Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kępiastych bagien i moczarów, gdzie drzewa chore, słabo uliścione, sterczą krzywo w rozmaitym kierunku, jak sterczy zarost na pomarszczonem obliczu azyaty. Tajga martwa. Prócz szumu wichrów, plusku fal, trzasku padających drzew, wędrowiec nic nie usłyszy w jej głębi. Gdy drzemie, można dziesiątki wiorst przebyć i mieć za towarzysza tylko stuk kopyt własnego wierzchowca. Cały jej urok w jej smętności i jej bezmiarze.
«Urmany» południowej Syberyi, są to gniazda boru tak rosłego, zwartego i ciemnego, że ma pozór jakiejś olbrzymiej leśnej piwnicy. Wyrastają one tylko w żyznych górskich dolinach lub zaciszach, osłoniętych od suchych, gwałtownych, stepowych wiatrów i są wkropione w obszary zwykłej, trochę tylko bujniejszej tajgi. Spotkać tam można sosny, modrzewie, świerki, cedry (limba), tak potężne, jak nigdzie. Guzowate ich cielska, gruba, spękana kora, kręte, szeroko rozrzucone konary, ogromne zwoje korzeni, jak polipy oplątujących złomy skał — i robią wprost potworne wrażenie. Niema żadnego podszycia. Nic nie rośnie w cieniu tych północnych olbrzymów. Wilgotno, cicho, czarno, jak w katakumbach. Promień słońca, gdy się przekradnie szczytowym otworem, świeci smutno, mdło, jak przez więzienne okienko. Drzewa żyją, władają wieki i konają wieki. Zwały