Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzniesionym patrzał ciekawie na błyszczące szkła aparatu. Zrobiwszy jedno zdjęcie w obawie, że wizerunki będą za drobne, posunąłem się jeszcze kilka kroków. Umknęły natychmiast i nie pozwoliły już się zbliżyć. Innym razem, w innem miejscu spotkałem żubra zupełnie blizko, nie dalej, niż na kroków dwadzieścia. Nie wydał mi się tak potwornie brzydkim, jak o tem słyszałem. Ładniejszy jest od bawołu, choć bardzo do niego podobny. Ma ciemno-brązową sierść, wspaniałe, energiczne ruchy, malowniczą głowę z czarnymi, wygiętymi w półksiężyc rogami i duże, smętne oczy. Ma grzywę, która zwisła w kudłatych splotach z garbu i podgardla aż do kolan.
Prócz żubrów, widziałem w puszczy: daniele, kozy, oraz kilka jeleni. Niektóre, mimo letniej pory, miały dwa łopiaste rogi. Powiadają, że to jest jakaś szczególna, nie tutejsza odmiana. Zwykłych sarn i jeleni jest tu mnóstwo. Gęsto też po lesie trafiają się ślady i ryjowiska dzików.
— Aj, panie! I co tych dzików!... I jakie nam w polu szkody robią!... Niech Bóg uchowa! — skarżyli się włościanie.
— Podobno polujecie na nie z oszczepami.
— A tak! Kiedy na pole przychodzą, to w szkodzie wolno zabić. Więc zapędzamy je do opłotków i tłuczemy obuchem.
— A sarny i jelenie też w polu bić wolno?