Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak gawędził stary bez przerwy, lecz jednocześnie rzucał bystre spojrzenia na drogę, na las i nic, zdało się, od ich uwagi nie było ujść w stanie. Pieńki, wyboje, kałuże w porę dostrzegał i umiejętnie omijał. Po bezdrożu, wśród gęstych często drzew, doskonale przeprowadzał parę koni i naszą długą brykę, które w jego rękach wiły się jak wąż.
— A to nazywa się »kozacza stajnia« — rzucił z niechcenia.
Była to obszerna, słoneczna halizna, na której kupkami stojące dęby tworzyły cieniste gaje. Tu nas zaskoczył deszcz. Pociemniało, błysnęło, zagrzmiało, wierzchołki drzew z szumem pochyliły się i zakołysały. Ale nawałnicy, w całem tego słowa znaczeniu, kiedy to las gnie się, jak kłosy zboża, nie było. Żałowały bardzo moje partie, że jej nie zobaczą, choć i ta ulewa dała nam się dobrze we znaki. Wkrótce wiatr ucichł, deszcz mżył drobny, perlisty, jak mgła. Woźnica zatrzymał konie i wskazał biczyskiem na zasnuty dżdżem bór.
— Tu Zamczysko.
— Gdzie?
— O tu!
Nie dostrzegliśmy żadnych śladów budowli. Wzgórek porosły potężnemi drzewami, na jego stokach parę jam — płytkich, wpół przykrytych bujnem zielskiem, paprocią, krzewami, tu i owdzie