Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z pod niego, w zleciał i spadł... Głos taki poszedł po lesie, jak granie. Nasza kłusownicka broń tym niedobra, że jeśli nie zamówiona, bardzo głośno strzela. Schwyciłem mego ptaka i w nogi, bo trzeba mieć pośpiech we zwyczaju. Słyszę, brat grzmotnął, poznałem po huku, że trafił. Dobrze! Dybam... Wtem widzę, drogą biegnie na strzał leśny. Przycupnąłem w krzak, ledwie żyję, on mimo... ja dalej... Markotno mi — złapał, myślę, pewnikiem brata... Gdzie zaś... tyle go on widział. Wychodzę na drogę, a brat już stoi... Zaraz zabrałem ptaki i poniosłem panu Niemirskiemu. Opowiedziałem mu całą historyę. Śmieje się. »Wiele chcesz za głuszce?« pyta. »Wiele łaska wielmożnego pana«. »Dobrze, idź do obory i za każdą sztukę wybierz sobie łońskiego cielaka«. I wziąłem. Co najlepszych wybrałem. I takiegom się od tych cieląt przychówku dochował, że mi po 50 rubli za jałoszki płacili. A byka to za 120 sprzedałem. Musiałem sprzedać, bo bodał, nawet z żubrami się bijał. Taki był pan Niemirski! Bogaty był pan, pamiętliwy, wielki pan. Co chciał, to robił. Raz, kiedy u nas było polowanie, on też nie gorsze u siebie urządził. Co od nas spłoszone łosie albo jelenie umkną, to oni wystrzelają. Usłyszeli pukaninę, posiali obejszczyków. Ale... nikogo nie znaleźli. Taki był pan Niemirski! Teraz takich niema...