepoola i Rodesa zwolna ku wybrzeżu, gdzie miał namiot przygotowany tuż obok namiotu rodziny Harrego Rodesa.
— Jakto? — mówił — przecież nie można pozwolić, aby ludzie rozpijali się i krzywdzili pod wpływem trucizny alkoholowej niewinne kobiety?.. Czegóż możemy się spodziewać, jeżeli nie położymy tamy podobnej wolności, wrzucając do morza wszystkie beczki i kufy z alkoholem...
A po chwili, obejmując wzrokiem horyzont morski, szepnął z westchnieniem:
— Jakże niedawno mówiłem z rozkoszą: Nikogo oprócz Boga!.. Żadnego pana, żadnej władzy!.. Jakże niedawno cieszyłem się bezgraniczną swobodą wśród tych bezpańskich, nikomu niepodległych wysp i obszarów morskich!.. Dziś, gdy los sprawił, że zmuszony jestem przebywać wśród rozbitków «Jonatana,» widzę, że wszystko zmieniło się. Potrzebna władza, potrzebne prawo... Niechaj nie będzie hamulca, naprzykład przeciw takiemu pijaństwu, a zbrodnia zapanuje na tej dotychczas wolnej od niej wyspie, na tym lądzie, który nie znał żadnego prawa i żadnej władzy. Ironja losu sprawiła, że właśnie ja, bezwzględny wyznawca zasad zupełnej wolności, zmuszony jestem wystąpić z żądaniem ustanowienia pewnego rygoru, pewnych praw wśród rozbitków. Za najpilniejsze zaś uważam wzbronienie użycia alkoholu.
— Ale czy nie lepiejby było, myślał w duchu, rzucić tych rozbitków i uciec od nich?.. Wśród setek wysp i wysepek łatwo znajdę wraz z Karrym i Halgiem taką, na której mógłbym żyć jak ptak — swobodny i wolny.
A więc lepiej uciec!.. zostawić rozbitków ich własnemu losowi. Czyby to jednak było uczciwie?.. Czyby to mógł zrobić on, który pragnął wszędzie i zawsze szczęścia dla cierpiących, opuszczonych i prześladowanych?.. Nie! na to nie pozwalało mu sumienie, wrodzona uczciwość i szlachetność serca.
Naraz otrząsnął się z tych myśli niemiłych, paraliżujących jego energję i pragnienie czynienia bliźnim dobrze.
— Czy pan możesz liczyć na pozostałych przy życiu majtków okrętowych? — zapytał naraz, zwracając się do p. Hartlepoola.
— Oprócz Hansa Kenedy i drugiego nazwiskiem Lardey mogę ufać innym najzupełniej.
— Ilu więc majtkom możesz pan rozkazywać?
— Piętnastu... a właściwie, licząc i mnie, szesnastu.
— No, pana liczyć nie można... Pan jesteś tutaj władzą, zwierzchnikiem.
— Daruj pan — odrzekł żywo były właściciel «Jonatana», — ale od tej chwili dowódcą jesteś pan i możesz rozkazywać szesnastu posłusznym ci ludziom.
— Jakiem prawem?
— Prawem słuszności. Dowództwo składam w pańskie ręce ja, dotychczasowo dzierżący władzę. Gdybym tę władzę zatrzymywał obecnie, postąpiłbym nieuczciwie, gdyż nie znam warunków tej ziemi, na którą nas los rzucił. Pan zaś od chwili, gdy burza rozbiła «Jonatana,» faktycznie jesteś wodzem naszym i dzięki twoim zarządzeniom większa część załogi okrętowej ocalała. Gdy myśmy potracili głowy, gdy burza miotała okrętem, gdy ciemność nocy zasłoniła nam drogę, twoje zjawienie się wtedy było dla nas ocaleniem od niechybnej śmierci. Od tej chwili my widzimy w tobie jedynego człowieka, który nam może rozkazywać i którego rozkazy w obecnych warunkach zapewniają nam bezpieczeństwo życia.
Kaw-dier przez chwilę się wahał, poczem rzekł głosem silnym:
— Zgoda!.. Przyjmuję to dowództwo, sumienie inaczej postąpić mi nie pozwala.
— Dzięki ci za to, panie! — rzekli prawie jednogłośnie Harry, Rodes i ucieszony Hartlepool.
— Pierwszym zaś rozkazem moim będzie: Precz z alkoholem! Niewolno od tej chwili zbliżać się komukolwiek do zapasów z napojami spirytusowemi!
— Wybornie! rozkaz ten natychmiast będzie wykonany — rzekł p. Hartlepool. — W tej chwili przy beczkach postawię straż, aby czuwała dniem i nocą.
— Niewolno pić wódki! — oto pierwsze moje prawo — rzekł Kaw-dier.
Jakoż w pięć minut później dwóch uzbrojonych w karabiny marynarzy stanęło na warcie przy beczkach z alkoholem, grożąc kulą każdemu, ktoby nie zważał na pierwszy rozkaz i na pierwsze prawo wydane przez nowego dowódcę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.