Puszcza Białowiezka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Puszcza Białowiezka
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PUSZCZA BIAŁOWIEZKA



Pociąg, do którego wsiedliśmy w Bielsku, składał się z długiego szeregu pustych platform, żwirówek, odrapanych brankardów i dwóch tylko pasażerskich wagonów. Trzecia klasa pełna była wrzasku, ruchu, żydów, chłopów, kłębów gryzącego dymu tytuniowego; w drugiej: w jednym przedziale jakaś pani, roniąc z niechcenia francuskie wyrazy, rozmawiała półgłosem z dwoma szlachcicami — poznałem ich po sumiastych wąsach; w sąsiednim — samotny pan w czapce z zielonym lampasem patrzał wytrwale w okno. Wieźli nas tym pociągiem na Wschód bez pośpiechu ale z wielkim zgrzytem i sapaniem. Droga wiła się wśród ślicznej, zlekka sfalowanej okolicy. Szachownica zasianych pól i siwe smugi świeżo zoranej roli spływała wspaniale z widnokręgu po stokach wzgórz, niby bogata królewska opona. W jej fałdach tu i owdzie błyszczały nitki rzeczułek, połyskiwały strugi i stawy, to porosłe szczeciniastym szuwarem, to czyste, lustrzane z czochratemi wierzbami u brzegów. Czasem zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię rodzime na pięknej, jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka. Sadzona strzelistemi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna rozsypała się, jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza, pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać było wyraźnie odległe, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartemi ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górą luźno rozpierzchłe obłoki, jak wianek białych kwiatów, wieńczyły młody dzień.
— Gdzież lasy?!
Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań, którym towarzyszyłem, zawołała radośnie:
— Już są! Patrz pan!
Ciemna, długa, wązka chmura zamajaczyła na horyzoncie. Jednocześnie gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie zabawkę z przemykania przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je, maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg prawie przystanął, one pierzchły z wesołą wrzawą i rozsypały się, jak stado gołębi po łące, płosząc tam długonogie bociany.
Pan w czapce, z zielonym lampasem, kiwał nagannie głową, aż ruszyliśmy dalej, sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.
Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak wązki, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów i malinowych kąkoli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie stukotał, niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak codzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały żart konduktora, a krowa długo biegła torem, nie rozumiejąc, czego chcą od niej i oglądała się głupowato na pociąg.
Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna pierwsze jej smugi z błękitnawych stały się szaro-zielone, rozbiły na oddzielne gaje i zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych, niby pułki żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie uliścionych gałęzi.
Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacyą Hajnówka. Brzydka, pospolita wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży w śliczny, sosnowy bór.
Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli, natomiast do wagonu z panem w zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie.
Pociąg oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu, w ciągu całej drogi, płynęły obszary puszczy. W górze po jaskrawo zielonych jej szczytach wciąż przelatują wilgotne dreszcze słoneczne, w dole ogromne, omszone jej pnie nikną pogrążone w przejrzystym zmroku morskiej głębiny.
— Czy febry tu grasują? — dopytywał się pan w czapce pana ze szpadą.
— Grasują, ale... stosunkowo... niebardzo!
— Czy klimat jest o wiele surowszy?
— Dokładnie nieustanowione. Śniegi ze dwa tygodnie dłużej leżą. Padają często deszcze...
— Jaki gatunek drzew przeważa?
— Sosna, tak... sosna! Choć są miejsca, gdzie świerk, a są i także, gdzie... dąb. Są inne, gdzie mieszanina: olcha, brzoza, lipa, osina, jesion... Niema jeszcze ustanowionego porządku... Przedtem las rósł, jak chciał, a myśmy nastali niedawno... Żadnego planu!
— A cisy macie?
— Cisy?... Cisy?! Ach: cisy! Pamiętam... taxus baccata — dodał po łacinie — są, są... w Cisance na kępie wśród Nikorskich błót. W lecie trudno się dostać, ale jeżeli wasza ekselencya...
— Co robicie z opadami, z posuszem, z chrustem?
— Z opadami, wasza ekscelencyo... właściwie powiedziawszy... Chrust sprzedajemy — fura trzydzieści kopiejek. Ile można, uprząta się, ale właściwie powiedziawszy... z takiemi siłami, jak nasze...
— Ja trzymam się innego poglądu. Przyroda jest najlepszym gospodarzem. Niech leży, gdzie upadło. To użyźnia glebę. Las najlepiej wie, co mu potrzeba. Nigdy sztucznie nie wychować takich lasów...
— Właśnie, właśnie... — zgadzał się pośpiesznie urzędnik.
Długi monolog zakończył się pytaniem, ile w zwierzyńcu żubrów.
— Trzydzieści sztuk. W lesie bardzo rozmnożyły się wolne. Mamy prócz tego dużo łosi, sarn, jeleni, dużo dzików...
Rozpoczęła, się myśliwska rozmowa, wyliczanie ostępów, kniei, miejsc najlepszych polowań, przeplatana skargami na kłusownictwo, na wsie nieposłuszne, zacięte w ukrywaniu winnych kradzieży lasu oraz tajnego polowania...
— Niewymownie podły lud, dzika ciemnota!
— Więc szkół nie macie?
— Owszem, są...
Urzędnik urwał i niespokojnie spojrzał w okno.
— Zwrócę uwagę waszej ekscelencyi na to tu leśnictwo. Jest to najbogatsze w poziomki miejsce. Zapach mają przedziwny i dorastają wielkości truskawek. Nie do uwierzenia...
Nie dojeżdżając do stacyi »Białowieża«, wysiedliśmy na pałacowej platformie. Gromada Białorusów w parcianej odzieży i lipowych postolach otoczyła nas natychmiast.
— Może koni treba?
— Może chatu?
— Hde wieszczi śniaśti?
— Wańka... Tomka... Taszczi!... Chuczaj!
Biernie poddaliśmy się ich pieczy. Po przebyciu paru stajen drogi piaszczystej, porosłej trawą, znaleźliśmy się w niedużej, wapnem wybielonej izbie, gdzie stał pod oknem koszlawy stół, pod ścianami mieściły się wązkie ławy, a pośrodku wisiała u belki nakryta pasiatym fartuchem kołyska. Gromada dzieci w kolorowych koszulach ciekawie przyglądała się nam z głębi otwartej sionki.
— A jeżeli wy chcecie takiego, coby się umiał ładnie z panienkami rozmówić, to w tej wsi nie znajdziecie nikogo... prócz mnie — dowodził rezolutnie jeden z przybyłych z nami chłopów.
— Bo ta wieś nazywa się »Krzyże« i po katolicku tu nie rozumieją. Ja to umiem, bo służyłem w wojsku, a potem długo mieszkałem w Budach. Moja żona budniczka będzie. To, jeżeli chcecie, mogę wam konie dać do Budów... za dwa ruble. A do jakich chcecie Budów?
— A wiele ich jest?
— Budów jest trzy. Są Budy Małe — tu blizko pod lasem, ze trzy wiorsty, nie więcej. Są Budy Średnie — Teremskie i są Budy Dalekie — Pogorełki... Stąd wiorst jedenaście.
— Więc za jedenaście wiorst chcecie dwa ruble?
— Dlaczego nie mamy chcieć?! Dwa konie, rzeczy macie dużo i dwie panny...
— Właśnie, będzie wam lżej.
— Ale! Z panienkami trzeba składno jeździć. Ja to wiem!
— Nie możemy ustąpić. Położono u nas rubla z konia! — podtrzymali go obecni chłopi.
W godzinę po dobiciu targu dostarczono nam małą wysianą słomą bryczkę i dwa niezłe mierzyny.
— Tylko wieź dobrze!
— O jej! Tak powiozę, że sobie jeszcze na wódkę zarobię.
Ruszyliśmy dość żwawo szeroką »królewską drogą«, która prowadzi z Białowieży do miasteczka Narwi. Ogromne sosny, potężne dęby, ciemne, brodatymi porostami obwieszone świerki, przysadziste lipy, graby, jesiony, tworzyły z obu stron cudne, cieniste szpalery, pozłocone we wrębach smugami gorącego światła. W głębi, u stóp strzelistych pni, leżały olbrzymie cielska starodrzewia, powalonego przez wicher, czy wiek. Delikatna pleśń mchów powlekała większość jak aksamitna opończa. Ich wykroty tworzyły ogromne, czarne tarcze z korzeniami, wijącymi się u brzegów, jak włosy Gorgony. Rycerz z koniem mógłby się z łatwością schować za każdym. Ciszę mącił tylko niewyraźny szmer lasu, kukanie kukułki i łagodny tupot naszych koni, raźno biegnących po miękkiej, ujeżdżonej drodze. Na błękitnym szlaku nieba, co wił się nad drogą, z poza rąbka splątanych konarów, wypływały szare, posrebrzane chmury i nikły, uchodząc szybko dalej nad las.
— A czy można czego dostać w tych twoich Budach?
— Aj, panie! Wszystkiego dostać można. O jej i jak jeszcze!...
— Naprzykład czego?
Woźnica zamyślił się i w zakłopotaniu wywinął batem.
— Czy jaj naprzykład dostanie?
— Naprzykład jaj... — ucieszył się.
— A kury są?
Spojrzał na nas z ukosa.
— I jak jeszcze! Jest wieś, powiedziałem.
— A chleba, bułek, masła dostanie?
— Wszystkiego dostanie. Żyda mają!
— A izbę czystą, oddzielną znajdziemy?
— Czystą... A to jak? Znajdziemy...
— Czystą, bez robactwa. Bo karaluchy pewnie są u was!
— Są, panie. I jak jeszcze. Za pieniądze wszystkiego dostanie.
Wśród pań wszczęła się trwoga, ale woźnica rozglądał się dobrodusznie po chmurach.
— Deszcz będzie, panie.
— Pewnie nie rozumiesz, co to karaluch? To tarakan.
— Taak!! To tarakan? A pan się pyta, czy są? Niema panie; my ich trujemy.
Jeszcze zadałem kilka pytań, lecz otrzymawszy niezmiennie:
— O jej!... I jak jeszcze!... Ale! — dałem spokój.
— Czy żonaci jesteście gospodarzu? — spróbowały moje towarzyszki z bardziej poetycznej beczki. Obrócił się do nich w pół ciała i spojrzał filuternie.
— Żonaty... dwa roki. A co?
— A dzieci masz?
— Ni! Jeszcze czas.
Rozśmiał się.
— A żonę bijesz?
— Biję, kiedy winowata. O jej!
— A kiedyś ty winien, to co?
— To jest kto? Ja, mówicie?! Ja nikogdy nie bywam winowaty!
Był ogromnie zadowolony z wesołości, jaką wywołała jego odpowiedź i zaraz z tego skorzystał.
— A jeśli ja tutaj zwrócę na inną drogę? To co? Gorsza, ale krócej...
— Zwracaj!
Wjechaliśmy pod cienie drzew na drożynę, gdzie koleiny ledwie znać było na mchach i igliwiu. Bryczka niemiłosiernie trzęsła się i stukała po korzeniach, przeskakiwała zwalone pnie i dziury wyrwisk. Leśne, nawykłe koniki stąpały po tych dylach, jak po równej drodze. Po niejakim czasie wyjechaliśmy na wielką, jasną polanę, oprawną ze wszech stron w ciemny bór. Pośrodku, wśród zboża i ogrodów rozległa się pięknie, dostatnio zabudowana wieś. Smukłe, modrookie kobiety w kryziastych koszulach, w jaskrawych »wełniakach« i czerwonych chustkach na głowach, skwapliwie odpowiadały nam z przyjaznym uśmiechem na »pochwalonego«. Chłopi kłaniali sic grzecznie, ale w milczeniu.
— To Budy Teremiskie.
Uderzyła mnie znaczna ilość wioskowego bydła i koni.
— Zamożnie żyją!
— Tak! Zacięta wieś... Ale im nonie kniaź Jaźwiński[1] chodu nie daje!
Niedaleko tej wsi, na lewo od drogi, dostrzegliśmy omszony, wysoki na dwa sążnie częstokół zwierzyńca. Nie traciliśmy go już z oczu, aż do samych Trzecich Bud, które stoją na tyłach zwierzyńca wprost środkowej jego bramy.
Zbierało się na deszcz. Duszny upał spopielił i pozbawił blasku błękit nieba. Szare obłoki kupiły się i przesuwały nad lasem, który to posępniał w przykrych, ołowianych ich cieniach, to mdlał w potokach matowego światła. Niespokojny wietrzyk daremnie silił się rozkołysać ciężkie, obwisłe konary drzew. Aby rozruszać to przestworze, zatkane pniami, liśćmi, nasycone ciepłą parą oddechu roślin i ich smolistym aromatem, potrzebna była burza. Więc swawolnik nie zapuszczał się w gęstwinę i hulał tylko na szerokich leśnych polanach, na przerzedzonych porębach, na drodze prostej jak strzała, jednostajnej, jak życie niewolnika. Wesołym, urywanym szelestem wyrażał zadowolenie, że żółte wiry kurzu, wysmukłe i nikłe, uciekały przed nim, że drobniejsze krzewy, trawy i kwiaty chyliły się pokornie pod gorącem jego dotknięciem. Czasem targnął cieniuchną gałąź brzozy nawisłej nad drogą, szturknął osinę lub wzleciał wysoko i musnął korony sosen. Wtem las zadudniał pod uderzeniami dużych, brylantowych kropel. Wietrzyk przypadł do ziemi i ucichł. Za borem mignęła błyskawica i mdławo potoczył się grzmot.
Zdążyliśmy jednak przed deszczem przejechać wieś i w sam czas zatrzymać się u wrót białej chatki, zalotnie wyglądającej z poza drzew małego sadu, brunatnych kłód uli i liści różnobarwnych kwiatów.
— Tutaj stają zawsze wszystkie panowie objaśnił woźnica.
Chmara dzieci rozmaitego kalibru otoczyła nas.
— A gdzie gospodarz?
Krępy, zawiędły chłop, w zgrzebnej białej koszuli, który opodal ciosał na zrąb belki, wetknął w drzewo siekierę i podszedł ku nam.
— A co tam?
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków. Witajcie... A skąd to?
— Z Białowieży. Czy nie ustąpilibyście nam izby na dni kilka?
Zmierzył nas uważnie spokojnem spojrzeniem. Oczy miał niewielkie, czarne, mazowieckie, wąsy i włosy płowe.
— Proszę pierwej wejść. Niech państwo z bryki zejdą. Wikta, biegaj po matkę! — zawołał na ośmioletnią dziewczynkę z lnianym warkoczem i błyszczącemi, jak ciarki, oczami.
Weszliśmy do izby dość czystej, dość widnej, wybielonej wapnem, obstawionej przy ścianach zielonemi ławami w czarne kwiaty. W lewym rogu stał podobnie malowany stół, a nad nim w górze wisiał poczerniały obraz Bogarodzicy i cały szereg wielce jaskrawych świętych. Przez otwarte okna zaglądały z ogródka żółte dziewanny, purpurowe malwy, błękitne ostróżki, wlatały z wesołym brzękiem pszczoły, bąki, nawet motyle, w dali widać było las zasnuty błyszczącemi strugami dżdżu, przelotnie przestrzelonego słońcem już przyćmionem przez chmury.
Gospodarz wzdragał się powiedzieć, wiele chce za izbę.
— Gdyby na dłużej, na miesiąc,... na dwa, ale tak... Nie jestem żyd! Wezmę, co dacie!...
— A jeśli nic nie damy?
— To też do sądu nie pójdę!
Na żądanie podano nam samowar dość mały i dość dawno... nieczyszczony. Herbata była obrzydliwa. Chleba też nie mieli, tylko razowy i tylko dla siebie. Za to gospodyni, młoda jeszcze, przystojna kobieta, przyniosła nam miodu, pysznego aromatycznego miodu, jakiego pewnie nigdzie niema, prócz w tej puszczy.
Jak tylko deszcz, który lał dobrych parę godzin, przestał padać, wyruszyliśmy natychmiast do boru. Obmyty, świeży, przejrzysty — był podobny do cudnego pałacu, nakrytego sklepieniem z chińskiego nefrytu. Dołem wśród chropawych pni słał się seledynowy zmierzch, a w górze, niby muślin rozpylonej tęczy, migotała w słońcu iskrząca, jak drogie kamienie, różnobarwna mgła, zatrzymanej na liściach i gałązkach wody.
Z początku szliśmy przykładnie ścieżką. Lecz trzeba przyznać, że chodzić ścieżką po lesie jest bardzo nudno. Więc choć wysokie zioła groziły nam wstrętną szarugą, choć wilgotny mech piszczał pod stopami, jak namokła gąbka, zwróciliśmy w bok, w ciemną głębię, gdzie piętrzyły się stosy zwałów, sterczały tarcze wykrotów, gdzie czarne plamy cieniów i błękitne półcieniów mieszały się kapryśnie ze złotym deseniem słońca, ze rdzawem tłem leśnej ściółki, z siwymi rzutami porostów i jasno zieloną koronką paproci. A wszystko powlekała i ćmiła tajemnicza seledynowa dymka, płynąca z wysokiego stropu.


∗             ∗

Po »tajgach« północnej Syberyi, po zabajkalskich »urmanach«, po puszczach Kaukazu, otrzymałem tu wrażenia leśne zupełnie nowe i zajmujące.
»Tajga« nie jest gęstą. Ma dużo niegrubych pni, dużo gałęzi i dużo powietrza. Często przedstawia zwykłą szarą sieć chrustu. Gdzie spojrzeć, prześwieca blade niebo. Las — w rzeczywistości czarny, osmalony, kołtunowaty, wydaje, się w skupieniu delikatnie bladym od przewagi złotozielonych modrzewi i obfitości światła. Słońce w tajdze nie tworzy olśniewających smug, ostrych strzał, cętków i plam, o krawędziach wyraźnych, jak grudy rozsypanych dukatów; nie rzuca również głębokich, żałobnych cieniów; ono przenika wszędzie i kładzie na grzędy pokotem ułożonych, omszałych zwałów deseń płytki, misterny i bardzo ruchomy. W tajdze prawie niema podszycia, niema wesołych szmaragdowych łąk, jest za to mnogość jezior, kępiastych bagien i moczarów, gdzie drzewa chore, słabo uliścione, sterczą krzywo w rozmaitym kierunku, jak sterczy zarost na pomarszczonem obliczu azyaty. Tajga martwa. Prócz szumu wichrów, plusku fal, trzasku padających drzew, wędrowiec nic nie usłyszy w jej głębi. Gdy drzemie, można dziesiątki wiorst przebyć i mieć za towarzysza tylko stuk kopyt własnego wierzchowca. Cały jej urok w jej smętności i jej bezmiarze.
«Urmany» południowej Syberyi, są to gniazda boru tak rosłego, zwartego i ciemnego, że ma pozór jakiejś olbrzymiej leśnej piwnicy. Wyrastają one tylko w żyznych górskich dolinach lub zaciszach, osłoniętych od suchych, gwałtownych, stepowych wiatrów i są wkropione w obszary zwykłej, trochę tylko bujniejszej tajgi. Spotkać tam można sosny, modrzewie, świerki, cedry (limba), tak potężne, jak nigdzie. Guzowate ich cielska, gruba, spękana kora, kręte, szeroko rozrzucone konary, ogromne zwoje korzeni, jak polipy oplątujących złomy skał — i robią wprost potworne wrażenie. Niema żadnego podszycia. Nic nie rośnie w cieniu tych północnych olbrzymów. Wilgotno, cicho, czarno, jak w katakumbach. Promień słońca, gdy się przekradnie szczytowym otworem, świeci smutno, mdło, jak przez więzienne okienko. Drzewa żyją, władają wieki i konają wieki. Zwały upadłych tworzą wysokie stosy, na których ciężko wspierają się kadłuby późniejszych nieboszczyków. Toczone przez robactwo, jedzone przez pleśń i liszaje, obłupane z kory, boleśnie wygięte rysunkiem swych obwisłych boków, pochyleniem sęków wyrażają namiętne pragnienie ledz i wypocząć nareszcie na ziemi. Przyciśnięci przez nich towarzysze, grubi i tędzy, zachowują obojętność skamieniałych tytanów, charławsi wyginają się poczwarnie, jak kupa przyduszonych jaszczurek. Najśmielszy, najzręczniejszy myśliwiec nie odważa się daleko zapuszczać w te żałobne ostępy. Przedrzeć się przez nie znacznie trudniej, niż wspiąć na najstromsze skały. Tu tylko kryje się ryś po nocnych rozbojach lub lękliwie przesunie wszędzie prześladowany, »wieczny tułacz«, soból.
Puszcza Kaukazka to znowu świat kontrastów, to śliczny gotyk, pełny mrocznych cieniów, smug światła i stłumionych barw. Pnie drzew równe, niezmiernie wysokie, z korą gładką, delikatną, tworzą miejscami obszerne, schludne, przewiewne kolumnady, gdzie pachnie mocnym aromatem południa, gdzie czuć, że nad zielonym koron baldachimem świeci dzień olśniewająco jasny i gorący. Miejscami znów roślinność zbija się tu w nieprzebyte gąszcze, w wojłok utkany z pni dębów, buków, z pnączy, z dzikiego winogradu, bluszczu, z tysiąca krzewów, pędów, latorośli... Górzysty las śmiało czepia się stromości, urwisk, spełza w przepaście po szczelinach skał. Ma nieskończoną rozmaitość spadków i ugrupowań, rozmaite podłoża, podlesia i nieskończenie rozmaitą roślinność. Bujny, pachnący, soczysty, lubi dawać strzeliste odnoża, formować smagłe drzewa o wężowych gałęziach i małych głowicach, niknących w niebotycznem, wspólnem sklepieniu. Gatunki dają się poznawać tu tylko po korze, po spadłych liściach i owocach; u osobników widać dobrze tylko odziemia i korzenie. Zwałów mało, gdyż przeważa las liściasty, którego tęgie, giętkie łapy niełatwo wyrwać z ziemi; upadłe drzewa szybko butwieją, zostają pożarte przez robactwo, pasorzytne rośliny, starte na próchno, wessane przez ziemię. Tu nie martwo, nie cicho, choć zaciszno, nawet w najpotężniejszą burzę; gdy górą przewala się z strasznym łoskotem orkan, w dole można zapalić zapałkę bez obawy, że ją wiatr zgasi. Ale dźwięczeć i szemrać puszcza tutejsza nie przestaje na chwilę, nawet w nocy. Nic nie widać, lecz czuć, że życie tętni, drga, przelata w brunatno-zielonym cieniu drzew, przekrada się przez krzewy bukszpanów, przedziera przez gaje jaśminów, przez gąszcze żółtych azalii lub rododendronów o różowych kwiatach, że ono ślizga się pod parasolami olbrzymich paproci i łopuchów, trąca sennie wiszące lijany. Wciąż można spodziewać się, że coś niespodzianie wychynie z nieznanego wnętrza i przeraźliwy krzyk zmąci rozkoszną serenadę lasu. Mieszkaniec wyższych szerokości globu musi się z tem życiem zwyknąć, nim je polubi; z początku ono dla niego jest za nużące, za bogate, za rojne i za... mroczne.
Puszcza Białowiezka uderza nadewszystko przedziwną harmonią rozmiarów i światła. Drzewa bardzo kształtne i wyniosłe nie są jednak ani tyle wybujałe, ani rosną tak zwarto, aby zatracały swą fizyognomię. Zawsze można znaleść punkt, z którego widać cały osobnik od spodu aż do czuba, skąd można poznać charakter koron i proporcye strzał. Mimo to puszcza nie jest bladą; owszem: jest niezmiernie zieloną. Każda cząsteczka powietrza wydaje się nasycona tą zielonością, która spływa wraz z słońcem z umiarkowanie gęstego stropu, bije z dołu od bogatego podszycia leszczyny, jałowcu, od młodej porośli, od rozmaitych odmian traw, ziół, chwastów, od brudno-zielonych mchów i ciemnych, jak laur, plam jagodniku. Oko pławi się w tej zielonej powodzi, jak w ożywczym nektarze. A że drzewa skupiają się w duże, zwarte połacie jednego gatunku, więc spojrzenie wciąż odnajduje nowe kombinacye tonów, zarysów i perspektywy. Jest to niby cudowny poemat, bardzo spokojny, bardzo przejrzysty i bardzo swojski. Każde drzewo to niby wyraz, a wszystkie je znamy. Ale wydane przez ziemię żyzną, wolną, chronione od siekiery i pożaru przez wieki, zachowały właściwy im dobór, porządek i własne prawa, tworzą niezwykle urocze, niespodzianie piękne gaje, sploty... akordy głębokie i tajemnicze.
Wszystkim przoduje sosna. Jest jej najwięcej i dorasta tu ona wspaniałych, nigdzie niewidzianych przeze mnie rozmiarów. Robi też wrażenie najbardziej towarzyskiej i uspołecznionej, gdyż częściej od innych skupia się w jednolite bory. Patrząc na nie, łatwo zrozumiałem, dlaczego zwano je niegdyś »czerwonymi«. Ognisty odblask pni płynie górą, niby łuna — niby zebrał się tu i błyszczy w promieniach gasnącej zorzy oddział dryad w zbroi drobnołuskiej, stalowej u spodu, a pozłocistej wpół ciała. Śmigłe, gibkie, toczone ciała drzew, wdzięcznie kołyszą się w wietrze; mają korony zgrabne, niewielkie, o niegrubych gałęziach, tak nieraz ślicznie wygiętych, że wydają się ramionami dziewic, co wybiegły nareszcie na słońce i ruchem lubieżnym, wyzywającym, odwróciły iglastą pierś i pachnące twarze ku tylko co poznanemu niebu.
Świerk co innego. Świerk ma kształt dzwonnicy i charakter mistyczny. Jest abnegatem. Na jego strzelistym, ale brudnym, kostropatym pniu łatwo wykwitają liszaje, śniedź, chętnie wieszają się siwo-brode porosty. Całe szczęście, że lubi, niby w habit, aż do stóp owijać się w kręgi ciężkich, spuścistych gałęzi, o ciemnem, krótkiem igliwiu. To mu dodaje powagi, na tem on gra. Kiedy wiatr wieje, on nie jęczy, nie śpiewa, ale drży, szepcze modlitwy, gderze, wygaduje... W mrukliwym, basowym jego szeleście dźwięczy wiele posępnej, męskiej melancholii. Obok rozkosznej sosny, albo wiotkiej brzozy, bardzo odbija jego mnisia postać, szczególniej, gdy wysuwa kosmate łapy i pieści ich wysmukłe kibicie.
Dąb w takich razach poczyna sobie zupełnie inaczej. Mimo gonności pnia, wysokości i gładkości, wygląda potężnie, gdyż tyle jest prawie gruby u szczytu, co u podstawy. Konary kręte, węzłowate, załamują się ostro, niby łokcie, którymi chce rozepchnąć sąsiadów. Gdy wyprzedzi sosny i świerki, co mu się łatwo udaje, szeroko rozsuwa gałęzie i wszystko wkoło bierze natychmiast w poddaństwo. W gajach wyłącznie dębowych rośnie obrzednie, ma kolosalnie rozrosłe, żylaste ciało, wspaniałą kędzierzawą koronę, słowem — ma minę wielkiego pana, zdobywcy — rycerza starej daty. Kora na nim, jak kolczuga, pęka w duże, grube ogniwa.
Hoża lipa, elegant grab, prostacza olcha, blada brzoza, histeryczna osina, wiąz, klon, wierzba, jarząb, tworzą niższy, wątlejszy tłum puszczy; można nawet spotkać wśród niego gruszę i jabłoń wysokie i cienkie, jak trzciny. Poetycznie wyróżnia się smagły jesion o cienkiej, drobno pomarszczonej korze i wytwornej, widlastej koronie z puklami jasnych, pierzastych liści.
Zwałów w Białowiezkiej puszczy mniej, niż w Syberyi, ale więcej, niż na Kaukazie. Upadłe szybko butwieją, porastają grzybem i mchami. Przykryte ich całunem drzewo wygląda jak ogromny, smętny sarkofag. Gdy się trafi na szereg takich sarkofagów, leżących u stóp wyniośle wybujałych żywych osobników, dziwne uczucie ogarnia człowieka: nie chce się mówić, myśleć, a siada się i godzinami słucha uważnie, jak szumią w górze gałązki, jak dzięcioł kuje w oddali, jak przepływa promień słońca niby złota wskazówka zegaru po rudawem podłożu lasu. Czasem przeleci cicho czarny motyl, szary ptak gwizdnie lub ciekawa wiewiórka wyjrzy z poblizkiej rosochy...


∗             ∗

— Pani zostanie tu?
— Zostanę.
— Na zawsze?
— O nie! Wrócę do domu na podwieczorek. Ale myślę... jak dobrze sosnom. Żyją spokojnie, nikogo nie krzywdzą, niczego nie pragną, szumią, potem padają na tem samem miejscu i umierają...
Chciałem opowiedzieć bajeczkę o zduszonych odroślach, o straconych pędach, o drwalu, o żydzie, ale... wolę, że ludzie mają iluzye.


∗             ∗

Dostaliśmy pozwolenie na zwiedzenie zwierzyńca i pewnego dnia wybraliśmy się oglądać żubry. Zwierzyniec ma szerokości dwie wiorsty i sześć długości. Prosta, szeroka, pięknie utrzymana droga przecina go przez środek, idąc od frontowej bramy myśliwskiego pałacyku do wrót wychodzących na wieś Budy. Przez te wrota weszliśmy do wnętrza. Zwierzyniec przedstawia się, jak rozległy, wiekowy park. Są tam sosny i świerki, bardzo duże i bardzo stare, ale przeważa »czarnolas«, królują wielkie, rozłożyste dęby. Nie widać nigdzie wykrotów, zwałów, niema opadłej posuszy, zgrzybiałych parszaków, umarłych drzew. Wszystko zebrano, podcięte, starannie ułożone w kupy i sągi. Wszędzie rośnie wysoka, gęsta, równa, jakby posiana, trawa. Po urokach wolnej puszczy, przechadzka tutaj wydała nam się mało zajmującą. W oczekiwaniu strzelca, który miał nam pokazać żubry, usiedliśmy pod pniem potężnej sosny. Słońce zalewało nas gorącymi potokami światła. Pulchna, brunatna droga, jak aksamitna przepaska wyciągnęła się na kobiercu żywej, błyszczącej po nocnym deszczu, roślinności. Moc kwiatów i czarnych, głębokich cieniów drzew rysowała kapryśny deseń na tym kobiercu. Krótką chwilę trwała cisza, gdyż ptaki, zestraszone kolorowemi parasolkami i bluzkami pań, umilkły, ale rychło się z niemi oswoiły i znów zacząły śpiewać; motyle z wdziękiem przelatujące w nagrzanem powietrzu coraz to siadały na ich ramionach i kapeluszach. Życie miejscowe niecierpliwie wracało do zwykłego biegu. Bąki, komary, muchy z brzęczeniem krążyły w powietrzu. Milczeliśmy i nie ruszali się, ciekawie przypatrując się dramatom, rozegrywanym przez mrówki, boże krówki, jętki i miliony innych... nieznanych. I zostaliśmy nagrodzeni za tę uwagę dla »młodszej współbraci«, gdyż żubry same na nas wyszły. Były to dwa rosie, stare, samce. Biegły z hałasem przez las, rzucały się jak szalone z zarośli w zarośla, starając się pozbyć prześladujących je owadów. Próbowaliśmy podejść ku nim bliżej, by zrobić fotograficzne zdjęcie. Raz tylko puściły na kroków pięćdziesiąt. Jeden z nich z nastroszoną grzywą i brodą do kolan cochał rogaty łeb o nawisłą gałąź leszczyny; drugi zwrócił się ku nam przodem i z łbem dumnie wzniesionym patrzał ciekawie na błyszczące szkła aparatu. Zrobiwszy jedno zdjęcie w obawie, że wizerunki będą za drobne, posunąłem się jeszcze kilka kroków. Umknęły natychmiast i nie pozwoliły już się zbliżyć. Innym razem, w innem miejscu spotkałem żubra zupełnie blizko, nie dalej, niż na kroków dwadzieścia. Nie wydał mi się tak potwornie brzydkim, jak o tem słyszałem. Ładniejszy jest od bawołu, choć bardzo do niego podobny. Ma ciemno-brązową sierść, wspaniałe, energiczne ruchy, malowniczą głowę z czarnymi, wygiętymi w półksiężyc rogami i duże, smętne oczy. Ma grzywę, która zwisła w kudłatych splotach z garbu i podgardla aż do kolan.
Prócz żubrów, widziałem w puszczy: daniele, kozy, oraz kilka jeleni. Niektóre, mimo letniej pory, miały dwa łopiaste rogi. Powiadają, że to jest jakaś szczególna, nie tutejsza odmiana. Zwykłych sarn i jeleni jest tu mnóstwo. Gęsto też po lesie trafiają się ślady i ryjowiska dzików.
— Aj, panie! I co tych dzików!... I jakie nam w polu szkody robią!... Niech Bóg uchowa! — skarżyli się włościanie.
— Podobno polujecie na nie z oszczepami.
— A tak! Kiedy na pole przychodzą, to w szkodzie wolno zabić. Więc zapędzamy je do opłotków i tłuczemy obuchem.
— A sarny i jelenie też w polu bić wolno?
— Ee! Kto je tam rękami dosięże, a z broni niewolno. Ba, gdyby było wolno, to w tym lesie żyć nie umierać!
— A żubry szkody robią?
— Już co te zwierze, to przeklęte. W lecie jeszcze pół biedy, ale w zimie nie ostoi się żaden płot, żadne ogrodzenie, wszystko rozniosą, rozłamią swojemi rożyskami. Siano potratują, porozrzucają i samego gospodarza do niego nie puszczą. Był tu jeden taki żuber, co kiedy zdechł, tośmy na mszę dali. Niedaleko od wsi miał łączkę, miejsce ulubione. Ludziom przejazdu nie dawał. Stanie pośrodku drogi i stoi, krzycz nie krzycz — nie pójdzie. A gałązkami rzucać ani się waż. Zaraz ogonem wywijać zacznie — gniewa się. Wtedy zawracaj, bo taki każdy żuber ma zwyczaj, że naprzód ogonem wywija, potem językiem się oblizuje i wtedy już się rzuca. I wiele on koniów i krów popruł... o jej! Chłopa z wozem w powietrze rzucił. Taki był ciarach! Ale mu przyszedł koniec...
— Pewnieście mu pomogli!
Chłop spojrzał na mnie z ukosa i westchnął żałośnie.
— A, panie, grzech tak mówić. Za to więzienie, wielka odpowiedzialność! Kto by śmiał? Co mu zresztą zrobi samotny człek z gołemi pięściami, kiedy do niego wielcy panowie z dobrej broni po dwadzieścia razy strzelają i... trafiają, a on tylko się wstrząśnie, a precz stoi...


∗             ∗

Wioska Budy Pogorzelce, z której mieszkańcami mieliśmy przeważnie do czynienia, posiada zaledwie dwadzieścia parę chałup mieszkalnych. Reszta są to spichrze, stodoły, obory i chlewy. Wszystko stawiane z dobrego budulcu, izby przestrone i widne. U każdego prawie domku rozbity jest sadek i mała pasieka. Pod oknami i na oknach — kwiaty. Uprawnej ziemi należy do wsi mało. Obsiewają ją po większej części żytem, owsem, jęczmieniem. Pszenica źle się udaje. Zaraz za wsią ciągną się ogrody warzywne, kartofle, zagony lnu. Ludność odziewa się w płócienny »part« i wełniaki własnego wyrobu. Ludność piękna; kobiety smagłe, kształtne jak sosny, mężczyźni żylaści i hardzi, jak dęby.
— My — budnicy! Myśmy tu z całego kraju zeszli się, lud wyborowy. Jeszcze za królów, kiedy ludzie byli potrzebni do gotowania potażu, to taki rozkaz był dan, wezwanie do najzdatniejszych. Dużo przyszło, a zostało z nich czoło. Ot, skąd się wzięli budnicy! Mieli swe prawa, swoich sołtysów i swoją liberyę: lipowe łapcie i odzież siermiężną, a na niej pas złotolity. Kiedy taki budnik wszedł w niedzielę do karczmy, to mógł wszystkich bić i nikt mu się nie sprzeciwiał, bo go zaraz ubiją... Tacy byli rupierzliwi! Kiedy w niewolę chłopy pańszczyźniane do nich uciekały, to żaden pan szukać ich tu nie śmiał. Każą mu zaraz przejść po drążku nad kotłem z gorącym potażem. Przejdzie — jego wygrana, spadnie — to bez żałości!... Ho, ho! A teraz!... Od 46 roku wszystko się zmieniło. Miodu mniej, drzewa mniej, za wszystko trzeba płacić, a zarobków niema. Lasu nie sprzedają, porębów nie robią, węgli nie palą, ani smoły gonią... nic! Nawet na służbę leśną nie biorą.
— A dlaczego nie biorą? — objaśniał mi rudy, leśny stróż, ex-konduktor z Warszawy. — Dlatego, że nie zasługują, że są łotry, złodzieje, kłusownicy... Wczoraj naprzykład, pod Teremiskami znaleźli cztery ścięte lipy. Już je z kory obdarto. Więc co z nimi, z hultajami robić? Co? — pytam pana?! Jedyna rada: nahajami mordować!
Patrzał na mnie podejrzliwemi oczyma.
Byłem w kłopocie, gdyż nie dość głęboko wnikałem w tragizm czterech ściętych lip.
— Już drugi dzień nie puszczamy bydła na pastwisko — dodał grobowym głosem.
— Z całej wsi?
— Z całej. A pan jak myśli?! Myśli pan, że można dobrocią? Bydło głodne chodzi, ryczy, a chłopy milczą. Taki to lud zacięty. Żeby nie wiedzieli, kto ukradł, co innego. Ale wiedzą: tu ptak z sosny na sosnę nie przeleci, żeby go chłop nie spostrzegł. A jakże! Nie wiedzieliby, kto lipę zrąbał?! Zapamiętali są, jak potępieńcy. Między sobą żrą się, jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić, ale gdy kto z boku po sprawiedliwości czego zapotrzebuje, to jeden za drugiego jak mur. Takie bydło! Poprawiać ich nie chcę — co mi tam. Nie ksiądz jestem. Ludzie wszędzie są gorsi, niż lepsi, ale kto to za nich odpowie? Kto?! Ja! Wymagają odemnie!... Więc niech nie ruszają, bo dojdę, dośrubuję, dowiercę...
Wracając od stróża, myślałem o jego złej o ludzkości opinii. Miał racyę; krzywdzili go całe życie. Stracił zdrowie, służąc w ciągu kilkunastu lat za konduktora pociągów towarowych. Raz go potłukło, wyżył, wyleczył się, dostał kilkadziesiąt rubli... Drugi raz roztrzaskało mu piersi. Leżał rok, stracił siły, kaszle... Wydalili go. Prawował się z koleją cztery lata, wyprawował dwa tysiące, ale mu nie dodali. Zadłużył się, zażył głodu, chłodu i biedy. Teraz ma pensyi siedem rubli, mieszkanie i trochę gruntu. Musi utrzymać żonę i czworo dzieci... Gdyby stracił to miejsce, nie wie, gdzie się podzieje. A tu chłopy kradną lipy, a od niego wymagają...
— Aj, panie! Albo to tylko u niego — odpowiedział mi stary chłop, gdym mu sprawę przedstawił. Był to staruszek niewysoki, bardzo ogorzały, ze ściągłą, pomarszczoną twarzą bez zarostu. Sam mię zaczepił »pochwalonym« i na klocu u drogi grzecznie obok siebie usiąść zaprosił.
— Albo to tylko u niego! U wszystkich to samo. Za dwóch, trzech zbereźników na wszystkich cień pada. Wszystkim wokół wzbraniają bydło na pastwisko pędzać. Tak! A co my winni?! Może kto na złość drewno pod wieś podrzucił... Kto to wie! Niby kto chodzi takie rzeczy w dzień robić... Oj, zbereźniki, psotniki... Im zabawa, a wszyscy za nich cierpią. A skąd to pan jest, co pan tak nic nie wie i po polsku pan tak ślicznie mówi, niby ptak? I panienki z panem zgrabne, jak jamioły. Myślę sobie, że chyba jesteście z Warszawy... A bo kum Wołodkiewicz, co chodził do Częstochowy z kompanią, powiada, że tam kraj piękny, że Warszawa nawet od Bielska ładniejsza!...
— Nie wiem, nie byłem w Bielsku... Więc ciekawi jesteście Warszawy?
— Ale, panie, bardzo jesteśmy ciekawi! Tylko czy to człowiek ma sposobność. Ja bo byłem w Bielsku, ale ogółem ledwie do Narewki do parafii dochodzimy, a są tacy, co nawet wiek swego Pana Boga nie widzą...
Włościanie dostrzegli nas na klocu, a że wieczór był pogodny, więc zaczęli się z przyźb ku nam kierować; musiałem jednak przerwać przyjemną pogawędkę, gdyż w domu czekano na rezultaty mojej wyprawy do żyda, ostatniej nadziei w naszych podróżniczych kłopotach. Nie mieliśmy zapałek, nie wzięliśmy świec, nie starczyło nam chleba. Zjedliśmy już cały zapas jaj i masła u naszej gospodyni. Lecz Białorusin i o żydzie nakłamał: ten wcale nie okazał się żydem. Święcił wprawdzie szabas i nosił »cyces«, ale zastałem go przy chłopskiej robocie — zwoził drzewo; miał figurę i ruchy włościanina, namulone ręce oraz poczciwe i niebieskie oczy. Był kowalem, nic nie kupował i nic nie sprzedawał. W ciągu kilkudniowych stosunków ani razu mię nie oszukał. Wyznaję jednak, że wówczas wracając do moich pań z próżnemi rękami, żałowałem nieobecności klasycznego żyda. Musiałem udać się osobiście po zapałki do pani stróżowej, po kurę — do pani strzelcowej, po jaja do sąsiadki Wołodkiewiczowej i tylko bułki zgodziła się wspaniałomyślnie upiec kowalowa Ruchla.
Wiecznie jednak tak trwać nie mogło. Po wyczerpaniu bogactw wioskowych, po spaleniu wszystkich zapałek i papierosów, w braku sklepiku trzeba było myśleć o odwrocie. Ale przedtem postanowiliśmy nająć na cały dzień furmankę i objechać puszczę, gdzie się da.
Dzień był podobny do dnia naszego przyjazdu. Po niebie wałęsały się skłębione obłoki, a lasy to chmurniały w ich cieniu, to mdlały w gorących potokach słonecznego blasku. Za przewodnika wzięliśmy starego budnika, Marcina, który był niegdyś strzelcem i znał puszczę na wylot. On też miał płowe, na dół obwisłe wąsy i czarne oczy, jak nasz gospodarz.
— Stąd pojedziemy na łąki. Tam miejsce ładne, przestrone, wesołe, kwiecia dużo... Z łąków na Zamczysko, z Zamczyska do Starej Białowieży, ze Starej Białowieży na górę Batura, a stamtąd do domu. Cały dzień zejdzie...
Zgodziliśmy się na wszystko, aby tylko jechać jak najdłużej, jak najdalej po tych zacienionych, wązkich drożynach, nad któremi szmaragdowe gałęzie leszczyny tworzyły lotne łuki.
— To jest łączka, gdzie żuber rozbijał. Tu wiele rośnie ich trawy żubrówki. A tu, ot, miejsce, gdzie się dziewczynie z naszej wioski pokazała pani — opowiadał Marcin, przejęty rolą przewodnika.
— Kazała jej przyjść i skarb nawet obiecała pokazać, ale dziewczyna zlękła się i uciekła. Od tego czasu zaczęła pani do niej chodzić. Kiedy ma przyjść, dziewczyna zawczasu to czuje. Drży, oczy jej w słup stają, zaczyna gadać, piszczyć, kaszleć, jak małe dziecko, aż upadnie i wypręży się... I modlitwy mówiliśmy, i do kościoła ją do księdza wozili, i całą gromadą z nią na to miejsce chadzali — nic nie pomaga. I czy sama dziewczyna, czy z ludźmi, pani nie baczy, zjawia się... Nie robi nic, tylko stoi. Nikt jej nie widzi, a dziewczyna aż się wije od jej wzroku. Krewniaczka mojej żony ulitowała się nad nią i poszły razem na to tu miejsce; na klęczkach błagały, prosiły, aby pani sobie poszła. Dała dziewczynie wypocznienie na trzy roki. Cały czas nie było jej, tej jesieni ostatni termin mija. Co będzie — nie wiadomo. Szkoda dziewuchy; dobra, pracowita, cóż kiedy... schnie!...
Wyjechaliśmy na jasno-zielone łąki, rumiane od kit mietlicy i owsików, usiane żółtem, białem, błękitnem i różowem kwieciem. Słońce złociło je, a ciemny, malachitowy las oramiał wkoło. Szereg szop z grubych brewion na wysokich palach ciągnął się środkiem daleko, jak wieś nadwodnych mieszkańców.
— To na siano... od zwierza! — objaśnił Marcin.
W pobliżu łąk okolica miała teren nizki, wilgotny. Las rósł miejscami wprost na mokradłach i stawał się bardzo podobnym do syberyjskich »kałtusów«.
— A co łosia tu w tych bagnach! O jej! Zaszyją się w gąszcz, tylko po łomotaniu odgadniesz, że tam są; albo który mordę z krzaków nagle wytknie... Bardzo śmieszne! Wielkie, głupie... Kiedy się wabią, dość konnemu koło takich moczarów przejechać i beknąć jak samka, żeby samce biegły za nim wiorst kilka... Ino im się dolna warga, jak torba sieczki mota i prychają ogromnistemi chrapskami, jak z harmat... Nie wiem, ile lat temu, to jednemu księciu łosia w taki sposób do samych nóg przyprowadzili. Dwadzieścia pięć rubli dał dojeżdżaczowi i bardzo chwalił tutejszych dojeżdżaczów, a wcale niewielka rzecz... każdy potrafi!...
— Czy sami strzelaliście kiedy do łosia?
— O jej! Teraz to nie, ale kiedym był miody, tom bardzo to hukanie lubiał. Nieboszczyk pan Niemirski, gdzie mię spotkał, zaraz pytał: »a nie macie czego Marcinie?... zabawę urządzam, chciałbym w imieniny gości sarniną z Białowieży ugościć«, albo »przynieś mi głuszców parę, Marcinie. Wielkanoc nadchodzi...« Nie żeby własnego nie miał — miał lasy i zwierzyny moc — a tylko był taki chciwy na białowiejską, jak dla przykładu... nasze chłopy na kradzione drzewo. Bo to zajmujące, że tu pilnują, strzegą, a on dostanie... Za te głuszce tom ja o mało raz w turmie nie siedział. Obiecałem mu, więc poszliśmy z bratem rano, do dnia. Wypatrzyliśmy dwa. Wzleciały, siadły na sosnę, ogony rozpuściły. Żal strzelać, tak pięknie; górą już słońce, a w dole, cicho, rosisto. Strzeliłem z pod niego, w zleciał i spadł... Głos taki poszedł po lesie, jak granie. Nasza kłusownicka broń tym niedobra, że jeśli nie zamówiona, bardzo głośno strzela. Schwyciłem mego ptaka i w nogi, bo trzeba mieć pośpiech we zwyczaju. Słyszę, brat grzmotnął, poznałem po huku, że trafił. Dobrze! Dybam... Wtem widzę, drogą biegnie na strzał leśny. Przycupnąłem w krzak, ledwie żyję, on mimo... ja dalej... Markotno mi — złapał, myślę, pewnikiem brata... Gdzie zaś... tyle go on widział. Wychodzę na drogę, a brat już stoi... Zaraz zabrałem ptaki i poniosłem panu Niemirskiemu. Opowiedziałem mu całą historyę. Śmieje się. »Wiele chcesz za głuszce?« pyta. »Wiele łaska wielmożnego pana«. »Dobrze, idź do obory i za każdą sztukę wybierz sobie łońskiego cielaka«. I wziąłem. Co najlepszych wybrałem. I takiegom się od tych cieląt przychówku dochował, że mi po 50 rubli za jałoszki płacili. A byka to za 120 sprzedałem. Musiałem sprzedać, bo bodał, nawet z żubrami się bijał. Taki był pan Niemirski! Bogaty był pan, pamiętliwy, wielki pan. Co chciał, to robił. Raz, kiedy u nas było polowanie, on też nie gorsze u siebie urządził. Co od nas spłoszone łosie albo jelenie umkną, to oni wystrzelają. Usłyszeli pukaninę, posiali obejszczyków. Ale... nikogo nie znaleźli. Taki był pan Niemirski! Teraz takich niema...
Tak gawędził stary bez przerwy, lecz jednocześnie rzucał bystre spojrzenia na drogę, na las i nic, zdało się, od ich uwagi nie było ujść w stanie. Pieńki, wyboje, kałuże w porę dostrzegał i umiejętnie omijał. Po bezdrożu, wśród gęstych często drzew, doskonale przeprowadzał parę koni i naszą długą brykę, które w jego rękach wiły się jak wąż.
— A to nazywa się »kozacza stajnia« — rzucił z niechcenia.
Była to obszerna, słoneczna halizna, na której kupkami stojące dęby tworzyły cieniste gaje. Tu nas zaskoczył deszcz. Pociemniało, błysnęło, zagrzmiało, wierzchołki drzew z szumem pochyliły się i zakołysały. Ale nawałnicy, w całem tego słowa znaczeniu, kiedy to las gnie się, jak kłosy zboża, nie było. Żałowały bardzo moje partie, że jej nie zobaczą, choć i ta ulewa dała nam się dobrze we znaki. Wkrótce wiatr ucichł, deszcz mżył drobny, perlisty, jak mgła. Woźnica zatrzymał konie i wskazał biczyskiem na zasnuty dżdżem bór.
— Tu Zamczysko.
— Gdzie?
— O tu!
Nie dostrzegliśmy żadnych śladów budowli. Wzgórek porosły potężnemi drzewami, na jego stokach parę jam — płytkich, wpół przykrytych bujnem zielskiem, paprocią, krzewami, tu i owdzie grudy omszonych kamieni. A przecież miał tu stać zameczek Jagiełły. Miał tu przed Grunwaldem ten król wraz z Witoldem spędzić czas jakiś, urządzać wielkie łowy, z których zdobycz solił i spławiał po Narwi i Wiśle aż pod Płock dla wojska. Tu też schroniły się przed strasznym morem w 1420 roku dwory Królewski i Wielkoksiążęcy. Nic nie zostało z tych czasów. Las ciemny, smutny, zesmagany deszczem, szumiał posępnie. Uderzyła nas tylko wielka moc kwiatów, rzadko spotykanych w innych częściach puszczy. Marcin znalazł nawet pysznego, żółtego storczyka. Daremnie jednak szukaliśmy ich więcej. Bardzo być może, że był to ostatni potomek, hodowanych tu niegdyś w ogrodach, pieszczonych rączkami księżniczek.
Oglądając uważnie kupy głazów, trafiłem na ułożone z nich koncentrycznie rozety, bardzo podobne do »koreksurtów« Mongolii. Zrobiłem więc przypuszczenie, że to są ślady jakiegoś bardzo starożytnego cmentarzyska. Później już dowiedziałem się, że w 1830 roku próbowano rozkopywać Zamczysko, i znaleziono szkielety ludzi, pogańskim pogrzebanych obyczajem, z glinianemi naczyniami pod głową. Epoki wykopaliska nie określono. Może to byli jacyś przedsłowiańscy aborygieni, a może jadźwińgowie, którzy w Białowiezkiej puszczy mieli ostatnie swoje kryjówki i robili stąd po Narwi i jej dopływach napady na Mazowsze. Aż w 1287 roku zniecierpliwieni książęta mazowieccy dotarli do samych ich gniazd, mężczyzn wycięli w pień, a kobiety i dzieci uprowadzili w niewolę. Lud bitny, dziki, wytrwały, postrach sąsiadów, zniknął bez śladu, jak pewnie niezadługo zginie żubr, jak wyniszczał cis i modrzew w naszym kraju. Został tylko słaby ślad jatwieskieh branek w odmiennym kształcie mazurskiej czaszki, w zaciętości i burzliwym, namiętnym temperamencie tego ludu; zostało kilka jatwieskieh nazwisk gór, rzek, uroczysk, oraz kamienne kopce po lasach.
W miejscowości »Stara Białowież« zatrzymaliśmy się nad rzeczką Narewką, pod pięknym dębem, na obiad. Wzdłuż rzeczki, z południa na północ, ciągnęły się obszerne, ukwiecone łąki; pod lasem widać było wioskę. Rozpaliliśmy na drodze ogień i zajęli gotowaniem herbaty. Stary Marcin dowodził, że tu stała niegdyś duża osada, a może nawet miasto...
— Bo Zamczysko grądkami podchodziło aż nad rzeczkę. A niedaleko stąd leży »Sas«, co go w bitwie ubili. Miał krzyż, ale mu zabrali. Powiadają, że okazał się według papierów poganinem...
»Góra Batorego« — ostatni nasz etap, przedstawia nieduży pagórek, o płaskim szczycie. Spód jego opływa szeroka »droga królewska“, a naprzeciw półkolan stoi ściana lasu. W chwili, gdyśmy się wdarli na wzgórek, zachodzące słońce przeświecało przez ciemny, wysoki ten bór.
Tu król Batur, kiedy polował, obozem stawał. Co?! Umiał wybrać!? Starzy ludzie powiadają, że przedtem miejsce to łyse było i widać było daleko bór i drogę, a wkoło dołem stłał się las, jak woda...
Istotnie: ani drzewa, ani podłoże na pagórku nie miały charakteru odwiecznej puszczy. Wystawiam sobie, że było ładnie, gdy na jasnych jego stokach bieliły się rozbite namioty, błyszczały ognie, rycerscy ludzie w futrzanych kołpakach, w myśliwskich kaftanach, wypoczywali po łowach, a dokoła stłał się las »jak woda« i pogodny dzień zamierał nad nim.
Z powrotem pojechaliśmy »królewskim« gościńcem i zaraz niedaleko zdarzył się nam mały wypadek. Spotkaliśmy dwóch ludzi w kałamaszce. Przyjrzeli nam się uważnie i minęli w milczeniu. Marcin brwi zmarszczył, wąsy nastroszył i zaciął biczem konie.
— Co się stało?
— Ee!... Bo... nie lubię! Skrzywdził mię jeden z nich. Córkę miałem, to mi ją schapił i wywiózł gdzieś... na środek ziemi. Pisuje czasem i niby niezgorzej się ma, ale cóż: dla nas przepadła. Niby siekierą rękę odciął! Aj, panie, jak wspomnę, serce palić zaczyna. A taka była dziewczyna przypodobna, przypochlebna, ślachetna, staranna... Od mieszczanów z Bielska, z Narewki i od swoich gospodarzy spokoju nie miałem, zasyłali wciąż swatów; daj i daj! A ona nie i nie!... Bo się już w tę porę zładowała z tym... Ba, gdybym ja wiedział... Ale zmiarkowałem już po czasie. Już kochali się, jak to młodzi... Tak mi żal było dziewczyny, jakby mię kto nożem pchnął...
Umilkł i nie odzywał się do samego domu. Daremnie panie śpiewały piosenki, które lubił, daremnie zagadywały doń, odpowiadał krótko i twarz od nas odwracał.
Ostatni raz tego wieczoru poszliśmy pobłądzić, pożegnać się z puszczą. Wróciliśmy późno, gdy zmrok już zmieszał pnie, zakrył luki i zagroził wcale nie wypuścić nas z lasu. Wioska spała owiana delikatną mgłą miesięcznej nocy. Gdzieniegdzie w okienkach błyskały wszakże czerwone światełka, a u jednego z na uboczu stojących domków spłoszyliśmy ludzką parę. Chłopiec i dziewczyna stali za węglem i, trzymając się za ręce, patrzyli na łany łagodnie kołyszącego się żyta. Dziewczyna widać do snu się już kładła, gdy ją wywołało pukanie, gdyż była tylko w wełniaku i białej koszuli bez fartucha, kaftana i chusty. Dostrzegłszy nas, cofnęła się wstydliwie, przytrzymując rozpuszczone po plecach włosy. Chłopak zmierzył nas błyszczącem spojrzeniem.
W domu gospodarstwo czekali na nas z kolacyą.
— Jutro jedziecie i pewnie nigdy już nie wrócicie?! — pytała gospodyni. A my tak do was przywykli... Moja Wikta to i spać nie chciała. Wciąż pyta: a czy, mamo, oni jutro aby do miejsca dojadą?... A czy aby będą mieli gdzie nocować... A dlaczego, mamo, te panny po trzy na siebie wkładają spódnice?... Nie dziwota — dziecko! Ja sama pierwszy raz widzę polskie kobiety... Jeżdżali tu panowie, ale zawsze mężczyźni... Ziemlemiery, inżeniery... Nawet chałupę u nas najmowali... Przyjeżdżajcie jeszcze, jeśli zdarzy się ochota... prosiemy!...
Znowu umówiliśmy się z Marcinem, że nas odwiezie na stacyę. Po drodze do Hajnówki zatrzymaliśmy się obejrzeć kapliczkę, gdzie ukazał się u źródła cudowny obraz Matki Boskiej.
— Co tu przedtem było kijów, kulów, różnych rzeczy, zostawianych dla pamięci... — prawił Marcin. — Teraz siła zmalała, wody ubyło. Tylko zostało, co muchów i komarów tu, jak i przedtem nie bywa!
Dokoła bagnistego źródełka rósł ciemny, świerkowy gaj. Z drogi dostać się doń można było po haci kładzionej z okrąglaków. Nad samem źródełkiem postawiony był prosty, drewniany daszek z balustradą w około. Na drzewach, krzewach i ziemi — wszędzie leżało dużo barwnych szmatek — ubogie wota pobożnych. Inne pewnie zostały schowane do drewnianej cerkiewki. Pod daszkiem mieścił się postument dla cudownego obrazu i parę niezdarnie malowanych ikon.


∗             ∗

W parę godzin potem wsiedliśmy do wagonu. Marcin do końca stał we drzwiach stacyi i patrzał na nas przyjaźnie. Pociąg ruszył i coraz szybciej, coraz dalej, pomknął od lasów w szczere, jasne pola. Cofnęliśmy się w głąb, by usiąść na ławce, przymknąć oczy i rozważyć, rozpamiętać śliczną, zieloną wizyę tych kilku dni.

Świack, 1 sierpnia 1898 r.







  1. Przekręcone Wiaziemski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.