Pułkownik/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Dzień się skończył, spracowani robotnicy spać poszli, a nad Borkami i okolicą całą, cicha noc letnia rozpostarła płaszcz gwiaździsty.
Klarunia sama do ogrodu wyszła, chodziła długo, długo; rozmyślała, marzyła, a na tle tych marzeń ukazywała się nieraz piękna, męzka postać Alfreda. Jednak serce dziewczęcia nie uderzało tak silnie, jak owego dnia, gdy po raz pierwszy nieznajomego na stawie ujrzała. Myśli nie plątały się już jak pasmo nitek zmiętych w figlarnem ręku dziecka, lecz płynęły cicho, spokojnie, niby strumień, wśród ukwieconej łąki.
Serce jej nie uderzało gwałtownie, a jakkolwiek czuła budzącą się dla Alfreda sympatyę, jakkolwiek pragnęła go widzieć często, słyszeć jego głos o dźwięcznem, metalicznem brzmieniu; niemniej jednak nie widziała w nim nic takiego, coby ją porwać, lub zachwycić mogło.
Kiedy dziadzio co mówił, Klarcia słuchała z wytężoną uwagą; gdy opowiadał jej przeszłość, gdy szlachetne myśli i idee wygłaszał, młode jej serduszko przyspieszonem uderzało tętnem, a pod czarem tych słów wzniosłych, dusza jej wyrywała się do ideałów, do czynu.
Słowa Alfreda nie sprawiały na niej tego wrażenia, choć brzmiały milej, harmonijniej, dźwięczniej, aniżeli suchy głos starca.
Zdawało jej się, że z Alfredem pobiegłaby chętnie zrywać kwiaty i gonić motyle po łąkach, — a z dziadkiem gotowaby pójść w ogień i w wodę — i na niebezpieczeństwo wszelkie. — W Alfredzie widziała urodę, w dziadku duszę zacną i silną — żałowała że Alfred nie posiada podobnej.
Zamyślona o nowym swoim znajomym, Klarunia na ławeczce darniowej, pod oknem pokoiku ciotki Józefy usiadła, wsparła główkę na dłoniach i w głębokiej utonęła zadumie. Ciotka nie spała jeszcze, chodziła po pokoju, a okno otwarła szeroko, jakby pragnąc orzeźwić się chłodnem a świeżem tchnieniem nocy letniej.
Klarunia niewidziana i niedostrzeżona przez nikogo pod oknem siedziała.
Usłyszała ona jak drzwi do pokoju ciotki otworzyły się nagle — i dały się słyszeć miarowe, dobrze jej znane kroki dziadka.
— No, Józieczko — rzekł stary — dobrze że nie spisz jeszcze, rozmówić się z tobą potrzebuję.
— Słucham, słucham...
— Ale w cztery oczy, mościa panno, rzecz ważna!
— Ho, ho, znowuż jakiś kłopot?
— No, wiadomo że nie wesele przecież... ale gdzie nasza panna?
— Jak zwykle w tej porze do ogrodu wyszła... nie bronię jej tego, niech się tam trochę na powietrzu po skwarze całodziennym orzeźwi.
— No, no, nie szkodzi to nic, któżby jej bronił? tak tylko spytałem, bo o niej właśnie chciałbym się z tobą rozmówić.
Klarunia pod oknem siedząca zaczęła słuchać pilnie.
— Już to teraz dla mnie nie sekret, że się zakochała w tym gapiu...
— W jakim? co znowu?
— No, w tym ze Starzyna — wizytę nam przecież złożyli...
— Hm... jeżeli mam prawdę powiedzieć, w tej partyi nie widziałabym dla Klaruni nic złego, chłopak z dobrego gniazda...
— I cóż więcej? — spytał ironicznie pułkownik.
— Ogładzony...
— Aż zanadto może.
— Nie bez majątku...
— To najmniejsza — ale co więcej? powiedzże mi moja pani, co więcej?
— Jakto... co więcej?... czegoż pułkownik chce? — ładny...
— Lalka! ale więcej!
— No, nic więcej...
— Otóż widzisz, przecież raz trafiłaś nareszcie — i więcej nic. Otóż, mojem zdaniem, ten twój pan Alfred, ze swojem dobrem gniazdem, ogładzeniem, majątkiem, ładnością, to jest... nic — jedno wielkie nic — a ja nie na to chowałem dziecko, nie na to wszczepiałem w nie zasady szlachetne, nie na tom kształcił, nie na to kocham ją wreszcie, bym ją miał wydać za »nic!«.
— Lecz, pułkowniku dobrodzieju, unosisz się, przecież ten pan jest takim samym, a może i lepszym od tysięcy młodych ludzi jemu podobnych.
— Nie, nie, sto razy nie! powiadam ci, droga pani, że się mylisz, że jesteś w błędzie. Nie chcę rzucać dziecięcia na pastwę losu, jeżeli mam ją wydać, to wydam tylko za człowieka, w całem znaczeniu tego wyrazu. Niech ten człowiek będzie biedny zupełnie, bez majątku, ale niech ma zasady ugruntowane, przekonania zacne, miłość tego co szlachetne!... niech pracować umie, niech darmo, jak pasożyt, nie żyje na świecie.
— Zapewne — odrzekła ciotka — ja tam spierać się z pułkownikiem nie będę, nie moja głowa.
— Otóż miałem takiego człowieka na myśli, dzielnego chłopca, syna mego przyjaciela i kolegi, chciałem go tu do nas zaprosić, roiłem sobie że się podoba Klaruni, że będę patrzył na ich szczęście... A, siostruniu, dzielny to chłopak, pracowity, zacny, szlachetny, umarłbym spokojny, gdybym w jego ręce skarb mój najdroższy powierzył — ale nieszczęście się stało...
— Co? jakie nieszczęście? wypadek?
— Ano, zapewne że wypadek... nie przyjedzie już do nas, miałem dziś list od jego ojca.
— Cóż się stało?
— Cóż się stać miało? — żeni się smarkacz!.. Szkoda, szkoda że Klaruni mojej nie znał, bo gdyby ja znał, czyż mógłby o innej marzyć?...
— No, szkoda — albo i nie szkoda, cóż to, dla naszej Klarci już się partya nie znajdzie?
— Ba! nie wątpię — ale się tymczasem dziewczyna w tym lalkowatym chłopcu zakocha, mizernieć, schnąć będzie...
— A jakiż na to sposób?
— Otóż z tem właśnie przychodzę, bo widzisz kochanie, jest sposób.
— Jaki?
— Wyjechać z Klarunią.
— Dokąd?
— Za granicę...
— Za granicę! kiedy? może zaraz?...
— Naturalnie że nie zwłócząc, bo to periculum in mora, mościa dobrodziejko.
— Co też pułkownik mówi? teraz, w same żniwa, kiedy w gospodarstwie robota największa, w folwarku ruch ciągły, tyle ludzi w polu, kiedy właśnie zbiera się owoc całorocznej pracy, pułkownik chce wszystko rzucić i w świat lecieć! ależ na miły Bóg, to niepodobieństwo — to najoczywistsza strata.
— Pal djabli wszystkie straty, moja siostruniu, — ta dziewczyna nad wszystko mi jest milsza.
— Ale cóż jej ten wyjazd pomoże?
— Co pomoże? zabawnaś! toć świata kawał zobaczy: masa wrażeń, widoki nowe, to ją zajmie, rozerwie, każe jej zapomnieć o tej... tej tam lalce starzyńskiej.
— I czy to już nieodwołalne postanowienie pana pułkownika, nieodwołalne?
Żebyś siostruniu nie wiem jak wołała, to już nie odwołasz — wiesz że nie lubię się cofać.
— A kiedyż ma nastąpić ten nieszczęsny wyjazd?
— Ten nieszczęśliwy wyjazd nastąpi za trzy dni i proszę cię właśnie, pani siostro, abyś się przez ten czas zajęła przygotowaniem wszelkich fatałaszków, falbanek i innych gałganków, bez których wy kobiety, nigdy się w podróży nawet nie obywacie.
— Ależ to niepodobna...
— Przepraszam cię, Józiu, ale musi tak być — to sobie tylko zastrzegam, aby mi zamiast dwudziestu czterech pudełek, tłomoczków i pakuneczków, był tylko jeden tłomok. — Niech będzie wielki jak stodoła — ale tylko jeden, — to sobie zastrzegam i proszę, bo jeżeli będzie więcej, to zaraz, bez pardonu, na pierwszym moście w wodę zrzucam; a wiesz siostruniu, że żartować nie lubię.
— W głowie mi się to pomieścić nie może, taki nagły zamiar! i w trzy dni się wybrać, do drogi wszystko przygotować, ach to nie sposób!
— Jak tam sobie chcesz, moja pani, co będziesz miała przygotowane to z sobą weźmiemy — a czego zbraknie, to kupimy w drodze. — Tymczasem Józieczko, dobrej nocy życzę — spij spokojnie a nie martw się bardzo, bo niema czego... pojedziemy, powrócimy — i znów zaczniemy żyć spokojnie, jak dawniej. Dobranoc ci, Józiu.
Z temi słowy pułkownik wyszedł do ogrodu, a panna Józefa już nie chodzić, ale biegać po pokoju zaczęła.
Klarunia, mimowolny świadek tej rozmowy, zamyśliła się nad jej treścią.
Oparła główkę na dłoniach i dumała. — Obrachunek z sercem i uczuciami swemi robiła, wreszcie wstała szybko, jakby jakieś stanowcze postanowienie powziąwszy i poszła w ogród.
Niedaleko na ławce siedział pułkownik. Światło padające z okien dworku, pozwalało go dostrzedz Klaruni. Cicho zbliżyła się do niego, wsparła drobną rękę na jego ramieniu, i głosem pieszczonym, wkradającym się do duszy, rzekła:
— Dziaduniu!
— Ach, jesteś!? jak to dobrze żeś przyszła, właśnie sam cię chciałem poszukać.
— Przeczułam więc rozkaz — i stawiłam się na życzenie...
— Rozkaz? — moje dziecko, czyż rozkazywałem ci kiedy?
— O nie, nie, dziaduniu najdroższy, ale jesteś dla mnie zawsze tak troskliwy, tak wyrozumiały, tak dobry — że już przez to samo, życzenie każde twoje staje się dla mnie rozkazem.
— Więc ty mnie tak kochasz? — dziewczyno.
— Czyż możesz pytać! mój dziadziu.
— A słuchasz że mnie?
— Zawsze przecież posłuszną byłam.
— A w przyszłości?
— I teraz i zawsze i na wieki wieków... — mówiła śmiejąc się Klarunia, — a na amen pozwolisz dziadziu że ucałuję twoją rękę. Czy kontent jesteś ze mnie?
— Tak, tak, moje dziecko... a raczej tyś już nie dziecko, Klaruniu...
— A cóż ja jestem?
— Panna dorosła już...
Rozśmiała się dziewczyna.
— Czy to ci co przeszkadza, mój dziadziu?
— Nie, ale niepokoi trochę.
— Zastraszasz mnie dziaduniu; ja myślałam że się dziadzio cieszy, że się już takiej wielkiej... wielkiej... dorosłej wnuczki dochował — a dziadzio się przestrasza. Chyba musiałam się zrobić teraz do straszydła podobną...
— Nie żartujmy, dziewczyno, pomówmy poważnie — powzięłem zamiar pewien...
— Niepotrzebny zupełnie, dziaduniu.
— Jakto, niepotrzebny? przecież go nie znasz jeszcze?
— Owszem, znam bardzo dobrze i powtarzam, że wcale niepotrzebny.
— Cóż u licha! gadaj no jaśniej, moja panno, bo ja z tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem!
— Owszem, wytłomaczę się chętnie, ale niech mi dziadzio do głosu przyjść przecież pozwoli.
— Mów, mów, ani jednem słowem nie przerwę.
— Otóż ja powiem dziadzi bajeczkę.
— Ej Klaruniu, nie czas teraz na bajeczki...
— Miał dziadzio nie przerywać, a przytem w każdej bajeczce bywa jakaś część prawdy, a w mojej wyjątkowo będzie sama tylko prawda — czy mogę zacząć?
— Słucham.
— Była sobie jedna dziewczynka, która nie lubiła podsłuchiwać i nie podsłuchiwała nigdy w życiu, bo wiedziała że to jest brzydko i że za taką rzecz, dziadzio tej dziewczynki z pewnością by się rozgniewał... ale ta dziewczynka lubiła wieczorami siadywać na darniowej ławeczce, pod oknem. Zwyczaj zresztą nienaganny i nikomu nieszkodliwy — wszak prawda, dziadziu?
— No prawda, ale już nie nudź, kochanie, lecz zmierzaj prosto do celu.
— Otóż zmierzam. Pewnego pięknego wieczoru dziewczynka usiadła na ławeczce pod oknem i patrzyła w gwiazdy, a tymczasem pewien dziadzio przyszedł do pewnej cioci i rozpoczął z nią rozmowę, która ową dziewczynkę bardzo a bardzo zaciekawiła.
— Więc słyszałaś?
— Przebacz, dziadziu, powinnam była odejść i nie słuchać, ale mówiliście o mnie — a ciekawość to przecież ogólna wada nas wszystkich, biednych córek Ewy — więc nie miej mi tego za złe, mój dziaduniu drogi...
— Hm, hm, kiedyś słyszała, to i lepiej może, nie będę potrzebował powtarzać ci tego, co właśnie ciotce Józefie przed chwilą mówiłem.
— Nie, nie, nie trzeba, ale pozwolisz, dziaduniu, że ci rozpoczętą bajeczkę dokończę.
— No kończ, kończ, pieszczotko — mówił pułkownik, przyciągając do siebie Klarunię i całując ją w czoło.
— Więc na czemże ja stanęłam? aha, był pewien dziadzio i mówił do pewnej cioci! mamy głupią dziewczynę, której się zaczyna w głowie przewracać, która nas nie kocha i o poczciwych zasadach, wpojonych przez starego dziadka, zupełnie zapomina...
— Ależ ja tak nie mówiłem, moje dziecko.
— Innemi wyrazami, lecz to samo, ale proszę mi nie przerywać; tedy ten pewien dziadzio powiedział, że ponieważ głupia dziewczyna może się łatwo zakochać, przeto trzeba ją wywieźć. — Słuszna racya; dziecku podobało się cacko, które może być dla niego szkodliwem, przeto należy mu pokazać cacka inne, aby zapomniało o pierwszem. — O dziaduniu, dziaduniu! — mówiła dalej z mocą — jakże mnie możesz tak krzywdzić?...
— Bo cię kocham, Klaruniu.
— Wierzę, ale mnie nie znasz i nie ufasz mi widocznie, zdaje ci się że te przekonania i zasady, które wpajałeś we mnie, odbiły się od mojej pustej głowy jak groch od ściany twardej. Dziaduniu, a czem ja zasłużyłam na to? Czem dałam ci powód do tego rodzaju przypuszczeń?
— Dziecko drogie!
— Zaufania do mnie nie masz, mój dziadziu, nie wierzysz mi, a jednak cóż było łatwiejszego jak rozmówić się z Klarunią i spytać wprost, co się dzieje w jej sercu?
— Wątpiłem czy odpowiesz mi szczerze.
— I dlaczegóżbym się kryć miała? i dziś ci powiem dziaduniu otwarcie, że mi się ten pan Alfred podobał... i czuję... czuję że mogłabym go szczerze pokochać, gdyby... gdyby tylko... ach... jabym go tak bardzo pokochała!!
— Gdyby co, duszko?
— Gdyby chciał być takim, jakim powinien być mężczyzna prawy i pożyteczny krajowi obywatel... ale dziś on takim nie jest — mnie to nawet martwi... ale pocóż ten wyjazd, dziaduniu?
— Czy tylko pewna jesteś tego co mówisz — czy nie łudzisz się co do istotnego stanu twego serca? — bo, moje dziecko, miłość to ogień; to niebezpieczna igraszka...
— Ale mnie się zdaje, dziaduniu, że słoma w zetknięciu z ogniem spala się i w popiół zamienia, a naprzykład stal wytrzymuje płomienie. Zresztą, dziaduniu kochany, ja dotychczas nie kocham nikogo prócz ciebie, innej miłości nie znam tu na ziemi, a mówię ci to szczerze, bez obłudy, — nie oszukuję cię, mój opiekunie najdroższy.
Stary ręce wnuczki całował, ona zaś dalej mówiła:
— Wstrzymaj dziaduniu ten odjazd, bo on i nie na dobie jest i niepotrzebny zupełnie. Zresztą pan Alfred nie wyjawił nam dotąd żadnych jasno określonych zamiarów. — Może też nie myśli o niczem podobnem...
— A jeżeli myśli? — zapytał pułkownik.
— Ha, jeżeli myśli, dziaduniu, to... to dobrze... Ja jestem tak młoda że mogę długo nawet czekać — a on, jeżeli istotnie nas polubił, to także ma czas dowieść i wykazać czynem że na przywiązanie zasługuje. — Czy ja dobrze mówię, dziaduniu?
— Ty mówisz Klarciu tak, jak powinno mówić moje najdroższe dziecko, z którego dumny jestem.
— Wiec pocałuj mnie za to dziaduniu, a ciotce Józefie powiedz żeby już o tym wielkim tłomoku nie myślała, bo ona pakę od fortepianu wziąć gotowa i dziś jeszcze w nocy napchać ją różnemi gałgankami mojemi, tak, że ja potem do ładu z rzeczami nie trafię!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.