Pułkownik/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W Starzynie późno spać chodzili. — Oprócz sztywnej miss, która punktualnie o godzinie 10-tej układała do spoczynku swe angielskie kości — wszyscy czuwali, zebrani w ogromnym salonie. Pan domu, pół leżąc w pięknym, niegdyś aksamitnym, a dziś dobrze już wytartym fotelu, wzdrygał się nerwowo, ilekroć doleciał go ostrzejszy głos żony. Pani koronkową chusteczką tłumiła ziewanie, a piękna Natalcia, to przekomarzała się z Alfredem, to znów wysuwała się przez otwarte drzwi na werendę, nucąc pod nosem jakąś piosnkę skoczną.
W ogóle w tem towarzystwie panowała atmosfera ciężka; złota nędza wyglądała tu z każdego kąta. Spoglądała ona ze wspaniałego świecznika, z bogatych luster i mebli — i zdawało się że posiada sto twarzy, z których każda otwiera się szeroko i ziewa — ale tak spazmatycznie, nerwowo, że mimowoli do naśladowania pobudza...
Nie ziewała tylko piękna Natalcia — bo miała specyalną do tego przyczynę. Kuzynek Alfred był dla niej partyą nie do pogardzenia.
Życzyła sobie tego i pani Stanisławowa, a kuzynostwo nie stanowiło poważnej przeszkody. Połączywszy majątki Alfreda i Natalci, z dwóch dobrze zaszarganych fortun, można było utworzyć jednę, pozwalającą, jakiś czas przynajmniej, żyć wygodnie i bez troski. Zresztą, Alfred był ulubieńcem chorowitej i bezdzietnej ciotki, a Natalcia miała znów wujaszka, szanownego prałata, który miał wcale piękny kapitał i... astmę.
Jakkolwiek nie przypuszczam, żeby to miało być gorącem życzeniem Alfreda i Natalci, jednak oboje mieli słuszne powody spodziewać się, że, kiedy, po najdłuższem życiu, szanowny prałat, jako też i ukochana ciotunia, przeniosą się do lepszego życia — pozostanie im, bądź co bądź, miła po nich pamiątka.
Te wszystkie kombinacye pani Stanisławowa wielokrotnie i pilnie rozważała, a rozważała je tem usilniej, że przy połączeniu owych dwóch majątków, można się było spodziewać, iż Alfred nie odmówi pożyczki pewnej sumy na hypotekę Starzyna. Ta suma stanowić miała dla pani Stanisławowej jednę zimę w Nicei, a zatem jeden więcej powód do swatania mężowskiego braciszka.
Dodać należy, że panna Natalcia nie była wcale brzydką. Szczupła, o regularnych rysach twarzy, obfitych włosach złocistych, odznaczała się alabastrową białością cery (z którego to zapewne powodu nosiła zazwyczaj czarne suknie), a na ustach jej, wykrojonych zgrabnie, igrał zawsze wesoły, nieco ironiczny uśmieszek — powtarzający się także w żywych, pełnych sprytu, oczach.
Trzeba przyznać, że piękna panna Natalcia była dość zaawansowaną na drodze do ujarzmienia Alfreda i oplatania go w delikatne sidełka. Umiała ona wśród żartów i wesołej pustoty rzucać ku niemu mówiące, powłóczyste spojrzenia — umiała pozostawić rękę w uścisku chwilkę dłużej, niż na to konwenans pozwalał — a czasem, potrafiła nagle, wśród wybuchu wesołości, zamyśleć się raptem... i długo pozostać w tej zadumie...
Kto ją tego nauczył? — nie wiem — prawdopodobnie salon i lustro — te dwie najwyższe klasy edukacyi, pewnej, na szczęście nieznacznej już, liczby naszych kobiet.
Dziś panna Natalia rozwinęła atak na całym froncie. Przeczuwając w pułkownikównie niespodziewaną rywalkę, chciała się okazać od niej lepszą, piękniejszą i więcej ponętną...
Usiłowała rozmarzyć Alfreda śpiewem, olśnić wesołem szczebiotaniem. Oczami wyrażała głębokie uczucie, a mówiąc rozchylała drobne usta tak powabnie, jak gdyby w czarującym uśmiechu chciała umieścić zapowiedź pocałunków gorących.
Nie udawało jej się to jednak dzisiaj. Alfred był smutny jakiś i roztargniony. Może niespodziewane spotkanie, a może też drażliwa dosyć rozmowa z pesymistycznie nastrojonym i zdenerwowanym bratem, usposobiły go do rozmyślań — ale piękna Natalcia widziała, że strzały ognistych wejrzeń chybiały, a nawet czarujący uśmieszek żadnego nie sprawiał wrażenia.
Gniewało ją to, lecz starała się nie okazywać gniewu po sobie, przeciwnie, zmieniła odrazu taktykę — i z wesołej, żartobliwej, uśmiechniętej, wnet stała się poważną i smutną. Przysunęła się z krzesłem nieco bliżej Alfreda i głowę wsparła na białej, wypieszczonej dłoni.
W zamyśleniu niby spoglądała przed siebie, czekając rychło li Alfred o przyczynę tej troski i smutku zapyta.
On jednak ani myślał tego uczynić. Przeciwnie, wyjął z bocznej kieszeni cygaro, zapalił je — i przez otwarte drzwi wyszedł do ogrodu.
Panna Natalia, jak na dziś, przegrała bitwę zupełnie. Gniewało ją to, szybkim też ruchem powstała z fotelu i zaczęła tak prędko chodzić po pokoju, że aż na wpół drzemiąca pani otworzyła oczy.
— Co to Natalciu? — zapytała.
— Nic — odrzekła Natalcia krótko.
— Wydajesz się wzruszoną.
— Nie — to ból głowy.
— Ach! migrena zapewne?
— Być może.
— Gdzież Alfred?
— Kto?
— Alfred?
Panna Natalia obejrzała się po salonie.
— Prawdopodobnie... pan Alfred wyszedł.
— Jakto prawdopodobnie, — przecież zauważyłybyśmy to.
— O, mylisz się, ja byłam zamyśloną, a ten pan, ten... twój kuzyn, nie ma widocznie zwyczaju kłaniać się wychodząc. Zresztą, cóż mnie to, ostatecznie, obchodzi? Nie czuję powołania do stanowiska bony, mającej uczyć prawideł grzeczności, tak już pełnoletnie dzieci...
— Cóż to, posprzeczaliście się może?
— Ja? za kogóż mnie bierzesz znowu? Czy przypuszczenie swoje oprzeć chcesz na jakiemś staroświeckiem przysłowiu?
— Ale uważam, że na seryo gniewasz się na niego...
— Cóż mnie ten pan interesuje?
— No... przecież kuzyn — i dość blizki.
— To nic nie znaczy.
— Prawie że twój narzeczony.
— Rzecz szczególna! nie wiedziałam o tem że pan Alfred aż tak jest łaskaw, że chce mnie powierzyć misyę noszenia jego nazwiska.
— Ależ... to prawie ułożone...
— Ha! ha! bez mojej wiedzy.
— Mogłaś się łatwo domyśleć.
— Nie odznaczam się darem domyślności, a jeżeli nawet kiedy mogłam o czemś podobnem marzyć — to dziś czuję się zupełnie a zupełnie wyleczoną, z tej chwilowej słabości. Im wcześniej, tem lepiej, zresztą, później byłoby już po niewczasie...
— Natalciu, ja ciebie nie rozumiem, a nawet ten ton uszczypliwy, którym do mnie przemawiasz, jest mi bardzo przykry.
— Wybacz, Lorciu, ale jestem tak rozstrojona...
— To też pomówmy otwarcie, jesteśmy najzupełniej same, gdyż szanowny mój małżonek również po angielsku opuścił nasze towarzystwo.
— To widać modne teraz...
— Mój pan zawsze był taki, a teraz staje się jeszcze gorszym; ale — dodała z westchnieniem — cóż na to poradzić? lepiej oto pomówmy o twojem dzisiejszem zmartwieniu. Wszak wiesz, że ja twego tylko szczęścia pragnę, a związek twój z Alfredem uważam za zupełnie stosowny i odpowiedni. Jest to bo, trzeba ci wiedzieć, młody człowiek comme il faut, ani podobny do swego brata. On pojmuje życie inaczej, lubi je i żyć pragnie, a o ile mi się zdaje, jest nawet do ciebie przywiązany.
Natalcia milczała.
— I cóż dziwnego zresztą? — ciągnęła dalej pani. — Gdzie znajdzie piękniejsze, bardziej wymowne oczy, taką elegancyę, dowcip, umiejętność znalezienia się w towarzystwie? — Zna on aż nadto dobrze świat, w którym żyjemy, ażeby nie zauważył, że każda suknia, każdy stroik na tobie najpiękniej wygląda. Jestem nawet moralnie przekonaną, że twój śliczny obrazek jest głęboko w jego sercu wyryty...
Ten cały szereg komplementów, mających swe źrodło w interesie kombinacyi majątkowej i ewentualnego wyjazdu za granicę, wypowiedziała blada pani szybko, jednym tchem prawie, z ożywieniem, nadającem tym wyrazom wszelkie pozory szczerości.
Nie przeszło to bez wrażenia, tem więcej, że Natalcia znajdowała zawsze w słowach i całem znalezieniu się kuzynki chłód pewien i sztywność, a sama będąc młodą, a młodość zawsze ma swoje prawa, choćby je niestosowne wychowanie usiłowało przełamać, czuła potrzebę wywnętrzenia się przed kimś życzliwym, wypowiedzenia pewnych swoich marzeń, na jasny horyzont których, teraz jakieś czarne nadciągnęły chmury.
— Bądź ze mną szczerą, Natalciu, — mówiła dalej pani domu, — ja cię tak bardzo kocham... ja zasługuję na twe zaufanie...
Mówiąc to, białą swą i szczupłą ręką objęła talię dziewczęcia.
Pierwsze lody zostały złamane, w oczach panny Natalci błysnęła łza szczera.
Pani tymczasem rozpoczęła śledztwo...
— Powiedz że mi, o co właściwie masz do niego żal?... czyście się posprzeczali?
— Nie.
— A więc, czy uważasz jaką zmianę w postępowaniu jego?...
— Ogromną!
— W czem mianowicie?
— W całem obejściu się w ogóle. Dawniej wesoły zawsze był, śmiał się, żartował, często nawet umyślnie sprzeczał się ze mną, a dziś taki jest jakiś poważny, sztywny, jak gdyby mu z pięćdziesiąt lat wieku przybyło.
— Może to skutek rozmów z moim meżem, który, jak ci wiadomo, zawsze jest nastrojony grobowo — i nigdy nie wychodzi ze swej roli złowróżbnego puszczyka. Dziwię się nawet, że nie porzucił mnie dotychczas i nie założył gdzie w mieście wielkiego przedsiębiorstwa »des pompes funebres«, co, jak się zdaje, najbardziej jest do jego usposobienia odpowiedniem. Cóż zatem dziwnego, Natalciu, że Alfred, przebywając ciągle w towarzystwie takiego człowieka, słysząc nieustanne żale o upadku naszym, o położeniu rozpaczliwem, przepędzając kilka godzin dziennie obok takiego trapisty, który po to tylko otwiera usta, aby powiedzieć »memento«, spochmurniał i utracił chwilowo swoją zwykłą wesołość...
— Być to może, a jednak ja, obserwując to pilnie, zauważyłam, że kuzynek Alfred niewiele chwil swemu bratu poświęca... ja... ja nawet — tu zapłoniła się mocno — może mi nie wypada tego mówić, ale przyrzekłam ci być otwartą, — ja staram się śledzić wszystkie kroki Alfreda...
— Ty? moja Natalciu...
— Tak, ja, a właściwie nie ja... zresztą sama nie wiem...
— Więc któż? jeżeli ty i zarazem nie ty?
— To moje przywiązanie dla niego, to też jestem zawsze przy nim myślą przynajmniej... Oto w tej chwili naprzykład... jego tu niema, wyszedł nie rzekłszy do mnie ani jednego wyrazu — a jednak ja go widzę.
— Gdzie go widzisz?
— O! mam wzrok doskonały! patrz tam — przez te drzwi do ogrodu otwarte. Wprost drzwi ciągnie się jak wiesz ten długi szpaler grabowy, ozdoba waszego parku. Otóż Alfred tam jest, na samym końcu alei. Stoi właśnie oparty o sztachety i myśli zapewne... o czem? nie wiem, ale że nie o mnie — to jestem aż nadto pewna tego.
— Ależ dziecko jesteś, jakim sposobem, w nocy, na takiej odległości można dostrzedz człowieka? to niepodobieństwo.
— Jak dla kogo! moja droga, zresztą jest to bardzo naturalne, nie działa tu żadna siła nadprzyrodzona, żadne jasnowidzenie miłości, tylko obserwacya czujna i nieustająca. Otóż kiedy Alfred, nie zważając na moją obecność, opuszczał salon, widziałam, że zapalał cygaro — ja ogień ten widzę tam właśnie...
— Ach!
— Śmiejesz się zapewne z tak prozaicznego środka... Cóż robić? dawniej zakochanych prowadziły gwiazdy — dziś zaś innego ognia prócz cygarowego nie widzimy. Smutne to jest — o bardzo smutne. Mówiąc to znowuż oparła jasną swą główkę na ręku i utonęła w milczeniu.
— Więc twierdzisz Natalciu, że usposobienie mego męża nie mogło na Alfreda wpłynąć niekorzystnie?
— Prawie pewnam tego. A w każdym razie, chociażby nawet ten wpływ mógł oddziałać, to nigdy w takim aż stopniu.
— Przypuszczasz więc, że są inne jakieś wpływy?
— Tak jest, chciałabym się nie domyślać, a lękam się odgadnąć.
— Ależ na czem opierasz twoje przypuszczenia?
— Na całym szeregu spostrzeżeń. Ty, moja droga, będąc słabowitego zdrowia i sypiając prawie do południa, widzisz go tylko przez pół dnia zaledwie, ja zaś.
— Jakto? Natalciu, czyż byś ty teraz o wschodzie słońca wstawała?
— Tak... tak... pomimo odmiennego zupełnie przyzwyczajenia, widuję codzień jutrzenkę, którą dawniej oglądałam przypadkowo tylko, powracając z zabawy... Zmieniła się postać rzeczy — dawniej wschód słońca mnie usypiał, dziś budzi.
— I cóż ty nieszczęśliwa robisz przez ten czas?
— Co ja robię? gram rolę Ofelii; przechadzam się po alei grabowej i oskubuję pierwszą lepszą różę, jaka mi wpadnie pod rekę... śpiewam przytem coś smutnego...
Rozśmiała się pani.
— A cóż robi o tej porze twój Hamlet?
— Otóż to, że nie wiem.
— Śpi zapewne.
— O nie, moja droga, mój nieduński królewicz wstaje jeszcze wcześniej i nieudało mi się powiedzieć mu o wschodzie słońca »dzień dobry«. Witam go dopiero znacznie później, kiedy już powraca z wycieczki.
— Opowiadasz mi prawdziwe nowości i, rzecz dziwna, ani przypuszczałam nawet, że w moim własnym domu, dzieją się takie nadspodziewane dla mnie historye. Alfred wstaje przed świtem i znika! Natalcia zrywa się o wschodzie słońca, ach to już koniec świata chyba! ale ostatecznie czy nie dowiadywałaś się gdzie ten twój Hamlet wędruje i czego szuka nareszcie?
— O ile mogłam się dowiedzieć, bez zwrócenia na te pytania niedyskrytnej uwagi służby, to Alfred albo wychodzi pieszo ze strzelbą, albo też konno wyjeżdża.
— I nie wiesz dokąd?
— Nie, niestety. Tego tylko jestem pewna, że mój, jak go nazwałaś Hamlet, nie błądzi po cmentarzach i nie rozmawia z czaszką Yorika. Powraca najczęściej w usposobieniu ponurem i chmurnem, ledwie że raczy głową kiwnąć na moje powitanie... Dwa razy tylko dostrzegłam w jego oczach blask szczególny, blask niekłamanego szczęścia, czy też jakiejś radośnej nadziei. Dostrzegłam ten płomień w przelocie, ale skoro oczy Alfreda z mojemi się spotkały, blask zniknął natychmiast i dawny smutny wyraz na nie powrócił. Oto takie są dzieje moich poranków spędzanych bezsennie — nie wesołe jak widzisz i taka przyczyna mego roztargnienia i smutku.
— Biedna dziewczyno — rzekła z współczuciem pani Stanisławowa — teraz dopiero widzę, jak ty go bardzo kochasz, lecz nie obawiaj się.
— O nie, nadaremnie chcesz mnie uspokoić, ja obawiam się i bardzo się obawiam — ja aż dotychczas sama nie wiedziałam o tem, że noszę w sercu tak głębokie uczucie. — Ono było jakby uśpione aż dotąd, dopóki nie zaczęło mu grozić niebezpieczeństwo poważne...
— Ach! — zawołała pani nagle, uderzając się w czoło — jestem na tropie, pułkownikówna!!
— Tak, pułkownikówna...
— Ależ to dragon! to prosta dziewczyna wiejska, bez wychowania żadnego, to pół-dzikie stworzenie, które przecież nie może się mierzyć z tobą... Ona śnić nawet nie ma prawa o tem, żeby mogła kiedy być twoją rywalką...
Na te słowa Natalcia zerwała się z kozetki, wyprostowała się i zaczęła mówić z takiem ożywieniem, z takiem przejęciem się głębokiem, że nie słyszała nawet odgłosu zbliżających się kroków i niezauważyła, że czerwony odblask cygara przysuwał się ku drzwiom coraz bliżej.
— O, nie mów tak, proszę cię, nie mamy prawa do tego; ja sama pomagałam ci nieraz szydzić z jej wychowania ekscentrycznego nieco, które dlatego nam się podobać nie może, że ostatecznie nie jest do naszego podobnem. Śmiałam się bezmyślnie, co prawda, bo zresztą i cóż mnie obchodziła ta panienka? Nie znałam jej wcale, nie przypuszczałam, że ją kiedykolwiek znać będę, a tembardziej jeszcze, nie sądziłam nigdy, że los może ją postawić na drodze mego życia i szczęścia; od pewnego jednak czasu, ona nie może być dla mnie obojętną...
— Ja myślę, że cię nic a nic obchodzić nie powinna.
— Przeciwnie, jeżeli ma być walka, jeżeli stanęłyśmy w smutnej dla obydwu może roli rywalek, to należy badać nasze siły. Nieprzyjaciela lekceważyć nie wolno, a skoro już ją za nieprzyjaciela uważam, tedy ci powiem, moja droga, że według wszelkich informacyj, jakie troskliwie bardzo zbierałam, przyznać muszę że jest to nieprzyjaciel poważny.
— Egzageracya!
— Nie, po stokroć nie! to rzeczywistość, niestety. Nie zaprzeczysz przecie, że pod względem powierzchowności może najwybredniejszy gust zadowolnić. Twarz jej przypomina główki Murilla...
— No... zapewne, ujdzie, nawet jest dosyć gładką dziewczyną, nie przeczę... ale gdzież wykształcenie? jakaż edukacya?...
— O, moja droga, jak widzę, z wyżyn twego pałacu nie chcesz patrzyć na zwykłych śmiertelników i nie wiesz co się koło ciebie dzieje. Dowiadywałam się o pannie Klarze zręcznie, badałam ludzi kompetentnych i poważnych pod tym względem. — Wszyscy jednozgodnie przyznają, że pułkownik to człowiek dzielny głową i sercem, że pokierował edukacyą wnuczki jak najrozumniej, a w wyborze nauczycielki był bardzo, bardzo szczęśliwym.
Alfred niepostrzeżony stanął we drzwiach od ogrodu. Usłyszawszy rozmowę, która obchodziła go widocznie, zatrzymał się. Ostatnie słowa Natalci brzmiały donośnie.
— Pułkownik — mówiła — jest człowiekiem zasługi, pełnym poświęcenia się i honoru, a wnuczka jego, ze względu na przymioty duszy i serca, na wykształcenie swoje, nie mówiąc już o powierzchowności czarującej, może być dumą każdej szanującej się rodziny i prawdziwą ozdobą towarzystwa.
Zaledwie Natalcia wymówiła te wyrazy, Alfred stał już przy niej.
Ujął ją za rękę, a spojrzawszy w jej twarz zapłonioną i oczy łzami zaszłe, rzekł:
— Serdecznie ci dziękuję, kuzynko, jesteś szlachetną kobietą...
I ucałował obie rączki, które Natalcia wyrwała pospiesznie — i sądząc że jej tajemnica odkrytą została, uciekła do swego pokoju...
Pani Stanisławowej zrobiło widoczną przykrość to nadspodziewane zakończenie rozmowy. — Usta jej skrzywił pełen ironii uśmiech, podniosła szkło do oka i przypatrywała się długo swemu kuzynowi, aż nareszcie jakimś spazmatycznym wybuchnęła śmiechem.
— Czy wolno zapytać o przyczynę tej niespodziewanej wesołości? — rzekł Alfred, wytrzymując spokojnie spojrzenie i śmiech bratowej — czy nie popełnię niedyskrecyi, jeżeli zapytam, co mianowicie tak zabawiło panią?
— Ależ bo zdawało mi się, że nagle przeniesioną zostałam do miasta i ujrzałam scenę z nader romantycznej, starego pokroju, tragedyi.
— Imaginacya dziwnie bujna.
— Kiedyż to rzeczywistość. — Dowiaduję się o moim kuzynie nowości, które... które...
— Które co? proszę dokończyć.
— Które... obawiam się abym zbyt nie zadrasnęła uczuć zakochanego serca... które mi każą przypuszczać... czy mogę dokończyć?
— Ależ, proszę o to...
— Które mi każą przypuszczać, że jeden z moich przyjaciół i kuzynów jest na drodze do utraty rozumu.
— Myli się pani, jest na drodze odzyskania go raczej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.