Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

usiedliśmy pod pniem potężnej sosny. Słońce zalewało nas gorącymi potokami światła. Pulchna, brunatna droga, jak aksamitna przepaska wyciągnęła się na kobiercu żywej, błyszczącej po nocnym deszczu, roślinności. Moc kwiatów i czarnych, głębokich cieniów drzew rysowała kapryśny deseń na tym kobiercu. Krótką chwilę trwała cisza, gdyż ptaki, zestraszone kolorowemi parasolkami i bluzkami pań, umilkły, ale rychło się z niemi oswoiły i znów zacząły śpiewać; motyle z wdziękiem przelatujące w nagrzanem powietrzu coraz to siadały na ich ramionach i kapeluszach. Życie miejscowe niecierpliwie wracało do zwykłego biegu. Bąki, komary, muchy z brzęczeniem krążyły w powietrzu. Milczeliśmy i nie ruszali się, ciekawie przypatrując się dramatom, rozegrywanym przez mrówki, boże krówki, jętki i miliony innych... nieznanych. I zostaliśmy nagrodzeni za tę uwagę dla »młodszej współbraci«, gdyż żubry same na nas wyszły. Były to dwa rosie, stare, samce. Biegły z hałasem przez las, rzucały się jak szalone z zarośli w zarośla, starając się pozbyć prześladujących je owadów. Próbowaliśmy podejść ku nim bliżej, by zrobić fotograficzne zdjęcie. Raz tylko puściły na kroków pięćdziesiąt. Jeden z nich z nastroszoną grzywą i brodą do kolan cochał rogaty łeb o nawisłą gałąź leszczyny; drugi zwrócił się ku nam przodem i z łbem dumnie