Pułkownik/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Młody i wesoły zazwyczaj Alfred, dziwnie spoważniał i sposępniał; ażeby wytłómaczyć tę zaszłą w nim zmianę, musimy powrócić znowuż do Borków, spojrzeć w czarne oczy Klaruni, zobaczyć marsowatą twarz pułkownika.
Ten ostatni gniewnie ruszał wąsami, nie pokazywał się kobietom jak tylko na obiad, a ciotce Józefie po raz pierwszy w życiu, co prawda, wypalił sążniste kazanie, które ją do nerwowego płaczu doprowadziło.
W cichym dworku byli wszyscy jakby powarzeni, jak nie swoi. — Klarunia miała często oczęta czerwone, ciotka wzdychała ciężko, a pułkownikowi wszystko wydawało się złem — niedogodnem.
Gniewał go deszcz, gniewała pogoda, ludzie nie umieli się ruszać, konie źle chodziły, a nawet ulubione jego siodło wydawało mu się starym, zniszczonym gratem, który tylko na strych, na pastwę myszom, należało wyrzucić; — a powodem tego wszystkiego była ukochana, wypieszczona Klarunia, i jej serce, zaczynające się budzić z uśpienia.
Pomimo zaleconej czujności, ciotka nic dostrzedz nie mogła, lecz stary wiarus czuwał i stał na straży, jak żuraw, czuwał i dojrzał niebezpieczeństwo.
Bystre oko pułkownika umiało dostrzedz zdaleka jak po gładkiej powierzchni stawu sunęło szybko czółenko Klaruni, a za niem zdawała się gonić druga łódka. Czółenko zniknęło wśród olch otaczających brzeg rzeki, a łódka zawróciła w stronę przeciwną i powoli, leniwie popłynęła ku grobli.
Widział to pułkownik, lecz milczał jeszcze, obserwował tylko baczniej i pilniej niż przedtem.
Na trzeci dzień znowuż oko jego dostrzegło krótko bardzo trwającą scenę.
Pułkownik był na łąkach, niedaleko drogi. Klarunia wracała z konnej przejażdżki. Kiedy przejeżdżała obok lasku, na spotkanie jej, przypadkowo niby, wysunął się jakiś jeździec. Siedział on na ładnym, kasztanowatym koniu, ubrany był elegancko, nawet wykwintnie.
Spostrzegłszy Klarunię, uchylił kapelusz i ukłonił jej się, na co ta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy. Zdawało się pułkownikowi, że młodzi ludzie rozmawiają z sobą, lecz rozmowa ta trwała chwilkę zaledwie. Potem znów nastąpiła zamiana ukłonów — i Klarunia powoli jechała ku domowi, a ów młody człowiek popędził szybko w stronę przeciwną.
W tem spotkaniu, w którem zresztą nic nadzwyczajnego nie było, stary wiarus dostrzegł, jeżeli nie niebezpieczeństwo jeszcze, to, co najmniej, jego początek. Targał niecierpliwie siwe wąsy i stracił humor odrazu. Od chwili też owego spotkania, zaczęły się w dworku, tak wesołym dotąd, dnie smutne, Klarcia spoważniała i piosenki jej nie rozlegały się, jak dawniej, dźwięcznem echem po ogrodzie. Zaniedbała ulubione kwiatki, posmutniała — pobladła...
Pułkownik, gdy tylko z pola powrócił, zamykał się w swoim pokoju i chodził z kąta w kąt, godzinami całemi. Zdawało mu się, że na warcie stoi i pilnuje... czego?
— Czego? Sam sobie to pytanie zadawał. Budzącego się serca dziewczyny? a któż upilnuje ptaszka, co się chce z gniazdka wydobyć, gdy już skrzydła do lotu zdatne uczuje? Zresztą — myślał stary — czyż mam prawo do tego? czy wolno mi kłaść tamę budzącemu się uczuciu? Młoda jest, w wiosnę życia wchodzi zaledwie, ma zatem do tego życia prawa wszelkie, prawa, których nie złamie przecież zakaz dziadka... Smutno, smutno — myślał pułkownik — wychowałem ją od małego dziecka, wynosiłem na rękach, i zdawało mi się, że mam chociaż jednę istotę przywiązaną do mnie na świecie. Mogłem nawet przypuszczać, że ona mnie kocha, że nie opuści mnie już nigdy, że — kiedy nadejdzie godzina ostatniego apelu, sama, swoją ręką, oczy mi zamknie. — Złudzenie próżne, złudzenie tylko. — Ukazał się zdaleka młokos jakiś, elegancik, ładna lalka; spotkał ją raz, spojrzał tylko, i już ona za nim tęskni, już się zamyśla, już zapomina o dziadku, który przez tyle lat przecie na jej wdzięczność i przywiązanie pracował! Sprawiedliwości, sprawiedliwości! gdziesz się chowasz, skoro niema cię już nawet w czystej duszy dziewczęcia — dziecka prawie!
Tarł czoło niecierpliwie i gniewał się. Chciał zawołać Klarunię i obsypać ją wymówkami — lecz, do czegóż to doprowadzi? Co pomoże?
Po chwili dłuższego zastanowienia, myśl kochającego dziadka inny przybrała obrót. Zapomniał chwilowo o swoim smutku, zawstydził się nawet. Czyż miał prawo żądać, aby dziewczyna wyrzekła się młodości, czyż może się dziwić że pragnie ona żyć i kochać? Nie — to egoizm przecie, a czynnik ten tak małą w życiu pułkownika odgrywał rolę... Więc dobrze, niech Klarunia kocha, niech opuści starego dziadka, pozostawi go tu w samotności, a pójdzie za tym, kogo jej serce wybierze, tylko z warunkiem, aby ów ktoś był godnym tego skarbu, aby zasługiwał na zaufanie wszelkie, ażeby stary dziadek mógł umrzeć spokojnie, wiedząc, że pozostawia godnego po sobie zastępcę.
Chodził staruszek po pokoju i myślał, monologując półgłosem:
— Prawda, prawda niestety, że utracić ją muszę, że, wbrew najgorętszym pragnieniom moim, ale zgodnie z prawami życia, nad moje pragnienia wyższemi, serce jej posiędzie człowiek obcy? Czy pierwszy lepszy elegancik, przybyły tu, w okolicę, dla wytchnienia po stołecznych zabawach, jakaś lalka bez duszy?... Nie! to nie sposób! Dawniej w zamążpójściu dla panny, szukano przedewszystkiem partyi, dziś partya nie wystarcza, należy przedewszystkiem szukać człowieka.
Według zdania pułkownika, który już przecie tyle w życiu swem widział, tyle krajów przeszedł i tak wielu ludzi miał sposobność poznać — najodpowiedniejszym zięciem dla Klaruni byłby chłopak zupełnie biedny, lecz pracowity i zacny.
Takim był właśnie syn jego przyjaciela, chłopiec, na którego przyjazd pułkownik z taką niecierpliwością oczekiwał; lecz upragnionego gościa widać nie było, a tymczasem wrażliwe serduszko Klaruni, na widok owego eleganta z sąsiedztwa, przyspieszonem uderzało tętnem. Przypuszczał to i odgadywał pułkownik.
Zresztą i nietrudno było się jakiejś zmiany w usposobieniu Klaruni domyśleć. Choćby sama się z tem ukryć pragnęła, to zdradzały ją oczy wymowne, nie umiejące kłamać, zdradzała mimowolna tęsknota i zamyślenie, w które bardzo często wpadała... To odkrycie było ciężkiem dla pułkownika brzemieniem. Sypiać nie mógł.
Nieraz w nocy zapalał światło, ubierał się i zamyślony po pokoju swym chodził, a odgłos jego kroków głuchem się echem wśród ciszy nocnej odzywał.
Przychodziły mu na myśl różne plany i kombinacye, w jaki sposób możnaby się pozbyć tego niebezpiecznego, niepożądanego sąsiada. — Raz zastanowiła go myśl, którą chciał nawet zaraz, przy pierwszej sposobności urzeczywistnić.
Cóż łatwiejszego jak obrazić młodzika i stanąć z nim do honorowej rozprawy? zręczne pchnięcie szpadą, którą stary wojak po mistrzowsku władał, lub kula pistoletowa upuści mu krwi trochę i odbierze ochotę do dalszych wycieczek po stawie i konnych w stronę Borków przejażdżek.
Lecz po chwili refleksya przyszła. — Bić się z jakimś młodzikiem, dla błahej, zmyślonej przyczyny? do czego doprowadzi? jak wyglądać będzie w oczach ludzi, w obec opinii? czy wreszcie nie uczyni Klaruni bohaterką plotek jakich i gawęd niepotrzebnych? czy nie zakrwawi jej serca?
Nie, nie, — to nie jest środek, to nie doprowadzi do celu.
W takich myślach biedny pułkownik tracił dnie i noce, przyjazdu oczekiwanego gościa wyglądając napróżno, bo ów gość, nietylko że nie przyjeżdżał, ale nawet ani znaku życia o sobie nie dawał. Nawet na list do przyjaciela i towarzysza broni pisany dotychczas odpowiedzi nie było.
Raz po południu, w czasie żniw właśnie, pułkownik siadł z fajeczką w ganku ocienionym powojami i bluszczem. Gorąco było piekielne, zdawało się że, jak to mówią, ogień z nieba leci. — Ludzie do żniwa najęci odpoczywali pod cieniem drzew i krzaków, a pułkownik również przed pójściem w pole trochę ochłodzić się pragnął. — Spoglądał na niebo, jakby się chciał przekonać, czy na jasnym horyzoncie nie ukazuje się chmurka i nie zwiastuje deszczu, który, podczas żniw zwłaszcza, lubi najmniej przewidziane niespodzianki rolnikom urządzać, lecz niebo było czyste zupełnie, słońce paliło się wysoko. — Pułkownik do zwykłej swojej dumki o Klaruni powrócił i, po raz setny może, zadawał sobie w myśli, to pytanie: co robić?
Tym razem zdawało mu się że znalazł już rozwiązanie pomyślne. Sprzeciwiało się ono, co prawda, tradycyom taktyki wojskowej wiarusa, lecz w położeniu danem bodaj czy nie było jedynie możliwym punktem wyjścia.
Postanowił wyjechać z wnuczką na kilka miesięcy zagranicę. Wprawdzie na ten cel trzeba naruszyć zebrany na czarną godzinę kapitalik, wprawdzie w tak ważnym dla gospodarstwa czasie, wypadnie pozostawić folwark właściwie na łasce i niełasce ludzi, gdyż ciotka Józefa męzkiemu gospodarstwu rady nie da, — lecz mniejsza o to. Straty jakie ztąd wynikną niczem są w porównaniu ze stratą, na jakąby mogła narazić się Klarunia, zrobiwszy niewłaściwy wybór.
Pułkownik zdecydował się wyjechać — i to jak najprędzej. — Pojadą nad Ren, do Szwajcaryi potem. — Młodziutka Klarunia, wrażliwa na piękno, mając przed oczami czarujące widoki, zapomni o uczuciu, które się do serduszka jej wkradło, a zapewne ugruntować jeszcze nie zdołało.
Tak, tak, to jedyna myśl praktyczna, tylko ją wykonać co prędzej potrzeba!
W oczach staruszka błysnęła iskra zapału, ożywił się myślą owego wyjazdu i co najprędzej postanowił ją urzeczywistnić. Zerwał się więc z ławki i do pokoju panny Józefy chciał iść, aby jej o zamiarze powiedzieć i dać czas do przygotowania rzeczy do podróży Klaruni nieodzownych, gdy wtem wzrok jego padł na gościniec.
Pułkownik oczy ręką od słońca zasłonił i patrzył.
Na drodze wznosił się tuman kurzu, wśród którego widać było powozik, ciągniony przez cztery rosłe konie.
Jakżeby to być mogło, żeby się stary kawalerzysta koniom nie przyjrzał? patrzył więc — i zdawało mu się, że poznaje ekwipaż ze Starzyna.
Zdziwienie staruszka bardziej jeszcze wzrosło, gdy ekwipaż z gościńca ku dworkowi wprost skręcił, stangret kilkakrotnie z bicza trzasnął i spienione konie tuż przed samym gankiem osadził.
W powozie znajdowali się obydwaj bracia ze Starzyna.
Młodszy szybko wyskoczył i pomógł wysiąść bratu, który się z trudnością podnosił z siedzenia.
Pułkownik do przybyłego rękę na powitanie wyciągnął, pana Stanisława znał bowiem osobiście, spotykał go nieraz w kościele, raz nawet, wspólnie z sąsiadami innymi, radzili o postawieniu domu na szkołę.
— Dawno już nosiłem się z zamiarem złożenia uszanowania mojego szanownemu pułkownikowi — mówił pan Stanisław — ale fatalny stan zdrowia nie pozwalał mi na to. Dziś, czując się lepiej niż kiedykolwiek, dopełniam ten miły obowiązek...
— Bardzo, bardzo szanownemu sąsiadowi dziękuję, — mówił pułkownik — wstrząsając silnie ręką zdenerwowanego człowieka, któremu mogło się zdawać, że delikatne jego palce dostały się w kleszcze kowalskie.
— Zarazem pozwól, szanowny pułkowniku, że ci przedstawię rodzonego mego brata, Alfreda, który przybył do nas na jakiś czas w gościnę.
Pułkownik bacznie na gościa spojrzał. — Nieprzyjaciel przed którym chciał uciekać, przychodził do niego do domu, zapewne z zamiarem rozwinięcia prawidłowego ataku.
Przygryzł stary wąsa nieznacznie, co zazwyczaj u niego oznaką niezadowolenia było, lecz jako gospodarz gościnny, nie dał poznać po sobie, że mu owa niespodziana wizyta przyjemności nie sprawia.
Przeciwnie, witał gości mile, z pewnym odcieniem serdeczności nawet. — Otworzył szeroko drzwi i do pokoju poprosił.
Panowie weszli do skromnego lecz czyściutkiego saloniku, którego ozdobą jedyną było kilka obrazów, duży bukiet na stole i starannie ręką Klarci pielęgnowane, kwiatki.
Zaledwie goście weszli, pułkownik dwukrotnie w dłonie klasnął, a na to hasło ukazał się natychmiast młody chłopiec, ubrany nie w liberyę wprawdzie, ale czyściutko — i wyprostowany jak struna, przy drzwiach stanął.
Pułkownik szepnął mu słów kilka, — chłopiec zrobił zwrot na lewo, z precyzyą, którejby mu niejeden stary sierżant mógł pozazdrościć, i za chwilę powrócił niosąc na tacy kieliszki i butelkę, dobrze już pleśnią porosłą.
Zręcznie wydobył korek i wyszedł.
— Bój się Boga, pułkowniku, rzekł pan Stanisław, na takie gorąco węgrzyn?
— A czemże mam wypić zdrowie tak szanownych gości? Nie obawiajcie się panowie, jest on już zbyt stary, żeby mógł komu zaszkodzić; przechowało się trochę, jakimś cudem, z zapasów mojej rodziny, z owych lepszych czasów, kiedy to ludzie jeszcze wino pijali, a w żyłach mieli krew...
— Przypuszcza pan szanowny że dziś jest inaczej?
— Co do owej krwi, panie?
— Właśnie.
Pułkownik zamyślił się trochę — a po chwili rzekł:
— Zapewne... krew to jest w ludziach, ale jaka! tyle chyba tylko że czerwona... ale czy drgają w niej takie iskry jak niegdyś, czy zakipi ona oburzeniem, na widok złego... czy zawrze do szlachetnego czynu? Zresztą, — nie przesądzam, stary jestem... może już oczy moje osłabły i nie mogą widzieć, tak dobrze, jak niegdyś... może mój umysł już się przytępił — ale różnicę widzę, widzę, moi panowie.
— Czas inny, chłodniejszy, — wtrącił pan Stanisław.
— Ha! może to chłód, trzeźwość, spokój, czy jak tam panowie nazywacie, a może też zniechęcenie, apatya, zasklepienie się w swoich własnych interesach, lub tylko przyjemnościach... co gorzej.
Pan Stanisław znacząco na brata spojrzał i rzekł do pułkownika.
— Poniekąd zdaniu temu trudno odmówić słuszności, lecz z drugiej strony, niech mi pan pułkownik wskaże, gdzie dziś młody człowiek ma pole działalności? wszystkie drogi zagrodzone, zamknięte, przeludnienie wszędzie.
— Nie, szanowny sąsiedzie, — zaprotestował, ożywiając się, pułkownik — na ten pogląd pisać się nie mogę nigdy. Pola do pracy, mojem zdaniem, ten tylko nie znajdzie, kto pracować nie chce, albo też... nie umie.
— Ależ, panie pułkowniku, wszak wiesz pan, że na polu działalności publicznej karyera dla młodych ludzi zamknięta.
— Otóż w tem, panie dobrodzieju, sęk, że karyeryby się chciało... każdy wodzem być pragnie — a do szeregów nie ma nikogo. — Co pan dobrodziej mówi, karyera! karyera! Co nam dyabli po karyerach, gdzie ziemia jest, warsztaty są... Póki zagony rolników potrzebują, kowadła rąk, a książki głów, póty karyera dla młodych ludzi otwarta, bardzo szeroko otwarta.
— Zapewne — wtrącił pan Stanisław — ale, bądź co bądź, są położenia w których...
— Wybaczy pan dobrodziej, że przerywam — mówił, zapalając się, pułkownik — ja już jestem stary i dziwak, i zapewne mam swoje uprzedzenia, z któremi nic mnie już chyba nie rozłączy. — Otóż, wracając do kwestyi o której mówiliśmy przed chwilą, mam takie uprzedzenie, że nie mogę trzymać dobrze o młodzieńcu, który nie potrafi wylegitymować się dostatecznie, czem jest dla społeczeństwa i co potrafi robić.
Pan Stanisław znów znacząco na brata spojrzał. Pułkownik zaś kieliszki napełnił.
— Ale co tam o tem! — rzekł — to co ja mówię, przyjść musi samo z siebie, choćby słabsi i leniwsi wyłamywali się od pracy i obowiązków, tłum ich porwie, za ogólnym prądem pójść muszą. — Tak to zwykle bywa, że gdy gromada idzie, każdy wraz z nią naprzód posuwać się musi, kto iść nie chce i upadnie, zdepczą go, i kiedy wszyscy dojdą już do celu, on leżeć będzie na drodze stratowany, bezwładny, — lecz mówmy o czem innem... Jakże tam sąsiadowi żniwa idą w Starzynie?
— Powiada mi rządca, że dobrze, co do mnie, mało wychodzę, przyznam się ze wstydem, że rzadko kiedy w polu bywam, chory, rozstrojony jestem, zdenerwowany...
— Modna to dziś podobno choroba, zauważył pułkownik, za naszych czasów takich cierpień nie znano...
— Bo, podobno też i czasy tam te były lepsze — co do mnie miło mi jest zawsze widzieć ludzi, którzy je pamiętają, zazdroszczę im nawet.
— Czy starości i siwizny może?
— A cóż pułkownik myśli? czy nie jest godną zazdrości starość, przy której jednak człowiek zachowuje pamięć, energię i siłę.
— No... tak, ale zawsze już owe liczne krzyżyki niemałem na barkach ciężą brzemieniem.
— Cóż brzemię znaczy, gdy się ma do dźwigania dość mocy i...
Nie dokończył pan Stanisław, gdyż do pokoju wbiegła Klarcia. Wracała z ogrodu i wszedłszy tylnemi drzwiami do dworku, nie wiedziała że są goście, a jednym z nich ów nieznajomy — znajomy.
Chciała się cofnąć, lecz przypomniała sobie, że jako już awansowanej na pannę dorosłą, nie wypada uciekać. — Skłoniła się, zapłoniona, jak wiśnie, których pełen koszyk w ręku trzymała.
— Niechże nas pan pułkownik przedstawi — rzekł pan Stanisław.
Stary wymienił nazwiska.
— A ta młoda osoba, — dodał — jest moją jedyną wnuczką i zarazem jedyną pociechą. Ze wszystkiego, com przez długie lata utracił, ona mi już tylko jedna została. Dla niej też żyję... Lecz, dajno nam panienko — dodał weselej — ten koszyczek, zapewne dla gości napełniłaś go owocami?
— Ja nie wiedziałam, dziaduniu, że panowie są na nas łaskawi — byłam w ogrodzie, nawet przez jakiś czas znajdowałam się w polu — i nie słyszałam żeby kto przyjechał.
— To pójdźże jeszcze, moje dziecko, powiedz ciotce że mamy tak szanownych gości — i pokażcie się tu panie obydwie.
Klarcia wybiegła z pokoju.
Jakkolwiek pułkownikowi wizyta panów ze Starzyna nie przypadała do gustu, jednak poznać im tego po sobie nie dał, przeciwnie, pełen tej grzeczności i galanteryi, którą się odznaczało pokolenie dawniejsze, przyjmował ich z taką uprzejmością i gościnnością, że nawet blada i znudzona twarz pana Stanisława ożywiła się, a przymglone jego oczy nabrały blasku.
Starzyńscy goście ani się nawet spostrzegli że już mrok zapada, a gdy pan Stanisław coś o odjeździe wspomniał, przekonali się, że nie tak to łatwo jak się zdaje ze szlacheckiego dworku wyjechać...
Konie były oddawna wyprzężone, powóz stał pod szopą, a stangret w kuchni właśnie się do kolacyi zabierał. Ciotka Józefa kilka razy tylko wyszła z pokoju i bez bieganiny, krzątaniny i kłopotu, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki, znalazło się przyjęcie, niewykwintne wprawdzie, lecz wyborne i podane z tą delikatną a serdeczną uprzejmością, które nasze gospodynie cechuje.
Stół nakryto w dużej, pół oszklonej werendzie, od ogrodu. Pan Stanisław z pułkownikiem rozmawiał, Alfred zaś do Klaruni przysiadł.
Mówili z sobą dużo, a w miarę jak rozmowa trwała, zupełnie odmiennych doznawali wrażeń. Alfredowi czarne oczy Klarci wydawały się jeszcze bardziej pięknemi, bardziej rozumnemi, niż wtedy gdy ją po raz pierwszy na stawie ujrzał. Alfred natomiast w oczach Klaruni tracił nieco.
Gdy jej zaczął opowiadać o życiu miejskiem i jego przyjemnościach, o zabawach wypełniających czas cały, patrzyła na niego z podziwieniem; gdy jej treść najświeższych komedyj francuzkich opowiadał, a w rozmowie przypadkiem się zdradził że polskiej literatury zna bardzo niewiele, — wówczas spojrzała mu w oczy i znalazła, ze nie jest tak ładnym jak wówczas, gdy zakłopotany na stawie kłaniał jej się i za wyświadczoną przysługę dziękował...
— A zatem pan nie lubi wsi? — zapytała.
— Co prawda... niebardzo, tak na wypoczynek, w lecie, na jakiś czas przyjechać — to dobrze.
— Więc pan wypoczywa teraz?
— Tak, pani.
— A co pan zwykle robi? — zapytała bez żadnej złej myśli.
— Kiedy?
— No, wtenczas kiedy pan nie wypoczywa.
— Ciągle mam czas zajęty...
— Poświęca się pan zawodowi jakiemu?
— Właściwie nie, lecz wizyty różne... tyle znajomości... ciągle się jest na nogach...
— Tylko tyle?
— Jakto... tylko tyle? a nawzajem, jeżeli wolno zapytać, co też pani robi?
— Dotychczas się uczyłam.
— A teraz?
— Od pół roku już nie — jestem teraz bardziej zajęta w domu.
— Krzyżową robótką? — spytał.
— Czasem, ale to bardzo rzadko, o tyle, o ile zajęcia przy gospodarstwie pozwalają.
— Pani się sama tem trudni?
— Tak, panie, dziadzio powiada że każdy powinien mieć swoje zatrudnienie, gdyż nie godzi się darmo jeść chleba. Ja mam pod swoim zarządem gospodarstwo nabiałowe i ogród. Pierwsze wypraktykowałam przy cioci, drugiego nauczył mnie sam dziadunio. Jak pan kiedy przyjedzie w dzień, pokażę panu mały treibhaus, inspekta i szkółkę.
— Więc pani sama kopie i sieje to wszystko?
— Nie; mam ogrodniczka i najmuję ludzi, ale jeżeli najemnik nie wie jak trzeba co zrobić dokładnie, to sama mu pokażę i nauczę go.
Alfred spojrzał na nią zdziwiony.
— Pan się dziwi?
— Rzeczywiście, pani.
— Ależ to jest tak naturalne przecie; mnie się zdaje, że kto niema nic do roboty, ten musi się nudzić śmiertelnie; a zresztą robotę można polubić, oddać jej się z zamiłowaniem, — a pan czy nie doznaje tego?
— Ja?
— No, tak.
— Co prawda, nie miałem sposobności doświadczać tego wrażenia.
— To szkoda... przyznałby mi pan słuszność zupełną.
— Ja ją też przyznaję — lecz, z drugiej strony, zgodzi się pani zapewne na to, że mając czas tak ciągle zajęty, pomimowoli może człowiek się... zaniedbuje.
— Jak to mam rozumieć, proszę pana?
— Mniej w towarzystwach bywa, mniej ma rozrywek, mniej czyta wreszcie...
— O, przepraszam pana, trzymamy kilka pism, które sumiennie czytuję; oprócz tego, dziadunio ma niewielką, lecz wyborową bibliotekę, a w niej jest jedna półka z książkami, wyłącznie dla mnie przeznaczonemi, a w naszym poczciwym kalendarzu jest tyle świąt — w zimie tyle długich wieczorów, podczas których robota w gospodarstwie ustaje, że kto chce czytać i niezaniedbywać umysłu, ma aż nadto czasu po temu!
— Ale, przyzna pani, że i samo czytanie niekiedy znudzi.
— Otóż tego nie wiem, gdyż w ogóle nie mam dokładnego wyobrażenia otem, czem są właściwie tak zwane nudy...
— Nie zna ich pani wcale?... O, to niepodobna!...
— Mogę pana zapewnić, że tak jest; słyszę o nich, czytam niekiedy w powieści — ale nie mogę sobie dokładnie wytłómaczyć jakie to wrażenie. Wspomniał pan również, że brak rozrywek sprawia pewną przykrość.
— Bezwątpienia — i to jest właśnie słaba strona pobytu dłuższego na wsi.
— Kochając wieś, muszę stanąć w jej obronie i zawsze utrzymywać będę, że żadne miasto, choćby najpiękniejsze nawet, nie może dać tych przyjemności co wieś. Nie wyobrażam sobie nawet co może zastąpić nasze niebo pogodne, wody, lasy, łąki, a nawet i śnieg biały, gdy się równym, szerokim całunem po polach rozłoży.
— No cóż, to przecież zwykłe takie, pospolite...
— A może właśnie dla tego tak piękne... dla mnie przynajmniej... Ja się w tem lubuję i nie wzdycham do zacieśnionych murów, bo zdaje mi się, że tam jest ciemno... duszno...
— Tak — ale tam się żyje, widzi pani.
— Alboż nie żyje się i tutaj? jak jeszcze! cicho, spokojnie, powiem nawet, że szczęśliwie prawie.
— Winszuję — zrobiła pani wielkie odkrycie — rzekł — przerywając, Alfred.
— Ja?
— Tak, tak, pozazdrościć można.
— Nie rozumiem...
— Znalazła pani szczęście...
— O, to nie ja.
— Któż więc?
— Ja sama nie wiedziałabym o tem może gdzie go szukać — dziadzio mi w tem dopomógł.
— Pan pułkownik?
— Tak jest — mówiła głos zniżając — dziadunio mi dużo, bardzo dużo o szczęściu opowiadał... całemi wieczorami nieraz. — Ach, pan nie wie, jaki to dobry człowiek, ten dziadzio!
— I on odkrył pani tajemnicę szczęścia? — nieco ironicznie spytał Alfred.
Klarcia nie zauważyła ironii.
— Tak, panie, on mi powiedział, że całe życie szczęścia szukał i znalazł je nareszcie. Czego się pan uśmiecha? Dziadunio przecież nie zrywał kwiatu paproci w noc świętojańską — ale przechodził bardzo ciężkie koleje losu — i powiada, że z doświadczenia przekonał się o tem, że kto w swojem małem kółku pracuje szczerze, obowiązki spełnia sumiennie, kocha Boga i ludzi — a od losu niewiele wymaga, ten już jest blizkim bardzo stanu, który w zwykłej mowie potocznej, nazywamy szczęściem...
Alfred zamyślił się smutnie.
— I pani blizką jest tego — zapytał po chwili.
— Zdaje mi się... Tymczasem do łez powodu nie mam. Idę za radą dziadka... i w ogóle czegóż mogę więcej żądać od losu, ja, prosta dziewczyna? a jeżelim westchnęła lub zapłakała kiedy, to chyba nad taką boleścią, która obejmuje szerokie koła i z milionów oczu łzy wyciska.
Rozmowa dwojga młodych ludzi urwała się na tem, późno już też było, a pan Stanisław do odjazdu się ruszał.
Goście, pożegnani przez pułkownika, wsiedli do powozu, zapraszając serdecznie starego aby Starzyn odwiedził.
Alfred raz jeszcze spojrzał w czarne oczy Klaruni, powóz ruszył szybko i zniknął w ciemności.
Jakiś czas bracia milczeli. Pan Stanisław otulony pledem, wcisnął się w głąb powozu. Alfred cygaro palił.
Na niebie migotały gwiazdy, z oddalenia dochodził turkot młyna.
— No i jakże — zapytał Stanisław — podobała ci się ta nowa znajomość... pułkownik dzielny stary?...
— Dziwak trochę.
— A wnuczka?... wedle określenia mojej żony, gąska z folwarku... wszak prawda?
— O, nie mów tak, proszę, wiem dobrze, że myślisz inaczej.
Pan Stanisław jeszcze bardziej w głąb powozu się wcisnął i mówił półgłosem:
— Jacy oni szczęśliwi — jak ja im szczerze zazdroszczę...
Niedaleką przestrzeń, Borki od Starzyna dzielącą, bracia przebyli szybko. We dworze ciemno już było prawie, tylko w jednem oknie błyszczało światło.
Gdy Alfred na to okno spojrzał, dostrzegł przytuloną do szyby bladą twarzyczkę Natalci.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.