Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i do kościoła ją do księdza wozili, i całą gromadą z nią na to miejsce chadzali — nic nie pomaga. I czy sama dziewczyna, czy z ludźmi, pani nie baczy, zjawia się... Nie robi nic, tylko stoi. Nikt jej nie widzi, a dziewczyna aż się wije od jej wzroku. Krewniaczka mojej żony ulitowała się nad nią i poszły razem na to tu miejsce; na klęczkach błagały, prosiły, aby pani sobie poszła. Dała dziewczynie wypocznienie na trzy roki. Cały czas nie było jej, tej jesieni ostatni termin mija. Co będzie — nie wiadomo. Szkoda dziewuchy; dobra, pracowita, cóż kiedy... schnie!...
Wyjechaliśmy na jasno-zielone łąki, rumiane od kit mietlicy i owsików, usiane żółtem, białem, błękitnem i różowem kwieciem. Słońce złociło je, a ciemny, malachitowy las oramiał wkoło. Szereg szop z grubych brewion na wysokich palach ciągnął się środkiem daleko, jak wieś nadwodnych mieszkańców.
— To na siano... od zwierza! — objaśnił Marcin.
W pobliżu łąk okolica miała teren nizki, wilgotny. Las rósł miejscami wprost na mokradłach i stawał się bardzo podobnym do syberyjskich »kałtusów«.
— A co łosia tu w tych bagnach! O jej! Zaszyją się w gąszcz, tylko po łomotaniu odgadniesz, że tam są; albo który mordę z krza-