Pułkownik/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W Starzynie było bardzo smutno. — Ołowiana jakaś, przygnębiająca atmosfera, napełniała duże pokoje tak zwanego pałacu.
Pan Stanisław coraz na zdrowiu zapadał — i najczęściej po całych dniach niewidziany w swoim przesiadywał pokoju, a pani nudziła się jeszcze bardziej niż zwykle i pozowała na męczennicę... ziewającą — zagrzebaną żywcem w owym grobie ponurym i czarnym, który się wsią nazywa.
Z książką w ręku, której jednak nie czytała prawie, pani Laura od południa do północy przesiadywała w salonie. Czasem towarzyszyła jej wychudła miss, która wszystek od lekcyi wolny czas tu przychodziła przepędzać — a obie te ziewające damy rozpościerały w koło siebie taką atmosferę nudów, że nawet muchy, zdawały się uciekać z salonu żeby nie usnęły przedwcześnie.
Panią Laurę ogarnęła taka martwota i apatya, że nawet dziecko własne nie robiło na niej wrażenia; rzadko kiedy przywołała do siebie dziewczynkę, rzadko też rozmawiać z nią chciała. Ztąd też i córeczka nie miała do niej tego przywiązania i ufności, jaką zwykle dzieci względem matek miewają.
Nie do dziecka było pani. Ona myślała o wyjeździe, który coraz mniej prawdopodobieństwa nabierał, myślała o małżeństwie Alfreda z Natalcią, które, jak wiadomo, było połączone z kombinacyą finansową mającą przynieść pewne wpływy do pustej kasy starzyńskiej.
Tymczasem nie zanosiło się na to. Alfred uprzedzający dla kuzynki i grzeczny, trzymał się od niej coraz bardziej zdaleka, a od czasu owej wizyty w Borkach unikał jej prawie.
Pani Laura przeklinała w duszy pułkownikówną i z całego serca życzyła Borkom aby się w ziemię zapadły. Szydziła niemiłosiernie z męża że wizytował pułkownika, ale to postaci rzeczy nie zmieniało, gdyż pan Stanisław za szyderstwo odpłacał jeszcze bardziej zgryźliwym sarkazmem i coraz rzadziej ze swego pokoju wychodził. Dumna pani była też blizką rozpaczy.
Natalcia nie przerywała także smutku, który rozsiadł się w obszernym dworze starzyńskim.
Uśmiech zniknął z jej twarzy; pomizerniała, pobladła, a piękne jej oczy częstokroć zachodziły łzami.
Do fortepianu siadała bardzo rzadko, a jeżeli, ulegając prośbom pani Laury, dotknęła klawiszów, to, albo dobywała z nich akompaniament do jakiej dumki rzewnej, — albo też grała smętne nokturny i marsze żałobne, co niemal do spazmów gospodynią domu doprowadzało.
Zrywała się wtenczas z krzesła i sama zamykała fortepian, lub też uciekała w najbardziej oddalone aleje ogrodu.
Im bardziej Alfred oddalał się od Natalci, tem więcej przywiązanie jej do niego wzrastało. Doznawała przytem uczucia zazdrości; poniżoną, upokorzoną się czuła.
Miłość jest spokojna, dopóki nie zazna niepowodzenia i przeszkód, zaznawszy — staje się gwałtowną, burzliwą, tem więcej też do ukrywania i stłumienia trudną...
W ów dzień, w którym pan Stanisław z Alfredem pojechali do Borków, ona sobie miejsca znaleźć nie mogła. Chodziła niespokojna po ogrodzie, wyglądała przez sztachety, czy nie powracają już z tej wizyty fatalnej — ale się powrotu doczekać nie mogła.
Te kilka godzin wydały jej się długiemi... długiemi jak nieskończoność, jak wieczność. Kiedy wreszcie, o północy prawie, powóz stanął przed dworem, kiedy się skończyły już dla niej straszne godziny czekania — usnąć nie mogła.
Słońce wschodzące, wkradłszy się do jej pokoiku przez okno, złotym swoim promieniem całowało jej twarzyczkę zmęczoną, oczy od łez nabrzękłe, widziało jej sen przerywany, gorączkowy i niespokojny.
Teraz dopiero biedna dziewczyna poznała i przekonała się, jak drogim dla niej jest Alfred, jak bardzo się przywiązała do niego.
A tak niedawno jeszcze uważała go tylko za dalekiego kuzyna zaledwie, a myśl, że zostanie jego żoną, jakkolwiek nie przestraszała jej, niemniej nie napawała także szczególną rozkoszą.
Pani Laura wytłómaczyła jej że tak będzie dobrze, i projekt przyjętym został w zasadzie, jako odpowiedni stanowi i pozycyi towarzyskiej stron obydwu.
W planach Natalci było, że po ślubie zagranicę wyjadą, potem dom otworzą, bawić się będą, jak tysiące małżeństw w tej sferze, zgodnych i dobranych na pozór, lecz nie złączonych nicią żywszej, gorętszej sympatyi.
Dotychczas zgadzała się na Alfreda, tak samo jak zgodziłaby się może na innego młodego człowieka z tej sfery; małżeństwo uważała jako konwenans, jako rolę, którą każda prawie kobieta odegrać musi — i, co prawda, więcej ją obchodziła myśl, w jakich kostiumach tę rolę odgrywać będzie, aniżeli kwestya, czy ją dobrze odegrać potrafi?...
Dziś zmienił się zupełnie bieg jej myśli, dziś zdawało jej się że już żyć bez Alfreda nie może... Widziała jego obraz wszędzie, na samą myśl o nim czuła żywsze, szybsze uderzenia serca, rumieniec wybiegający na twarz, — czuła, że przylgnęła do niego duszą całą, pokochała całą siłą i ogniem dziewiczego serca.
Miłość paliła ją jak płomień, zazdrość szarpała ostremi szponami — krwawiła jej serce. Natalcia przez całe życie swoje nie doznawała tylu wrażeń, ile przez jeden dzień obecnie, przez jednę noc niespaną, a czasem nawet przez chwilkę krótką jak jedno mgnienie oka... jak myśl...
Umysł jej, niezajęty niczem, całkowicie wypełnił się tą miłością tylko, wszystkie uczucia, wszystkie myśli, w tym się jednym zestrzeliły kierunku.
On stał się teraz całą treścią jej życia, przedmiotem marzeń wszystkich i nadziei...
Niegdyś tak wesoła i swobodna... dziś drżała wobec niego i bladła...
Nieraz, gdy przemówić do niego chciała, głos jej zamierał w gardle; gdy pragnęła go dotknąć szyderstwem, podraźnić — oczy jej napełniały się łzami; czasem, gdy ze spaceru wracał, chciała wyjść naprzeciw, przypadkiem go niby spotkać, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa i bezsilna padała na krzesło, lub na ławkę w ogrodzie.
Onieśmieloną i jakby zawstydzoną w obec niego się czuła — a cały ciężar uczucia przygniatał ją tem więcej, że nie miała się wywnętrzyć, wyspowiadać przed kim.
Gdy pułkownik przyjechał oddać panu Stanisławowi wizytę, pani Laura, jak to było łatwem do przewidzenia, nie pokazała się wcale w salonie; wymówiła się bardzo gwałtowną migreną i szalonym bólem głowy, a chuda miss znosiła rozmaite octy i sole, w celu ulżenia cierpieniom szanownej damy.
Natalcia inaczej zapatrywała się na tę kwestyę, — z umysłu przyszła ona do salonu, pragnąc poznać człowieka, który wychował ową czarnooką, czarnobrewą rusałkę, co tak niespodzianie, tak nagle, stanęła jej na przeszkodzie do szczęścia.
Słysząc ciągle złośliwe opowiadania pani Laury o starym weteranie, Natalcia wyobrażała sobie, że ujrzy w salonie dziwaka jakiegoś, oryginała, pełnego przytem atencyi, uszczęśliwionego że mu dwór starzyński gościnne swe podwoje otworzył.
Zawiodła się jednak w tem przypuszczeniu; z całego zachowania i wzięcia się pułkownika dostrzegła, że to człowiek w świecie obyty, wychowany dobrze, światowiec nawet potrosze.
Stary wojak zachowywał się z godnością i odpłacał tylko grzecznością za grzeczność; lecz widać było, że za trwałem utrzymaniem stosunków nie goni, że rewizytując mieszkańców Starzyna, spłaca tylko dług wzajemnej wymiany grzeczności.
Jakkolwiek weszła do salonu z uprzedzeniem względem gościa, po kilku jednak chwilach, mimowoli uczuła dla niego szacunek i sympatyę, a co było dla niej cięższem jeszcze, przyszła do przekonania, że wnuczka i wychowanica takiego człowieka nie musi być tak ordynaryjną i nieokrzesaną, za jaką ją pani Laura uważała.
Gdy pan Stanisław zapraszał pułkownika żeby się nie zamykał w swej samotni, żeby częściej dwór starzyński odwiedzał, stary wiarus wąsa białego pokręcił i rzekł:
— Przykro mi to jest, ale łaskawemu zaproszeniu szanownego sąsiada, przez jakiś czas przynajmniej, nie będę mógł zadość uczynić...
— A to dla czego, panie pułkowniku?
— Wyjechać bo na jakiś czas myślę.
— Dokąd?... teraz? w same żniwa?... wierzyć trudno... pułkownik dobrodziej taki zawołany gospodarz...
— No, tak, zapewne... ale ten wyjazd nie tyle mnie, ile mojej wnuczce potrzebny.
— I dokąd pan pułkownik wywieźć zamierza swoją piękną wnuczkę?
— Hm... sam jeszcze nie wiem, zagranicę chciałbym, — niechby tam dzieweczka trochę świata przejrzała... nowe okolice, nowe wrażenia... to młodej osobie potrzebne.
— A którą stronę Europy zwiedzić państwo zamierzają? — zapytał Alfred — bo ja zapewne niezadługo na wędrówkę się puszczę, a to tak miło na obczyźnie znajomych z kraju spotkać...
— Właśnie, panie szanowny, — odpowiedział pułkownik — ja sam się jeszcze na wybór miejsca nie zdecydowałem i marszruty wytkniętej nie mam, projekt to w tych dniach dopiero powzięty, rozważyć więc jeszcze muszę.
Natalcia, którą zamiar tego niespodziewanego wyjazdu uderzył, spytała:
— Czy wnuczka pana pułkownika dobrodzieja nigdy jeszcze zagranicą nie była?
— Nie, pani — to jeszcze prawie dziecko, w mych oczach przynajmniej; dotychczas uczyła się tylko, miałem w domu bardzo dobrą nauczycielkę, a niektóre przedmioty wykładałem jej sam, w tym roku dopiero została awansowaną na dorosłą pannę.
— Ale dla czego pan pułkownik — zapytał Stanisław, teraźniejszy czas właśnie do wyjazdu wybiera?
— Hm... tak niespodziewanie myśl ta przyszła mi do głowy — a zwykle, może z wojskowego już poniekąd przyzwyczajenia, lubię zamiary natychmiast w czyn wprowadzać.
Natalci bystre oko zauważyło w twarzy pułkownika pewne zakłopotanie.
— Szkoda — rzekła — że pan pułkownik wyjeżdża, bo i moje dni w Starzynie policzone są prawie, a pragnęłabym poznać bliżej pannę Klarę, tu okolica taka pusta, nie mam odpowiedniej dla siebie towarzyszki...
— Proszę pani, przecież okolica nasza obfituje w młode osoby — panien tu bardzo dużo.
— Być może — ale w bliższem sąsiedztwie niema nikogo, zresztą, kuzyn mój, pan Stanisław, jak panu wiadomo, prawie ciągle cierpiący, Lorcia niema też zdrowia do wyjazdów, ztąd też stosunki sąsiedzkie Starzyna są bardzo niewielkie. O pannie Klarze słyszałam dużo, i dawno już pragnęłam ją poznać, lecz niespodziany wyjazd państwa staje temu na przeszkodzie.
— W imieniu Klaruni dziękuję pani za ten zamiar, w towarzystwie osoby takiej jak pani, prosta, wiejska dziewczynka mogłaby zapewne wiele skorzystać, lecz pocieszam się tą nadzieją, że w przyszłym roku może znów pani w nasze strony zawita.
— W przyszłym roku... w przyszłym roku, — rzekła z westchnieniem Natalcia — a któż wie gdzie się w przyszłym roku będzie obracał? czy dożyjemy tego czasu? Ja bo nigdy takich odległych projektów nie robię...
Rozśmiał się pułkownik.
— Nie wiedziałem że taka sensatka z pani... a cóż dopiero mamy powiedzieć my, starzy?
— Bądź co bądź niech pan będzie łaskaw oświadczyć swej wnuczce, że bardzo żałuję, iż jej poznać nie mogę, i że bezwątpienia miałaby we mnie szczerą przyjaciółkę.
Alfred zdumiony spojrzał na Natalcię, pułkownik tymczasem do odjazdu się zabierał.
W Starzynie nie umiano tak zatrzymywać gości jak w Borkach; duże, chłodne pokoje, ledwie że do etykietalnej usposabiały wizyty, a pani domu, chowając się przed gościem, wymawiając słabością, której przecież na seryo nikt nie brał, tem samem odstręczała od wszelkich bliższych stosunków, a tem bardziej zażyłości sąsiedzkiej.
Pułkownik też nie miał wielkiej trudności w wydobyciu się ze starzyńskiego dworu; pożegnał pana Stanisława i Alfreda, złożył pełen galanteryi ukłon Natalci, wskoczył lekko na swoją bryczuszkę zaprzężoną w dwa dzielne rumaki i odjechał.
Panowie wyprowadzi starego na ganek, Natalcia wyszła także za nimi.
Kiedy pułkownik już odjechał zbliżyła się do Alfreda i rzekła:
— Przeszłabym się trochę po ogrodzie; jeźli kuzynek ma czas wolny, możeby mi zechciał towarzyszyć.
Alfred skinął głową i w milczeniu podał jej rękę.
Natalcia wsparła się na jego ramieniu i poszła.
Piękna blondynka ubraną była w suknię czarną, przy której twarz jej i szyja jeszcze bardziej białemi, przezroczystemi wydawały się nawet.
Za cały strój miała tylko jednę, bladawej barwy różę herbacianą przypiętą do gorsu.
Szli przez szpalery lip strzyżonych, milcząc. Ona opierała się lekko na jego ramieniu, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, on zaś, rozmarzony, błądził myślą gdzieindziej...
Natalcia pierwsza przerwała milczenie.
— Pojedziesz tam jeszcze? — spytała.
On jakby ze snu się ocknął.
— Czy pojedziesz tam jeszcze? — powtórzyła.
— Dokąd, kuzynko?
— Tam do nich, do... Borków.
— Nie wiem... zdaje się jednak, że wypada mi jeszcze przed odjazdem pożegnać pułkownika.
— Pułkownika!? ha! ha! ha! — zaśmiała się szyderczo — ten twój pułkownik, kuzynku, o ile mi się zdaje, ma na imię Klarcia... wiem, wiem, zapisałeś się do jej pułku, jesteś jej wiernym rycerzem.
Alfred milczał.
— Prawda więc? kto milczy ten się zgadza, jak mówi przysłowie.
Młody człowiek zapierać się chciał.
— Ależ... — jąkał — zkąd wniosek?
— Co dziwnego? ładna jest ta rusałka z Borków, szatańsko-piękne ma oczy, a sercu trudno rozkazywać, — kapryśne ono jest i samowolne... A zwracając na Alfreda swe duże, modre oczy, zapytała:
— Alfredzie, powiedz mi, dlaczego serce takie samowolne jest? dlaczego żadnych rozkazów nie słucha?
— Zkąd ci to pytanie, kuzynko?...
— Nie wiem... zdenerwowana, może chora jestem, gniewam się że słońce świeci, że róże kwitną, gniewa mnie zieleń liści i ciche szmery wód, bo to wszystko takie piękne... a w duszy ludzkiej smutno... czarno, jak na cmentarzu...
To mówiąc, wyjęła różę przypiętą do gorsu, obskubywała listek po listku i rzucała na ziemię, a oczy jej były łez pełne.
— Wróćmy do domu — rzekła cicho — Lorcia nudzi się sama, trzeba pójść do niej przecie...
Szli tak powoli, w milczeniu, przez cieniste aleje ogrodu, a gdy już prawie przed dworem byli, wysunęła Natalcia rękę z pod ramienia Alfreda, spojrzała mu w oczy — i spytała smętnie:
— Czy ty ja bardzo kochasz, Alfredzie?... tę... z Borków?
Lecz on zdawał się nie słyszeć pytania, ukłonił się Natalci i do ogrodu wrócił.
Wkrótce z salonu, przez drzwi otwarte, rozległy się silne, minorowe akordy pogrzebowego marsza. Pani Laura dostała ponownego ataku migreny, a miss Hufeland, wyczerpawszy wszystek zapas trzeźwiących soli, wzięła się do octu.

. . . . . . . . .






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.