Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie możemy ustąpić. Położono u nas rubla z konia! — podtrzymali go obecni chłopi.
W godzinę po dobiciu targu dostarczono nam małą wysianą słomą bryczkę i dwa niezłe mierzyny.
— Tylko wieź dobrze!
— O jej! Tak powiozę, że sobie jeszcze na wódkę zarobię.
Ruszyliśmy dość żwawo szeroką »królewską drogą«, która prowadzi z Białowieży do miasteczka Narwi. Ogromne sosny, potężne dęby, ciemne, brodatymi porostami obwieszone świerki, przysadziste lipy, graby, jesiony, tworzyły z obu stron cudne, cieniste szpalery, pozłocone we wrębach smugami gorącego światła. W głębi, u stóp strzelistych pni, leżały olbrzymie cielska starodrzewia, powalonego przez wicher, czy wiek. Delikatna pleśń mchów powlekała większość jak aksamitna opończa. Ich wykroty tworzyły ogromne, czarne tarcze z korzeniami, wijącymi się u brzegów, jak włosy Gorgony. Rycerz z koniem mógłby się z łatwością schować za każdym. Ciszę mącił tylko niewyraźny szmer lasu, kukanie kukułki i łagodny tupot naszych koni, raźno biegnących po miękkiej, ujeżdżonej drodze. Na błękitnym szlaku nieba, co wił się nad drogą, z poza rąbka splątanych konarów, wypływały szare, posrebrzane chmury i nikły, uchodząc szybko dalej nad las.