Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ee! Kto je tam rękami dosięże, a z broni niewolno. Ba, gdyby było wolno, to w tym lesie żyć nie umierać!
— A żubry szkody robią?
— Już co te zwierze, to przeklęte. W lecie jeszcze pół biedy, ale w zimie nie ostoi się żaden płot, żadne ogrodzenie, wszystko rozniosą, rozłamią swojemi rożyskami. Siano potratują, porozrzucają i samego gospodarza do niego nie puszczą. Był tu jeden taki żuber, co kiedy zdechł, tośmy na mszę dali. Niedaleko od wsi miał łączkę, miejsce ulubione. Ludziom przejazdu nie dawał. Stanie pośrodku drogi i stoi, krzycz nie krzycz — nie pójdzie. A gałązkami rzucać ani się waż. Zaraz ogonem wywijać zacznie — gniewa się. Wtedy zawracaj, bo taki każdy żuber ma zwyczaj, że naprzód ogonem wywija, potem językiem się oblizuje i wtedy już się rzuca. I wiele on koniów i krów popruł... o jej! Chłopa z wozem w powietrze rzucił. Taki był ciarach! Ale mu przyszedł koniec...
— Pewnieście mu pomogli!
Chłop spojrzał na mnie z ukosa i westchnął żałośnie.
— A, panie, grzech tak mówić. Za to więzienie, wielka odpowiedzialność! Kto by śmiał? Co mu zresztą zrobi samotny człek z gołemi pięściami, kiedy do niego wielcy panowie z do-