Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

można spodziewać się, że coś niespodzianie wychynie z nieznanego wnętrza i przeraźliwy krzyk zmąci rozkoszną serenadę lasu. Mieszkaniec wyższych szerokości globu musi się z tem życiem zwyknąć, nim je polubi; z początku ono dla niego jest za nużące, za bogate, za rojne i za... mroczne.
Puszcza Białowiezka uderza nadewszystko przedziwną harmonią rozmiarów i światła. Drzewa bardzo kształtne i wyniosłe nie są jednak ani tyle wybujałe, ani rosną tak zwarto, aby zatracały swą fizyognomię. Zawsze można znaleść punkt, z którego widać cały osobnik od spodu aż do czuba, skąd można poznać charakter koron i proporcye strzał. Mimo to puszcza nie jest bladą; owszem: jest niezmiernie zieloną. Każda cząsteczka powietrza wydaje się nasycona tą zielonością, która spływa wraz z słońcem z umiarkowanie gęstego stropu, bije z dołu od bogatego podszycia leszczyny, jałowcu, od młodej porośli, od rozmaitych odmian traw, ziół, chwastów, od brudno-zielonych mchów i ciemnych, jak laur, plam jagodniku. Oko pławi się w tej zielonej powodzi, jak w ożywczym nektarze. A że drzewa skupiają się w duże, zwarte połacie jednego gatunku, więc spojrzenie wciąż odnajduje nowe kombinacye tonów, zarysów i perspektywy. Jest to niby cudowny poemat, bardzo spokojny, bardzo przejrzysty i bardzo