Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ków nagle wytknie... Bardzo śmieszne! Wielkie, głupie... Kiedy się wabią, dość konnemu koło takich moczarów przejechać i beknąć jak samka, żeby samce biegły za nim wiorst kilka... Ino im się dolna warga, jak torba sieczki mota i prychają ogromnistemi chrapskami, jak z harmat... Nie wiem, ile lat temu, to jednemu księciu łosia w taki sposób do samych nóg przyprowadzili. Dwadzieścia pięć rubli dał dojeżdżaczowi i bardzo chwalił tutejszych dojeżdżaczów, a wcale niewielka rzecz... każdy potrafi!...
— Czy sami strzelaliście kiedy do łosia?
— O jej! Teraz to nie, ale kiedym był miody, tom bardzo to hukanie lubiał. Nieboszczyk pan Niemirski, gdzie mię spotkał, zaraz pytał: »a nie macie czego Marcinie?... zabawę urządzam, chciałbym w imieniny gości sarniną z Białowieży ugościć«, albo »przynieś mi głuszców parę, Marcinie. Wielkanoc nadchodzi...« Nie żeby własnego nie miał — miał lasy i zwierzyny moc — a tylko był taki chciwy na białowiejską, jak dla przykładu... nasze chłopy na kradzione drzewo. Bo to zajmujące, że tu pilnują, strzegą, a on dostanie... Za te głuszce tom ja o mało raz w turmie nie siedział. Obiecałem mu, więc poszliśmy z bratem rano, do dnia. Wypatrzyliśmy dwa. Wzleciały, siadły na sosnę, ogony rozpuściły. Żal strzelać, tak pięknie; górą już słońce, a w dole, cicho, rosisto. Strzeliłem