Pułkownik/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W starzyńskim pałacu, w owym zimnym salonie, siedziała na fotelu pani Laura i niecierpliwie uderzała nożem z kości słoniowej o brzeg pięknie oprawnej książki.
Myśli jej widocznie ważnym jakimś przedmiotem były zajęte... niecierpliwiła się, nareszcie wzięła dzwonek ze stołu i kilkakrotnie zadzwoniła.
Wszedł lokaj.
— Czy pan Alfred jest? — zapytała.
— Jest, proszę jaśnie pani, u jasnego pana w gabinecie.
— Poproś żeby się na kwandransik do mnie tu pofatygował.
Lokaj skłonił się i wyszedł — a po kilku minutach Alfred znalazł się w salonie.
— Bratowa pragnęła ze mną mówić? — zapytał.
— Istotnie, poważyłam się prosić o chwilkę rozmowy.
— Więc jestem na rozkazy...
— Bądź łaskaw weź krzesło i przysuń się bliżej.
Alfred usiadł na najbliższem krześle.
— Zdaje mi się że czas już abyśmy się bliżej porozumieli...
— Co do czego? bratowo.
— Sądziłam że domyślasz się o co idzie.
— Ani odrobinki.
— Hm, więc muszę ci powiedzieć sama. Człowiek twego urodzenia, twej pozycyi towarzyskiej, powinienby już pomyśleć o ustaleniu losu.
Alfred milczał.
— Tembardziej że interesa twoje własne... interesa wspólne, to jest twoje i brata, którego przecież tak kochasz... wszak kochasz Stanisława?
— O, bardzo!
— Otóż nasze wspólne interesa wymagają, aby wniosek przyszłej twojej żony podniósł zagrożoną sytuacyę majątkową, zatem...
— Rozumiem — zatem jestem wyrokiem kochanej bratowej skazany w tej chwili na śmierć przez... ożenienie.
— Na śmierć?
— Zawsze słyszę od pani, że małżeństwo jest śmiercią powolną, to przecież własne słowa bratowej...
— To się tyczy tylko kobiet, tych nieszczęśliwych... zapoznanych istot...
— W takim razie skazujesz pani na śmierć kobietę...
— Zapewne — ale kiedy inaczej być nie może...
— Bądź co bądź, nie mam wcale intencyi być katem.
— O, mój Alfredzie, proszę cię nie żartuj — ja mówię z tobą najzupełniej seryo.
— A ja też najpoważniej w świecie odpowiadam bratowej — i traktując kwestyę seryo, twierdzę, że nie mam zamiaru stać się przyczyną nieszczęścia jakiejś damy, któraby tak zwanym swoim wnioskiem miała ratować zagrożoną naszą sytuacyę.
— Zwracam uwagę pana, że ton żartobliwy nie odpowiada wcale przedmiotowi naszej rozmowy.
— Ach, więc bratowa naprawdę każe mi rozmawiać poważnie?
— Tak jest, mój panie i po to tylko ośmieliłam się go fatygować.
— Rozmawiajmy więc poważnie — słucham.
— Przedewszystkiem, czy wiesz w jakim stanie znajduje się nasz wspólny majątek?
— Jeżeli mam wierzyć waszemu plenipotentowi, który nas prawdopodobnie szkaradnie okrada, to ów stan nie jest bardzo ciekawy.
— Powiedz raczej że smutny.
— Zapewne — ależ w jaki sposób go rozweselić?
— Właśnie o to idzie.
— Brat mój, a pani mąż, jest co prawda bardzo blizkim wynalezienia klucza, do tej niezbyt zresztą zawiłej zagadki.
— Mój mąż?
— Tak, pani.
— Ciekawam też bardzo...
— On powiada że przedewszystkiem trzeba pana rządcę odsunąć, bo już dorobił się dosyć...
— A potem?
— Nie żyć nad stan, oszczędzać... wyrzec się wycieczek do stolicy, podróży niepotrzebnych...
— No, no!... cóż dalej jeszcze wskazuje mądrość mego pana męża?
— Pracować.
— Ha! ha! rozpocząć sielankę wpośród grząd kapusty i cebuli!
— Choćby...
— Pędzić życie pomiędzy stodołą, oborą i kurnikiem... czy tak pan mąż decyduje?
— Cóż złego?
— Nie, nigdy! przenigdy! nie na to wniosłam mu olbrzymi majątek, że już osobistego zawodu i zapoznania nie liczę, nie na to oddałam mu swoje serce, żeby kucharką, czy też szafarką folwarczną zostać. Nie — nie!
— A jeżeli to jest jedyny dziś środek ratunku?
— To umrę lepiej — rzekła głosem cichym lecz dobitnym.
Przez chwilę przykre milczenie trwało.
— Umrze pani? — spytał Alfred nieśmiało.
— Tak, umrę! przekładam śmierć nad życie, do którego przyzwyczajona nie jestem, które mi sprawia wstręt i odrazę. Och! tu mieszkać, zagrzebaną być w tym grobie!
— Zwracam uwagę pani że to jest przecież grób familijny, tuśmy już tyle folwarków pogrzebali...
— Alfredzie — ja się rozpłaczę...
— Będę się starał pocieszać.
— Bez serca jesteś, mój panie.
Alfred westchnął.
— Zapewne... — w zamyśleniu rzekł.
— Więc nie chcesz mnie wysłuchać spokojnie?
— Ależ pani, sama grzeczność obowiązuje mnie do tego.
— Słuchaj więc, jeżeli nie przez sympatyę dla nieszczęśliwej, to przynajmniej przez grzeczność dla kobiety.
Alfred przysunął się z krzesłem bliżej jeszcze.
— Co ci wiadomo o interesach Starzyna?
— Wiadomo mi to, że na części waszej, długi przewyższają wartość — na mojej zaś jest ich także sporo.
— To wiesz prawdę, niestety.
— Tak sądzę.
— Co do mnie widzę jeden tylko środek ratunku... w tobie...
— We mnie?
— Tak — ty jeden dźwignąć nas możesz z upadku.
— Gdybym mógł!...
— Możesz, mówię ci.
— Chyba braterstwo pożyczkę zaciągnąć chcecie? — cóż robić — o ile moja hypoteka jest wolną...
— Nikt tego nie wymaga.
— Więc cóż?
— Posag żony twojej przyszłej mógłby na całym Starzynie bezpieczeństwo znaleść — a długi inne usunąć.
— Kombinacya piękna, tylko ma przeciwko sobie dwa zarzuty.
— Jakież to?
— Żeby ją wykonać należy mieć przedewszystkiem posag i żonę. Pierwszego nie sądzę żeby mi dano, co do szukania drugiej nie mam co prawda wielkiej inklinacyi.
— Czyż potrzebujesz szukać?
— Zdaje się?
— Ależ ona tu jest, pod naszym dachem!...
— Natalka?
— Tak, Natalcia — cóż przeciwko niej mieć możesz?
— Nic zgoła.
— Czy nie piękna jest?
— Prześliczna.
— Czy nie może być dobrą towarzyszką życia?
— Jak najlepszą, przypuszczam.
— A co się tyczy posagu, to wiesz przecie, jest to jedna z bogatszych panien jakie znam. Jej opiekun główny, wuj Hilary, zapisze jej także bezwątpienia i swój własny majątek. Ogółem to co już ma Natalcia i co jeszcze w przyszłości mieć może, stawia ją w rzędzie panien milionowych. Czy słyszysz, Alfredzie... milionowych!!...
— Słyszę, słyszę.
— I nic nie mówisz?
— A cóż mam powiedzieć? — szczęśliwa...
— Tyle tylko?
— A cóż więcej?
Pani Laura utkwiła w niego badawcze spojrzenie.
— Jednak to projekt już ułożony w rodzinie.
— Bez mego udziału, co prawda.
— Ja tu głównie w tym celu zaprosiłam Natalcię...
Alfred zamilkł.
Pani zerwała się z krzesła, szybkiemi krokami kilkakrotnie wielki salon przebiegła, nareszcie zatrzymała się tuż przed Alfredem.
— Słuchaj no — rzekła — czy ty wiesz co to jest miłość?...
— Coś o tem słyszałem zdaleka...
— Czy wiesz co to jest to budzące się uczucie serca, które kocha po raz pierwszy, świeżą, niewinną miłością?
— Któż to tak kocha?
— Kto?... oto Natalka tak kocha.
— Natalcia?... kogo?...
— Ciebie. — Ciebie, mój panie, wyznała mi to z płaczem gorącym, ze łzami... Będziesz-że miał sumienie odtrącić od siebie dziewczę, w którego sercu wzbudziłeś tak gorące uczucie?
— Daję pani słowo uczciwego człowieka, że nie starałem się o to nigdy.
— Mniejsza z tem. Czyś starał się czy nie, fakt jest że Natalcia pokochała cię całem sercem. Szczęśliwy!... Taki kwiatek uśmiecha się do ciebie, schylić ci się tylko potrzeba i zerwać go... Ale co was, panowie, serca kobiet obchodzą?.. zdeptać je, zniweczyć, lub też zranić boleśnie — to wasze... wzniosłe zasady!... Każdy z was do tego tylko zdolny.
Alfred nie słuchał tej tyrady, oparł czoło na dłoniach i zamyślił się smutnie.
Żal mu było tej pięknej, dobrej, modrookiej Natalci, w której sercu mimowoli przywiązanie do siebie wzbudził — przywiązanie którego wzajemnością odpłacić nie mógł. Nie, nie mógł... gdyż jego serce do Klaruni się rwało, w jego usposobieniu, myślach, poglądach, tworzył się przewrót. — Nowe, nieznane dotychczas ideały zaczęły go nęcić ku sobie. Perspektywa innego zupełnie życia otwiera się przed nim. — Z jakąż chęcią przeszedłby przez to życie, choćby jego drogi samemi były zasiane cierniami, byle mógł mieć nadzieję, że kiedyś, kiedyś... w tych oczach czarnych, które tak magicznie działały na niego, zabłyśnie iskra uczucia...
Przechodząc wszystkie fazy trosk, niepokojów, marzeń i obaw, tych nieodłącznych towarzyszek prawdziwej miłości, Alfred rozumiał położenie Natalci — a tylko współczucie żywić w sercu mógł dla niej.
Zamyślenie w które wpadł obecnie, pani Laura za namysł poważny uważała.
— Alfredzie — rzekła po chwili — nie igra się bezkarnie z miłością!
Egoistka — frazesami walczyła i skutku była pewną niemal.
— O, nie igra się... — odpowiedział z westchnieniem.
— Mam też nadzieję, że nie zechcesz zakrwawić serca tej dobrej, niewinnej dziewczyny — że zbliżysz się do niej — pomówisz z nią?...
Alfred nie odpowiadał.
— Związek wasz pod każdym względem najtrafniejszym, najbardziej odpowiednim i dobranym będzie, — pozazdrości wam każdy. Zresztą ty, który masz serce tak dobre, ty, który tak bardzo kochasz brata, który szanujesz tradycye rodu i dbasz przecie o to żeby ten nic ze świetności i blasku swego nie stracił — nie możesz nie widzieć świetnych następstw majątkowych, jakie ztąd wynikną. Jestem aż nadto przekonaną, że ze wszystkich względów, które wypowiedziałam, a które ty wybornie rozumiesz i pojmujesz — zastanowisz się nad tem — pomówisz z Natalcią...
Alfred obiema rękami wziął się za głowę... jak gdyby chciał przytłumić szybkie pulsowanie krwi w skroniach. — Tyle naraz myśli cisnęło się do głowy...
— Tak, bratowo, przyrzekam ci, że się rozmówię z Natalcią.
I nie słuchając podziękowań bratowej, która już całą sprawę za wygraną uważała, wybiegł z pokoju.
Krzyknął na służącego aby mu konia podano, wskoczył na siodło i pomknął jak szalony...
Wiatr szumiał mu w uszach i chłodził czoło jak ogień płonące...

. . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.