Przybłęda/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PRZYBŁĘDA.
POWIEŚĆ
przez
Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Rudnię znano na kilka mil dokoła, bo stała na rozdrożu, gdzie się mnogie gościńce krzyżowały, a żaden podróżny jej nie minął, nie dawszy choć wytchnąć koniom przy karczemce.
Pierwszy, co tam gospodę postawił, dobrze obrachował odległości, a może też nie rachubą, ale przypadkiem tak się szczęśliwie znalazła położoną. Trudnoby bowiem dobadać, co wprzódy stanęło: czy owa Rudnia, która nazwisko dała miejscu, czy karczma wśród głuchego lasu.
Na gruzach dziś zapomnianej przeszłości królowała teraz głównie owa żydowska gospoda, chociaż nie była tu samą. Las, otaczający ją dokoła, rozstępował się w tem miejscu dosyć szeroko i wśród sosen starych, leszczyny i olch, widać było usadowioną karczmę z jej szopami, loszkiem i ogrodem, dalej pod samemi drzewy kuźnię czarną i chatę kowala, a głębiej jeszcze dachy dworków, czy chat, na pól w gęstwinie ukrytych.
Dodawszy odwieczną studnię z żórawiem, a nieco opodal, gdzie się drogi rozchodziły, stary krzyż, mchem siwym okryty, pochylony wiekiem — nie widać było nic, oprócz przerzedzonego, ale podszytego lasu i gościńców, które się ztąd w cztery przeciwne świata krańce rozbiegały.
Karczma, w której Mosiek Gugiel panował, wziąwszy ją w spadku po dziadach i pradziadach, nie wyglądała bardzo przynęcająco, ale się też nie lękała konkurencji i nie potrzebowała podróżnych kusić ku sobie, bo się oni bez niej obyć nie mogli.
Mosiek zaspakajał niezbędne wymagania ludzi, nie wiele żądających — woda w studni była dobra, wódka nie gorsza, jak gdzieindziej, miał siano, w potrzebie obrok, a szopa obszerna, choć dach jej wiele pozostawiał do życzenia, dozwalała zawsze czasu deszczu wybrać miejsce, w którem niebardzo zaciekało.
Oprócz wielkiej zakopconej izby szynkownej, otwartej dla wszystkich, na rzadki wypadek, gdyby tu kto chciał podnocować i nie myślał przespać się na wozie, była nawet izdebka gościnna, w której jednak zwykle mieścił się sprzęt zbyteczny, zapas drewek, kupa kartofli i drewniany statek.
Oprócz arendarza Mośka, który niezaprzeczenie był tu osobą najznakomitszą... Rudnia miała kowala, niegdyś cygana, dziś od lat dziesiątka osiadłego tu stale i wypierającego się swojego pochodzenia... Chciał on uchodzić za węgra i zwał się Janaszem Seredką; ale włos czarny, skóra ciemna, wyraz oczu, na pierwszy rzut oka krew cygańską zdradzały...
W dworkach mieszkali pozostali z dawnych czasów, gdy się tu belki i klepki wyrabiały — budnicy...
Polanki pozarastałe w lesie dowodziły, iż budników tych niegdyś daleko więcej być musiało; lecz gdy ustał zarobek, las wyrąbano, uprawa roli nie bardzo się opłacała, z czasem porozchodzili się oni wszyscy, chaty opuszczone porozwalały się, a role zajałowiały.
Zostali tylko, może niedostatkiem do miejsca przykuci, Wysoccy, mieniący się szlachtą z Mazowsza, i Bzurscy, także jacyś szlachcice... Ci, mały czynsz opłacając dziedzicowi, uprawiali kawałki pól, przez siebie wydartych, mieli powytykane łąki i wolny wypas dla chudoby w lesie. Las ten poczciwy dawał im, oprócz tego, jagody i grzyby bezpłatnie, a na sosnach wolno było barcie stawiać, które się miodem opłacały.
Wszystko to, razem wzięte, nawet przy najpracowitszem życiu, nie dozwalało dojść do skromnej choćby zamożności. Budnicy żyli z dnia na dzień, ubogo, biednie, a na przednówku Mosiek ich często ratować musiał.
Wysoccy i Bzurscy o sobie nie wątpili, że szlachtą być musieli, chodzili w kapotach, unikali powierzchownego podobieństwa z włościanami, mieli nawet jakieś papiery, skrzętnie chowane i z pokolenia w pokolenie przechodzące, ale te do wylegitymowania się im nie starczyły...
Życie to osamotnione w lesie, opodal od kościoła, od ludzi, od gromady, do której należeli, powoli zdziczyło ich, a ubóztwo przygnębiało na duchu. Ostatni potomkowie tych rodzin wyglądali w istocie, jak plemię jakieś, skazane na wymarcie.
Z Bzurskich pozostawało teraz tylko dwóch braci, ludzi w średnim wieku, na jednem polu i w jednej siedzących chacie, kłócących się nieustannie, a niemogących rozejść, tak ich bieda z sobą skuła.
To jeden, to drugi wychodził na zarobek, — pola uprawiali coraz raniej, dobytku ubywało; pomawiano ich o to, że szkody robili w zwierzynie i w lesie, zadawano nawet daleko gorsze bezprawia, ale Bzurscy się na niczem złapać nie dawali, a głowy nosili hardo.
Para lichych koniąt, jedna krowa chuda, kilka kóz stanowiły całe ich mienie. Żadna też panienka z waszecia nie miała ochoty wyjść za Bzurskiego — i oba byli nie żonaci... Stara gospodyni, rekrutowana ze wsi Rudek, posługiwała im i opierała... Rzadko siadywali w domu.
Mało co lepiej mieli się Wysoccy. — Tych dwoje, mąż i żona, biedowało razem; ale on często chorował, a kobiecisko się zamęczało, nie mogąc samo dopilnować wszystkiego. Z dwojga dzieci — nic im teraz nie pozostało.
Córeczkę starszą dziwny los spotkał. Od urodzenia była ona wątłą i chorowitą, lekarz jej życia nie obiecywał. Nieznajoma jakaś pani wzięła ją przez miłosierdzie w opiekę i odtąd wcale o niej słychać nie było. Chłopak chował się do lat dwunasta, zachorował i po krótkiej słabości umarł. Pozostali Wysoccy sami we dwoje, walcząc z coraz bardziej doskwierającym im niedostatkiem.
Oboje, pomimo złej doli, mężnie sobie poczynali, znosili biedę, nie dając się jej złamać, i pracowali niezmordowanie, choć przyszłości żadnej nie mieli przed sobą.
Do pomocy około roli miał stary Piotr Wysocki najętego we wsi wyrostka sierotę, a Wysocka około domu posługiwała się starą babą pijaczką, która pół w szynku Moszkowi, pół jej służyła. A że karczma choćby samym wódki zapachem ją nęciła, częściej tam, niż u jejmości przesiadywała.
Parę koni, krów dwie starych, owiec prostych kilka, trochę drobiu, dozwalały wyżyć mizernie, potrzebowali też nie wiele.
Z każdym jednak rokiem w gospodarstwie szło ciężej i gorzej, bo Wysocki zmógł się, zestarzał, w kościach go czasami łamało tak okrutnie, iż się położyć musiał.
Naówczas chłopak, bez dozoru, około pola rady sobie nie dał. Żniwa więc wypadały liche, a w domu na przednowku chleba brakło. Trzymał ich nałóg życia i pracy, chociaż oprócz siebie nie mieli o kim myśleć i o przyszłość kłopotać się nie potrzebowali, ruszali się jednak, wzajem dodając sobie otuchy.
Córeczki, którą im przez litość odebrano, widzieć i odzyskać już się nie spodziewali. Mieli ją za umarłą. Krewnych jakichś daleko gdzieś miał podobno Wysocki, ale ci o niego, a on też się o nich nie troszczył.
Szło z każdym rokiem ciężej. Piotr coraz kładł się częściej i legiwał dłużej; żona jego, Helena, kaszlała po nocach i miała zadyszkę. Przecież rąk nie opuszczali.
Jejmość często za dwoje musiała robić, i w domu wszystko opatrzeć, i na pole wyjrzeć, bo baba Michałowa zbiegała z chaty, a gdy do niej wróciła, ręce się jej trzęsły i tyle tylko, że, pod piecem siadłszy, z rękami w kieszeniach, piosnki zawodziła.
Wyrostek zaś, Jakubek, wyszczekany łotrzyk, choć się wykłamać zawsze umiał, gdy oka nad sobą nie czuł, za pastuszkami biegał i z niemi leżąc — próżnował.
Chudoba i gospodarze co rok gorzej wyglądali; a dziedzicowi, panu Bodiańskiemu, czynsz co rok trudniej było opłacać. Zalegało zawsze coś dworowi i Mosiek miał rachunki.
Z kilkunastu barci, które niegdyś mieli Wysoccy, zaledwie im teraz pięć pozostało. Pomimo to, trzeba było widzieć oboje starych Wysockich, gdy on się mógł podźwignąć i chodzić, a ona, widząc męża na nogach, odżyła. Krzątali się tak ochoczo, raźnie, jak gdyby najszczęśliwiej się im wiodło.
Stary Piotr nieznużony był w pracy, stara Helusia, nauczona przez niego, od rana do nocy chwili jednej nie spróżnowała. Wygrzebaliby się może z biedy, gdyby los w najmniejszej rzeczy im sprzyjał.
Ale — wszystko się na nich sprzysięgać zdawało i nie wiodło w niczem.
Wysocki z anielską cierpliwością zwykł był mawiać, uśmiechając się dobrodusznie.
— Zboże u mnie w garściach na polu, to już pewny deszcz.
Albo:
— Na zasiewby potrzeba deszczu, weźmie, ani chybi, posucha.
Z tem niepowodzeniem zżywszy się, jak z rzeczą powszednią, pobożni ludzie krzyże swe ofiarowali Bogu.
Stara Wysocka, gdy jej ukochanek syn zmarł, opłakawszy go, pożałowała, że córkę chorowitą obcym oddała, nie spodziewając się jej wychować. Ale nie uczyniła tego z dobrej woli, ani z braku przywiązania, tylko przez miłość dla dziecięcia. Obawiała się o jego życie, była to dziewczynka delikatna bardzo, doktor wymagał wielu rzeczy, których oni dziecku dostarczyć nie mogli.
Najdziwniejszym w świecie trafem, pani jakaś, przejeżdżająca przez Rudnię, gdy się jej powóz złamał niedaleko ztąd w lesie, zmuszona cały dzień przesiedzieć, zabłąkała się znudzona do Wysockich chaty.
Tu jej w oko wpadła mała Albinka, a że ona straconą córeczkę przypominała, naparła się dziecka u Wysockiej, przyrzekając chować ją, jak własną córkę.
Ani ojciec, ani matka, nie chcieli w początku dziecka oddawać, ale doktor nadjechał, który je leczył. Ten im wręcz powiedział, że u nich się Albinka nie wychowa, a przy większem staraniu żyć może.
Tak więc, choć z płaczem i łzami, matka uczyniła z dziecka ofiarę; nieznana pani, która zostawiła tylko swoje nazwisko, zabrała je z sobą i — więcej się już do Wysockich nie zgłosiła.
Po kilku latach upartego milczenia, gdy się nawet dopytać o tę panią niemogli, a ona się nie odzywała — powiedzieli sobie, iż dziewczę pewnie nie żyło.
Matka, czasem tylko przypominając je sobie, szeptała.
— Mój Boże... miałaby już lat dwadzieścia... pociechę i pomoc byśmy z niej mieli!!
Stary Piotr, nie dając się rozrzewniać żonie, zwykle jej usta zamykał swojemi:
— Taka była wola Boża! Daj pokój, Helusiu! Bóg wie, co czyni!
I Wysocka, łzy otarłszy, do roboty powracała.
Wysoccy oprócz siebie nie mieli prawie nikogo, nikt do nich nie zaglądał, nie żyli z nikim.
Bzurscy, chociaż czasem zachodzili do nich, a niekiedy pożyczali to sochy, to brony, to siekiery lub rydla — nie mieli u Wysockich miru. Piotr im zarzucał, że nie dosyć gospodarstwa pilnują, że na niebezpieczne rzucają się zarobki; Bzurscy śmieli się ze starych, że są łatwowierni i oszukiwać się dają.
Z kowalem cyganem nikt tu nie żył, i ledwie gadano do niego; z dalszych budek gość rzadki; z Mośkiem Wysoccy dobrze byli, ale zdaleka.
Dwie tęgie mile do miasteczka i kościoła nie zawsze tam dojechać dozwalały.
Rozumie się, iż stosunki ze dworem blizkiej znajomości i spoufalenia nie dopuszczały.
Pan Hieronim Bodiański, dziedzic Rudek, kawaler, który za starego jeszcze uchodzić nie chciał, a młodym już nie był, — dobry człowiek, spokojny, gospodarz nie tęgi, słynął z tego, iż nawet w kraju, który zbytnią pracowitością nie grzeszy, uchodził za ideał próżniaka...
Życie wiódł ruchliwe...
Kładąc kabałę i paląc fajkę, albo czekał na gości, lub, gdy mu się to sprzykrzyło, jechał w odwiedziny, gdziekolwiek bądź — byle w domu sam z sobą nie siedział.
Niekiedy znudzony bardzo Bodiański czytywał kalendarz...
Oprócz kalendarza i książki nabożnej po matce, nic więcej w domu drukowanego nie miał. Tej zaś ostatniej nie potrzebował i nigdy do rąk nie brał, bo wszystkie pacierze, pieśni, litanje, nawet psalmy pokutne, na pamięć umiał.
Człowiek był zresztą jak ryba zdrów i potrzebujący atmosfery jasnej i swobodnej do życia. Od ludzi smutnych przerażony uciekał.
W lecie czasami godzinami widywano go siedzącego z fajką w ganku, z nogą na nogę założoną, patrzącego na dziedziniec i gościniec, żartobliwie zaczepiającego służbę przechodzącą i śmiejącego się z konceptów własnych, które niezmienione powtarzał. Ludzie je też na pamięć umieli.
Dowcipów tych, nader niewyszukanych, Bodiański wielkiego zapasu nie miał, — trochę prostszych dla ludzi, trochę delikatniejszych dla znajomych i przyjaciół. Z przysłowiami i wykrzyknikami starczyło mu to na powszednie życia potrzeby.
Mówiono, iż pan Hieronim po kilkakroć żenić się probował, ale mu się w tem nie powodziło. W chwili stanowczej brakło odwagi. Nie wyrzekał się jednak skorzystać, gdyby się co — ut sic, trafiło.
Tymczasem panny bardzo się za nim nie ubiegały... Mająteczek był skromny i trochę obdłużony... nadziei na przyszłość żadnych, sam on niezbyt powabny.
Małego wzrostu, przysadzisty, z wyrazem zadowolenia z siebie na rumianej, pucołowatej twarzy — pan Hieronim miał ruchy, tupania, podskoki, podrygiwania nogami nałogowe, tak jakoś pocieszne, że, patrząc na niego, od śmiechu wstrzymać się było trudno. Ni z tego ni z owego, wśród rozmowy okręcał się na jednej pięcie, przysiadał i prostował — a czynił to bezmyślnie, zapewne w przekonaniu, że to ożywia i dramatyczniejszą czyni rozmowę!
Przy tem zawsze prawie jedno powtarzał, mówił toż samo i przewidzieć było można, od czego zacznie i na czem skończy rozmowę. Panny sobie z niego żartowały, wyprowadzając na manowce, wśród których plątał się, rady dać nie umiejąc.
Dodać należy, iż on od panny, którą miał towarzyszką życia uczynić, wymagał bardzo wiele.
Za sobą miał to tylko, iż majątku nie tracił, ale się też go nie dorabiał. W końcu roku nie było długów, lecz i odłożyć nie miał co na złą godzinę. Szaleństw nie dopuszczał się żadnych. Umiarkowanie myśliwy, w tańcu nie namiętny, jedną tylko rzecz lubił, jak mówił, pasjami — maleńką grę w karty, skromnego wiseczka, marjasika, lub halbezwelwe. Zasiadłszy do zielonego stolika, gotów był przy nim choćby noc przesiedzieć całą.
Nie chciwość wygranej do kart go ciągnęła, bo nigdy nie ważył się grać drogo, ale było to jedyne zajęcie, które mu próżnię życia i myśli zapełniało.
Gdy grać nie mógł, prawie z równem zajęciem kładł kabałę.
Przywiązywało go i to może do zielonego stolika, że grał — doskonale.
W innych sprawach nie odznaczając się zbytnią umysłu bystrością, przy kartach bywał genjalnym. Przegrywał też bardzo rzadko.
Życie, które prowadził pan Hieronim, czyniło go prawie szczęśliwym — pragnień wygórowanych nie miał. Gospodarstwo i zatrudnienia szły z pewną metodą, ułożoną z góry, trybem niezmiennym od lat wielu.
Innowacyj nie rozumiał.
W kalendarzu miał poznaczone dnie, w których przypadały imieniny sąsiadów, a tych nie opuszczał nigdy. Oprócz tego miał kilka jarmarków, na których się znajdować musiał, a i na kontraktach pokazywał się regularnie, choć żadnego interesu nie miał. Grywał tam w wiseczka...
Resztę czasu spędzał spokojnie w domu, do siebie rzadko zapraszając gości, ale gdy się trafili, przyjmując bardzo serdecznie.
Zbytku w domu nie było, kuchnia nie wytworna, lecz nikt nie wyjechał głodnym i koniom gościnnym obrok dawano.
Nie mając nic do czynienia, oprócz ciągnienia kabały, studjowania kalendarza, rozmów z ekonomem, Bodiański rad był, gdy mu się kto na gawędkę trafił. Nie gardził więc ani towarzystwem Mośka, w którego polityczne wiadomości miał wiarę głęboką, ani odrzucał budników nawet — jeżeli który do dworu przybył za interesem. Częstował naówczas kieliszkiem wódki i trzymał, póki się rozmowa nie wyczerpała.
Mosiek był mu użytecznym, wiedział przez niego Bodiański, co się działo w sąsiedztwie, a nawet w jego własnych, rozległych, wyrąbanych i spustoszonych lasach, wśród których gdzieniegdzie się budnicy gnieździli.
Miłym też gościem w Rudkach był proboszcz, ksiądz Spytek, którego pan Hieronim szanował i kochał. Średnich lat, zdrów, silny, jak Bodiański, zawsze wesół i uśmiechnięty, proboszcz godził się z nim wyśmienicie.
Czasem siadali grać w marjasza, powtarzając sobie wszystkie stare tradycyjne pogadanki, które ta gra wyrobiła, i śmiejąc się z nich tak, jakby całkiem były nowe.
Za każdą bytnością ks. Spytek zagadywał regularnie pana Hieronima, kiedy da na zapowiedzie i zaprosi go na wesele, i zawsze jedną otrzymywał odpowiedź.
— Będzie na to czas.
Szczęśliwy Bodiański był jednym z tych ludzi, którzy nie mają nieprzyjaciół, lecz i przyjaciołmi serdecznymi pochwalić się nie mógł.
Nie roznamiętniało go nic, ani zasmucało zbytnio, natura dała mu szczęśliwy temperament i instynkt, który go trzymał zawsze w mierze.
Pięknego jednego dnia wiosennego, wedle zwyczaju Bodiański siedział na ganku z fajką, na skórzanej poduszce, znużywszy się kładzeniem kabały od rana — gdy za wrotami postrzegł przesuwającą się biedkę Mośka. Wiadomem mu było, że jechał na folwark po wódkę — ale, chcąc się upewnić, że do niego zajdzie na gawędkę, dał mu znak, aby o tem pamiętał.
W kwadrans potem, z biczem w ręku, z połami podkasanemi, Mosiek, mały, chudy, z oczkami bystremi, czarnemi, i twarzą, pełną tryskającego z niej życia gorączkowego, zjawił się w ganku z nizkim pokłonem.
— No! cóż tam u ciebie słychać! Hę! Szynkujesz coś bardzo powoli! Widzisz... — odezwał się Bodiańaki.
— Co jasny pan chce? Na przednówku! niech pan popyta, jak gdzieindziej wódka odchodzi? U mnie jeszcze lepiej, niż gdzieindziej — odparł Mosiek.
— Nic nowego?
— Niech Pan Bóg obroni! Co ma być nowego! Chwalić Boga po staremu...
— A cygan? powrócił?
— Czemu on nie miał wracać? od dwóch dni w domu... Węgiel pali...
— Ja mówiłem, że wróci. Przecieźby żony z dzieckiem nie porzucił.
Mosiek, który miał w sobie cokolwiek z ducha sprzeciwieństwa, szepnął:
— A od czegoż on cygan? — chociaż przed chwilą nie wiedział, dlaczegoby nie miał powrócić.
Bodiański się rozśmiał.
— No, a Bzurscy, oba w domu? — zapytał.
— To wiadoma rzecz — zamruczał Mosiek — że oni razem nigdy wysiedzieć nie mogą. Oniby się zjedli... Jeden powraca, drugi zaprzęga i jedzie. Czasem ani jednego, ani drugiego niema; gdyby nie baba, chatęby kołkiem zaprzeć trzeba...
— Już to gospodarstwo ich psu na budę się nie zdało — rzekł Bodiański — a czynsz zalega. Niewielka z nich pociecha.
— A co jaśnie panu z tego przyjdzie, jak ich wypędzi? Chaty nie najmie nikt, rozwali się.
— I to prawda! — rzekł Bodiański. No, a u Wysockich, jak tam?
— Stary leży chory — zaczął żyd — żona się około gospodarstwa włóczy. Oni szczęścia nie mają, a nieźli są ludzie.
— I ja tak sądzę — potwierdził Hieronim — ale na biedę tę rady niema.
Rozmowa się tak powoli wlokła, wedle starej i znanej aryngi, gdy na drodze, która około wrót dworu przechodziła, ukazała się mała płócienna budka z furmanem żydkiem z blizkiego miasteczka.
Zwolniły nieco chude konięta kroku, przechodząc około bramy, minęły ją. Bodiański, ciekawy, spostrzegł, że woźnica się zatrzymał...
Mosiek dostrzegł, że mu znak dawał — przeprosił pana i pobiegł do niego.
Pan Hieronim zdala parzył z ciekawością na ożywioną rozmowę dwóch Izraelitów, która niedługo trwała i budka znowu się posunęła gościńcem ku lasowi i Rudni.
Bodiański, zawsze wszystkiego ciekawy, skinął niecierpliwie na Mośka, aby mu przyszedł zdać sprawę, co budka owa zawierała i dokąd pociągnęła.
Żyd szedł dosyć zdziwiony tem, co widział i słyszał. Głową pokręcał. Nim go p. Hieronim czas miał zapytać, zaczął opowiadać.
— Nie wiem, co się to ma znaczyć! W budce siedziała panna... wcale fein panienke... przystojne, młode osobe... Nu! i pytali się o Wysockich...
Bodiański porwał się z ławki i na nodze się na pół okręcił.
— O starych tych Wysockich?
— Jaśnie pan wie, że tu innych niema... oprócz tych, co siedzą na Rudce w lesie. A oni nie znają nikogo i ich nikt nie zna.
Bodiańskiego mocno to zaintrygowało.
— Mosiek! proszęż cię, żebyś mi dotarł i dowiedział się, co to znaczy? Młoda osoba? z waszecia?
— Owszem, bardzo... fein! — potwierdził żyd — w tej mizernej budce ona się tak wydawała, jakby nie powinna w niej siedzieć.
— Proszę! przystojna? — podchwycił p. Hieronim.
Żyd począł się uśmiechać złośliwie.
— Bardzo ładne! — powtórzył raz jeszcze...
Bodiańskiego widoczny niepokój ogarnął.
— To dopiero! — zawołał — któżby to mógł być?
— Trudno, nie wiedząc, zgadnąć — odparł Mosiek z rezygnacją.
— Więc czegóż stoisz? — przerwał Hieronim — zabieraj wódkę i żebyś mi się gruntownie dowiedział. Kto, po co, za czem... przecież ja obowiązany jestem wiedzieć, co się na moim gruncie dzieje. A to rzecz bardzo ciekawa! nie prawdaż? bardzo ciekawa!
— Pewnie, że ciekawa — potwierdził Mosiek — ja jak żyję nie pamiętam, aby się kto o Wysockich pytał... Na co oni komu potrzebne?
— Zagadka! — śmiejąc się ochoczo, zawołał pan Hieronim — słowo daję! zagadka... Z sąsiedztwa nikt być nie może, bo by budki w miasteczku nie najmował... to oczywista, jak na dłoni. Zatem zdaleka? A któż być może zdaleka? do Wysockich? Rozumiesz! to ciekawa rzecz, bardzo ciekawa! Jedźże, nie bałamuć, dowiedz się, kto to był, a jutro żebym miał raport...
Mosiek się ukłonił; a pośpiech, z jakim powrócił na folwark, kazał wnosić, że rozkaz pański chciał spełnić gorliwie i niezwłocznie.
Bodiański, okręciwszy się raz jeszcze na pięcie i wierzgnąwszy nogą, co dowodziło ożywienia, zapalił, śpiewając, fajkę, nogi znowu założył, jak wprzódy, ale fizjognomja jego nie odzyskała tego spokoju, jakim jaśniała przed chwilą.
Myślał i przemyśliwał, kto i po co mógł jechać do Wysockich?




Budka tymczasem, końmi chudemi i zmęczonemi ciągniona, posuwała się powoli ku lasowi. Gościniec był piaszczysty, chabety żydowskie chude, woźnica oszczędzał ich chętnie... Rzucał się i wywijał biczyskiem, z krzykiem i zamachem ogromnym, ale nie tykał koni, które oswojone były z nieszkodliwym hałasem i obojętnym batem... swiszczącym im nad głowami.
Niekiedy zaczynały małego truchta, i decrescendo, z wielką sztuką, stopniowo na stępię przechodziły.
Z budki wychylała się postać kobieca, ciekawie a smutnie rozglądająca się po okolicy.
Było to dziewczę, mogące mieć lat około dwudziestu... Ubiór zdawał się oznaczać pewną zamożność i na budkę tę nawet wyglądał do zbytku wytwornie i smakownie. Skromny był i prosty, ale z pewną dbałością o wdzięk dobrany i ułożony.
W ciasnej bryczynie widać było tłumok, dywanikiem zasłany, na którym podróżna siedziała, parę torebek i koszyczków...
Z rękami na piersiach zaciśniętemi, dziewczę gorączkowem wejrzeniem pożerając okolicę, jechało widocznie poruszone mocno, a na twarzy jego malowały się co chwila różne myśli, wrażenia i uczucia.
Bodiańskiego wykrzyknik — zagadka! doskonale się mógł do jej twarzyczki zastosować. Była ona czemś tak niepospolitem, dziwnem, zdumiewającem, że Mosiek, który znajdował, iż w budce tej siedzieć nie była powinna, miał zupełną słuszność.
Zdawała się stworzoną do wcale innego świata, otoczenia, a nawet powozu. Mimowoli życie, ród, przeszłość jego zawsze się piętnują na człowieku. Na to dziewczę patrząc, można się było domyślać salonów, wykształconego towarzystwa, wyszlachetnionej społeczności, zajęć raczej duchowych, niż ręcznych i siły wymagających.
Wątła była, blada, delikatna, a przy tem ciemne oczy, cały wyraz twarzy zdradzał nerwowe rozbudzenie nadzwyczajne, czułość do zbytku rozdrażnioną, niepokój jakiś, który z niewłaściwego położenia, w jakiem się czuła, musiał wypływać.
Rozumne oczy biegały dokoła; piękna, wypieszczona twarzyczka mieniła się, drgała, rumieniła, bladła. Myśli chodziły po niej. Niekiedy rączką, w kształtnej rękawiczce zamkniętą, uciskała piersi, jak gdyby serce bijące zbyt żywo uspokoić chciała. Poprawiała się na siedzeniu... wyglądała przed siebie ciekawie, to się zasuwała w budkę głęboko...
Parę razy probowała żydka woźnicę pytać o coś, ale ten bełkotał tylko niewyraźnie, odpowiadał, wskazując coś batogiem, i rzucał się do koni, aby uwolnić od rozmowy.
Dziewczę musiało się w końcu wyrzec badania i zadumało zrezygnowane...
Nie można jej było nazwać piękną, bo twarzyczka jej blasku nie miała, jakby obłok jakiegoś smutku ją osłaniał... Rysy jednak regularne, całość wielce harmonijna, pełna tęsknego wyrazu smutnego, nadewszystko z oczu tryskająca bystrość i rozum, pociągały ku niej... Mieszanina niewieściej słabości i gorączkowej energji szczególną nadawały jej cechę...
Z ubioru wnosząc, można się było domyślać, iż przybywała z większego miasta, gdzie staranniej stroić się musi każdy. Na ten zapadły kąt wszystko, co miała na sobie, do zbytku było wyszukanem, choć gdzieindziej wydawałoby się prostem i skromnem...
Mosiek, który z folwarku dobrze później za budką wyjechał a wiózł na biedce sporą baryłkę wódki, nie byłby pewnie dogonił woźnicy, gdyby ten koni nie oszczędzał... Około lasu zrównali się z sobą i zatopiona w myślach podróżna postrzegła obok siebie jadącego arendarza, który się jej ukłonił, natychmiast rozpoczynając ożywioną rozmowę.
Z niej się dowiedział, że owa panna najętą jakąś bryczyną przybyła wczoraj do miasteczka, że się tam pilno rozpytywała o Wysockich, chodziła do proboszcza, ks. Spytka, a potem najęła furkę do Rudek.
Wprost zaczepić jadącej nie śmiał z początku Mosiek, chociaż ona mu się też ciekawie przyglądała, powziął tylko z bliższego wejrzenia na mą przekonanie, iż się nie mylił i że panienka była bardzo fein.
Po co tak piękna i delikatna istota mogła jechać do Wysockich, to w głowie jego się nie mieściło...
W lesie piasek był jeszcze głębszy, konie zaczęły iść tak wolno, tak nudnie, że dziewczę kazało stanąć, wyskoczyło z budki i poszło piechotą.
Teraz dopiero Mosiek mógł w niej dojrzeć zręczną figurkę, ruch wdzięczny i tę jakąś dystynkcję, która na wsi tylko wyjątkowo najzamożniejsze rodziny cechowała... Powtarzał swoją definicję...
Biedka jego na węższej cokolwiek drodze poczęła iść za budką, on sam, dla ulżenia koniom, zeskoczył i wlókł się o parę kroków za nieznajomą panienką, która, posłyszawszy go za sobą, parę razy ku niemu się obróciła.
Zdawała się mieć ochotę rozpocząć z nim rozmowę, ale nie śmiała. Próba z woźnicą mogła ją zrazić. Mosiek w końcu sam zagadnął.
— Panna dobrodziejka do Rudki?
Dziewczę zwróciło się żywo.
— Tak — odparła głosem miłym i nieśmiałym. — Tak! do Rudki.
A po chwili dodała:
— A waćpan?
— Ja? — rzekł żyd uśmiechając się — ja? jestem arendarz z Rudki... do usług... Do kogoż panienka tam chce? Tam niema nikogo takiego...
Żyd przerwał, bo mu wyrażenia jasnego zabrakło. Poruszył ramionami.
Dziewczę westchnęło.
— Mieszkają tam... na czynszu Wysoccy?
— A jakże! jakże! są! — rzekł żyd.
Zarumieniona zatrzymała się podróżna, stanęła, i zrównawszy z Mośkiem, którego wprzód bacznem wejrzeniem zmierzyła, zaczęła mówić powoli.
Dźwięk jej głosu, przerywana mowa, dawały odgadnąć walkę wewnętrzną. Pragnęła się rozpytać i obawiała...
Mosiek był do najwyższego stopnia zaciekawionym.
— Wysoccy oboje żyją? zdrowi? — zapytała.
— Żyć żyją — odparł żyd powoli — ale ón, ón ciągle słabuje, a ona się zamęcza koło gospodarstwa...
— Mieli syna? — cichym głosem dodała panienka.
— Umarł im, a! już dawno! — rzekł żyd. — Sami się zostali... sieroty...
Zbladło dziewczę, słuchając, i jakby mu tchu w piersiach zabrakło, mówić coś chciało, spuściło głowę, zamilkło.
Żyd wpatrywał się w nią pilno.
— Źle im idzie, powiadacie? — rozpoczęła na nowo po chwili.
— Pewnie! Nizkąd pomocy nie mają — począł Mosiek. — Ich dwoje starych, a najemnikami niewiele co zrobić można. Co za dziw...
Szli powoli — żyd dodał:
— Panienka może ich jaka familjantka!
Zawahała się z odpowiedzią i po namyśle rzekła cicho.
— Jestem ich córką!...
Mosiek aż drgnął i krzyknął.
— Aj! weh! ależ o panience tyle lat tu nic słychać nie było? Córka? jak to może być?
— Tak jest — smutnie zaczęła, idąc wolno, dziewczyna. — Waćpan sobie tego nie przypominasz zapewne... Byłam bardzo chorowitą i słabą, doktór mi podobno nie obiecywał życia... Obca zupełnie osoba, przejeżdżająca, wzięła mnie na wychowanie...
— Słyszałem o tem! a jakże! słyszałem — rzekł żyd — ale przez tyle lat nigdy o panience tu słychać nie było!
— A! tak — odpowiedziało dziewczę — moja przybrana opiekunka obawiała się, aby mnie jej nie odebrano. Mówiła mi zawsze, iż moi rodzice nie żyją, że jestem sierotą. Dopiero, umierając, wyznała mi prawdę...
Zadumał się Mosiek.
— Osobliwa historja! — rzekł. — I panna teraz po tylu latach powraca!... To bardzo jest pięknie, ale ja pannie powiem, z przeproszeniem!... co ona tu robić będzie?
Dziewczę słuchało, nie odpowiadając, a żyd ośmielony ciągnął dalej:
— Ze wszystkiego widać, że panienka do takiego życia, do tego ubóstwa, do tej pracy nie nawykła... Jak ono to będzie! Ah! weh!
Spojrzał na nią. Łzy się jej w oczach kręciły, ale oczy patrzały mężnie.
— Nie wiem, jak mi tu będzie — odezwała się — ale cóż z sobą począć miałam? Do rodziców powrócić było obowiązkiem... chciałam ich widzieć! któż wie? może im potrafię być pomocą!
Zadumał się Mosiek i potrząsnął głową.
— Oni tu rąk potrzebują — rzekł — panna takich nie ma i do takiej roboty na zagonie, koło domu nie przywykła. Ciężkie to życie.
Dziewczę nie odpowiadało. Chciało odwrócić rozmowę.
— Moja matka — rzekła — widzieliście ją? zdrowa jest?
— Ona? zdrowsza niż ojciec, który leży, bo go bardzo w kościach łamie, a smarowanie doktorskie nie pomaga. Kręci się aura koło domu.
Nie powiedział więcej i zamilkł, a dziewczę też pytać nie śmiało.
Piasczysta część drogi już się kończyła; woźnica, który szedł pieszo, usiadł, oglądając się na podróżną, więc i ona musiała, pozdrowiwszy Mośka, siąść do budki. Arendarz zajął swe miejsce na biedce i powolnym truchtem, w milczeniu, jechali ku Rudce. Mosiek spostrzegł, że podparta na ręku dziewczyna łzy chusteczką ocierała.
Tak zwolna zbliżyli się ku karczemce, którą już widać było, i Mosiek biczem wskazał jadącej miejsce to, jako cel podróży. Szybkim ruchem przeżegnała się dziewczyna i milcząca jechała dalej.
Woźnica, naturalnie, zatrzymał się przed karczemką, do której Mosiek wjechał z drugiej strony.
Podróżna wysiadła powoli, obejrzała się, jakby chciała sobie przypomnieć położenie; dostrzegła zdala dach dworku rodzicielskiego, ale osłabła tak ze wzruszenia, że o barjerę pod karczmą się oparłszy, musiała stanąć, aby oprzytomnieć i pomyśleć, co uczynić miała.
Mosiek wyszedł do niej. Ciekawym był, czy wprost pójdzie do Wysockich.
Zdziwił się, gdy po krótkim spoczynku, dziewczę z wielką energją zwróciło się do woźnicy naprzód, aby z nim skończyć rachunek, potem ku niemu, prosząc, aby pozwolił złożyć rzeczy u siebie, dopóki ona po nie nie przyśle.
Arendarz się na wszystko zgodził.
Dziewczę postało jeszcze, oparte o barjerę, potem wolnym krokiem zaczęło iść ku dworkowi którego położenie musiało już sobie przypomnieć.
Żyd tak był ciekawy, iż chętnieby jej towarzyszył, aby być świadkiem powrotu dziecka po latach tylu, ale wciskać się tak nieproszonemu — nie wypadało.
Patrzył zdaleka.
Wysocka przesunęła się wolnym krokiem około kuźni, znalazła drożynę, wiodącą do dworku rodziców — i znikła za zaroślami...
Nim pójdziemy za nią, musimy bliżej z nią i jej przeszłością zapoznać czytelnika.
Owa dobroczynna opiekunka, która przed laty tak porywczo chwyciła słabowitą dziecinę — była to niejaka pani Emilja Wanczurska, właścicielka odłużonej kamieniczki i restauracyjki w Warszawie. Dom i zakład ten, naprawdę powiedziawszy, więcej do męża, niż do niej, należał, ale ona i nim, i mężem władała.
Żonę swoja Wanczurski poznał był, jako urocze dziewczę, należące do dworu książąt S.... Mając go za bogatego, panna Emilja chętnie się za restauratora wydała.
Śliczną była naówczas, lecz kapryśniejszej, wymyślniejszej, trudniejszej w pożyciu istoty, nie można było znaleźć drugiej. Pobyt na dworze książęcym, jak gdyby jej jakiś książęcy blask nadawał — wymagała niestworzonych rzeczy — i wkrótce męża niemal do ruiny przyprowadziła. Wanczurski miał, żeniąc się, długi, po żonie wziął tylko jej piękność, wymagania i kaprysy — miłość musiała zgasnąć wkrótce i wojna domowa się rozpoczęła.
Wanczurski, gorącego temperamentu człowiek, a słaby, zamęczył się i umarł. Pozostała po nim wdowa rozpoczęła życie najdziwaczniejsze, ciągle grożące ruiną, ciągle podtrzymywane jej stosunkami, niespokojne — dorywcze z dnia na dzień.
Wśród tych dramatycznych przejść, córeczka, do której pani Emilja była namiętnie przywiązaną, umarła.
Ratując kamienicę i restaurację w domu, wyjechała do książąt S. na wieś, spodziewając się od nich pomocy. W tejto podróży natrafiła na dziewczę u Wysockich, które jej zmarłą córkę przypominało.
Z gwałtownością, której nie umiała pohamować nigdy, Wanczurska naparła się dziecka i zabrała je z sobą.
Jakim potem sposobem je wychowywała, domyśleć się można z jej charakteru. Zaczęła od pieszczot i rozpadania się szalonego, potem nastąpiło nagłe zniechęcenie i odraza.
Ale biedna sierota w tym okresie macierzyńskiej miłości i prześladowań naprzemiany, kaprysami przybranej matki dręczona, poniewierana — nad swój wiek siłę cudowną wyrobić w sobie potrafiła.
Chociaż Wanczurska zarzucała jej nieustannie wszystkie wady, jakie tylko wymyślić mogła i upatrzyć, chociaż nielitościwie się z nią obchodziła — dziewczę się jej stało tak niezbędnie potrzebnem, że ani myślała z niem się rozstać.
Zbiegiem najdziwniejszych okoliczności, wśród ubogich stołowników restauracji znaleźli się ludzie, litujący nad dzieckiem uciśniętem, którego Wanczurska inaczej, jak „Przybłędą” nie nazywała. Stary jakiś profesor zobowiązał się jej dawać lekcje, ktoś inny darował fortepian; pożyczano książek. Wanczurska gniewała się i łajała za te zajęcia, które niewłaściwemi znajdowała dla ubogiej dziewczyny; ale mimo to rozwinięciu się jej zapobiedz nie mogła. Albina okazała się cudownie usposobioną umysłowo.
Ciągłe rozdrażnienie nerwowe, wywoływane niegodziwem obejściem się z nią przybranej matki — przyczyniać się zdawało do wprawienia w ruch gorączkowy wszystkich władz ducha. Ucisk i doznawana niesprawiedliwość wyrobiły charakter. Sama w końcu pani restauratorka postrzegła i uznać musiała tę wyższość dziewczęcia...
Oprócz tego, Albina, piękna, dowcipna, obdarzona taktem wielkim, umiejącą się z ludźmi obejść, — była atrakcyjną siłą, która do restauracji podupadłej zwabiała. W końcu więc musiała ją oszczędzać i życie uczynić znośnem.
Wanczurska swojego płochego i fantastycznego sposobu postępowania nie zmieniła do końca; na Albinie spoczywało wszystko, ona dom mogła uchować od ruiny.
Wśród tego zamętu, wrzawy, nieustannych kłopotów pieniężnych, dziewczę umiało znaleźć czas na ciągłą pracę około samej siebie. Siadywała po nocach, ucząc się, pisząc, czytając. Przewidywała naówczas, że sierota, gdy będzie swobodną, potrafi może zdobyć spokojniejszy chleba kawałek przy wychowaniu dzieci.
Zachorowała Wanczurska. Sama ona w końcu przewidywała swój zgon, i przed śmiercią z namiętnością zwróciła się ku Bogu. Poruszyło się w niej sumienie; wyznała Albinie, że o rodzicach jej nic nie wie, że żyć mogą, zmieniła obejście się z nią na najczulsze, i dziewczę przez dość długi czas pielęgnowało ją w chorobie.
Restauracyjka, w której biedna młodość swą przeżyła, musiała dla niej być szkołą, i w istocie nią była.
Przypadek zrządził, że dla blizkości kilku publicznych i prywatnych zakładów naukowych uczęszczali tu szczególniej profesorowie, starzy i młodzi.
Dla Albiny było to prawdziwem szczęściem, bo w tej atmosferze się rozwinęła, nabrała ochoty do ranki, ciekawości, oswoiła się zawczasu z mnóstwem kwestyj, któreby w innych okolicznościach całkiem obcemi jej pozostać musiały.
Młody umysł nabrał żądzy kształcenia się i oświecenia. Wszyscy goście Wanczurskiej zajmowali się nią, pomagali, zachęcali, przynosili książki, dawali lekcje, zdumieni wielką pojętnością i pracowitością ładnej dzieweczki. Mówiono o tym fenomenie szeroko, wiele; były osoby, które przychodziły go widzieć, mówić, przekonać się, iż w opowiadaniu o talentach i dowcipie nie przesadzano.
Albina, pomimo że w tem wychowaniu dorywczem nie było żadnej metody, że musiała często poczynać od środka, a kończyć na tem, od czego inni poczynali, może właśnie podrażniona nagromadzonemi trudnościami, które przezwyciężać musiała, cudownie umiała korzystać ze swego położenia.
Ostatnie miesiące spędziła u łoża chorej opiekunki, która za późno stała się dla niej czułą i bolała nad tem, że ją porzucić musiała bez żadnych środków, zapewniających przyszłość, na łasce losu. Kamieniczka była zadłużona, restauracja w upadku. Wanczurska nie mogła jej nic zostawić oprócz ruchomości, z których sprzedaży niewiele się spodziewać było można.
Dawni goście restauracji, dobrowolni nauczyciele i opiekunowie Albinki, których los jej zawsze obchodził, wszyscy, prawie jednogłośnie namawiali ją, ażeby pozostała w Warszawie, i ofiarowali się jej znaleźć zajęcie przy jakiej pensji lub w prywatnym domu.
Dziewczę podziękowało im, ale postanowiło najmocniej naprzód wrócić do rodziców, których poznać i im służyć poczuwała się w obowiązku, tembardziej, że ją doszły wiadomości o ubóztwie ich i położeniu przykrem.
Nigdy jednak Albina nie wyobrażała sobie nic podobnego do tego, co tu zastać miała. Nawykła patrzeć na ruinę, ciągle grożącą Wanczurskiej, pomimo której na pierwszych życia potrzebach nigdy nie zbywało, a do pierwszych potrzeb liczyły się niemal zbytkowne wymagania, o prawdziwem ubóstwie i życiu z dnia na dzień w chacie, w której często mogło chleba zabraknąć — nie miała nawet pojęcia.
Stanu też umysłowego rodziców, i ich wykształcenia nie domyślała się wcale. Mogłaż przypuścić nawet, że matka jej czytać i pisać nie umiała?
Niedostatek, pracę, dom rodziców, wystawiała sobie wcale inaczej, niż miała znaleźć w istocie.
Przez całą długą i przykrą podróż usiłowała napróżno odgadnąć, co ją tu czekało. Ale człowiek nigdy, rzecz już to dowiedziona, w niczem swej przyszłości przewidzieć i obrachować nie jest w stanie. Albina wiedziała o rodzicach tak mało, że żadnego wniosku ztąd wyciągnąć nie mogła. Dlaczego zawczasu nie oznajmiła rodzicom o sobie? nie wiedziała sama. Chciała im uczynić niespodziankę, uśmiechało jej się to nagłe spadnięcie z nieba... ta scena dramatyczna... bajeczna... jakby z jakiejś powieści wyjęta.
Jechała z bijącem sercem, z główką rozmarzoną — rojąc już, jak tym starym rodzicom przyniesie z sobą ulgę, pomoc — pociechę.
Niemal aż do wrót karczmy w Rudce trwały tej złudzenia.
Tu już widok dworku zdala zapowiedział jej coś nierównie biedniejszego, niż się znaleźć spodziewała. Zlękła się trochę, zwolniła kroku, oczy przestraszone szukały tego domku rodziców, którego sobie wcale przypomnieć nie mogła.
Tyle przeżyła od czasu, jak ją ztąd wzięto, że pamięć się zupełnie zatarła...
Drożyna, w stronę ku karczmie prowadząca, niezbyt wychodzona, zaledwie była znaczną. Albina, pominąwszy kuźnię i chatę kowala, zobaczyła przed sobą niewielką przestrzeń, porosłą trawą zeschłą i wydeptaną, a za nią płot nędzny, z wrotkami także plecionemi, który podwórko Wysockich opasywał.
W dziedzińczyku widać było studzienkę ocembrowaną niewysoko, z korytem przed nią; w prawo szopki nizkie, słomą pokryte, na której mchy porastały, i sam dworek, a raczej chatę drewnianą, którą w pierwszej chwili Albina oczyma zmierzywszy, zawahała się, czy ona wistocie rodziców jej domem być mogła.
Wyglądała ona bardzo biednie. Jedno niewielkie okienko patrzało w tę stronę, ściany czarne były i miejscami pogniłe, dach pogarbiony i miejscami połatany. Ogródek i resztę dziedzińca zasłaniała chata tak, że ich dojrzeć nie mogła.
Stanęła, wahając się, czy ma wnijść.
Niedaleko na piasku bawiło się dwoje dzieci: jedno z nich, starsze, ciekawie czarnemi, cygańskiemi oczyma przyglądało się nadchodzącej.
Albina zbliżyła się do nich.
Chciały uciekać, krzyknęły przerażone — musiała się cofnąć.
Dowiedzieć się od nich nic nie było można.
Szukała oczyma dokoła, gdy kobieta stara, w obdartych łachmanach, z czerwona pijaczki twarzą, z garnkiem w ręku, pokazała się około chaty i wyszła do wrót. Tu, zobaczywszy Albinę, stanęła zaciekawiona.
Żaden z ubogich, których widywała pod kościołami w Warszawie, tak wstrętliwym, tak obrzydliwym się jej nie wydał.
Wzięła też ją za żebraczkę, choć miała przed sobą jedyną sługę Wysockich.
Baba mierzyła ją oczyma zuchwałemi.
Podeszła ku niej nieśmiało Albina i zapytała cicho: czy to był dworek Wysockich?
Gwałtownym ruchem rąk baba jej wskazała dworek i poczęła głową trząść, mrucząc coś tak niewyraźnego, iż dziewczę nic się z tego dowiedzieć nie mogło.
Niebyło więc wątpliwości.
Trwoga jakaś ogarnęła Albinę, musiała zebrać całe swe męztwo, aby mieć siłę iść dalej. Baba, wpuściwszy ją przez wrota, stała i patrzyła ciekawie na idącą, która powolnym krokiem zaczęła się zbliżać do dworku.
Nikogo tu zrazu nie zobaczyła.
Dalej dopiero podszedłszy, na wiosennem słońcu, pod ścianą siedzący, ukazał się jej stary, przygarbiony, na kiju sparty, mężczyzna.
Odziany był w sukmanę długą, prawie tak wyszarzaną, jak ta, którą żebraczka miała na sobie. Nogi poobwiązywane płachtami, grube, jakby napuchłe, mało co okrywały podarte chodaki. Przez rozwartą odzież na piersiach widać było koszulę szarą, zgrzebną, od dawna nie zmienianą.
Twarz żółta, jakby nabrzękła i nalana, miała wyraz cierpienia bardzo dobitny. Usta trzymał mimowolnie otwarte a oczy, obwiedzione czerwonemi powiekami, patrzały zmęczonym wzrokiem, który mało co już widzi. Ręce, na kiju złożone, zapracowane, grube, z kośćmi wydatnemi, drgały z osłabienia.
Widok Albiny uczynił na nim tak osłupiające wrażenie, iż, pomimo jakiegoś przestrachu, ani się podnieść, ani odezwać nie mógł. Po chwili zaczął się oglądać niespokojnie.
Dziewczę stanęło.
Ten straszny żebrak miałżeby być jej ojcem?
Stała niepewna, co pocznie, gdy ze drzwi otwartych dworku naprzód się ukazała głowa starej kobiety, chustą kolorową obwiązana, i wnet wychyliła się cała postać, przygięta, z piersią wpadłą, z twarzą bladą i pomarszczoną; odziana ubogo, w chustce narzuconej na ramiona, i zblakłej, sukiennej spódnicy.
Na bosych nogach miała zdarte trzewiki.
Albinie w głowie się mąciło.
Byli to słudzy, czy rodzice?
Kobieta, zobaczywszy ją, zdziwiona w początku stanęła, obejrzała się na mężczyznę, otarła usta, poprawiła chustkę i zbliżać się zaczęła do stojącej w milczeniu nieznajomej.
Widząc ją tuż przed sobą, witającą nizkim ukłonem, Albina chciała przemówić i poczuła, że jej usta i język zaschły i jakby stwardniały.
— Co pani każe? — odezwała się ochrypłym głosem staruszka, ciekawemi oczyma przypatrując się rzadkiemu tu zjawisku kobiety, ubranej tak dostatnio i wykwintnie.
— To dom państwa Wysockich? — przemówiło dziewczę słabym głosem.
— Jakich państwa? — podchwyciła stara — biedaków Wysockich... ah! tak!
Nazwisko to usłyszawszy, kobieta z widoczną ciekawością przystąpiła krok bliżej.
— Wysocka... — przemówiła Albina.
— Ja jestem Helena Wysocka — odparła kobieta — ja, do usług pani.
Dreszcz przeszedł dziewczę od stóp do głowy, łzy rzuciły się do oczu, które zakryła rękami, przemówić nie mogła.
Zdziwiona i przestraszona staruszka, stała przed nią, jak osłupiała.
Tymczasem Albina zmagała się, aby w sobie wyrobić jakąś siłę.
— Mieliście córkę... — odezwała się.
Nastąpiło milczenie; stara Wysocka, na wspomnienie to, nie mogąc zrozumieć, jakie ono miało znaczenie, odpowiedzieć nie potrafiła...
— Mieliście córkę! — powtórzyła Albina łkając.
— A! tak! tak! paniusiu — zebrała się w końcu na odpowiedź Wysocka. — Pewnie wy nam o niej przynosicie wiadomość... A! my ją już opłakali! Tyle lat... żeby też choć raz nakazali do nas, napisali. Cóż się z nią biedaczką stało? co?
Stara obie ręce załamała jak do modlitwy.
— Paniusiu dobra! powiedz! — dodała. — Co z nią... nie żyje pewnie...
Z za łez spojrzawszy na zmienioną uczuciem twarz matki, Albina, rozpostarła ręce:
— To ja jestem... ja, Albina, córka wasza! — krzyknęła.
Wysocka nie zdawała się rozumieć, ani wierzyć — oczy jej zatrzymały się na dziecku, milczała.
W tem dziewczę rzuciło się jej, płacząc, na szyję...
Siedzący pod chatą, stary Wysocki, widział tylko zdala żonę rozmawiającą, tępy już słuch i oddalenie nie pozwalało mu nic posłyszeć.
Zobaczywszy, że nieznajoma pani ściskać poczęła żonę, przestraszył się. Nie mógł pojąć, kto to był, co się stało. Stracone dziecię nawet mu na myśl nie przychodziło.
Niespokojny poruszać się zaczął, usiłując wstać, ale nogi mu chore i zbrzękłe zakazały, ręce drżały, kij się obsuwał. Przestrach jakiś niewypowiedziany go ogarniał. Chciał krzyknąć na żonę, aby mu w pomoc przyszła, lecz zakrztusił się, nie mogąc wyjąknąć słowa.
Tymczasem stara Wysocka trochę przyszła do siebie. Powtarzała ciągle:
— O Boże! Boże! możeż to być?
Chociaż nawykła znosić wiele, do tego, co ją spotkało, tak mało była przygotowaną, że w głowie poczuła zamęt jakiś i obłęd.
Snem to jej się wydawało. W istocie zawsze marzyła tak, że dziecię powrócone im zostanie, ale je sobie wyobrażała inaczej! Zapomniała o tem, że kilkanaście lat upłynęło od czasu, gdy Albinkę oddali.
Dziewczę zachodziło się od płaczu także, a wzruszenie odejmowało jej prawie przytomność.
Nie rychło, gdy już w końcu stary Wysocki, o ścianę się oparłszy, potrafił podnieść na nogi obrzękłe, i o kiju zbliżyć się ku nim usiłował, Albina, otarłszy zalewające ją łzy, zdobyła się na kilka słów.
— Tak, jestem waszą córką... jestem waszą Albiną.
Właśnie je domawiała, gdy i starzec się przywlókł ku nim i, posłyszawszy je, stanął.
Pomimo wieku i choroby, miał jeszcze więcej od obu kobiet przytomności i mocy nad sobą.
— Albina! — zawołał z wybuchem radości — nasza Albina! O, Jezu! możeż to być?
Córka przystąpiła do niego.
— Tak — poczęła chwytając jego ręce — jestem waszą Albiną.
— Do chaty! — przerwał Wysocki — ja na nogach nie ustoję... chodźmy...
Córka podała mu rękę podtrzymując go; nie mogli mówić; stara matka płakała jeszcze ciągle..
Chata, dobrze nazwana, wistocie niczem innem nie była nad tę przedwieczną budowę pierwotną, w której się wszystko dawniej mieścić musiało. Mała sionka przedzielała ją na dwie połowy nierówne: w lewo była to dawna świetlica większa, gdzie się cały dzień spędzał, ze swym piecem i kominem przed nim, z ławami i stołem w jednym rogu. Tu stały i łóżka przy drugiej ścianie, nędzne, wyleżałe posłania.
Drzwiczki w kącie prowadziły do jedynej komory, ciemnej, chłodnej i za skład tylko służącej...
W prawo z sieni była izba czeladzi i spiżarnia, albo raczej komora znowu o małem okienku, skład, w którym najczęściej składać co niebyło.
W wielkiej izbie... ogołocenie, niedostatek, życie nędzne biło w oczy... Parę obrazków świętych, zabrukanych, wisiało z gromnicami nad łóżkami starych... była to jedyna ozdoba, jedynego cóś, z tego świata trudu i łez myśl wiodącego ku lepszym światom...
Starzy, wprowadziwszy tu dziecię, nie wiedzieli, gdzie je posadzić; wyglądała im tak pańsko... tak dziwnie, tak piękna... że w niej jeszcze córki nie śmieli uczuć...
Wysockiego naprzód potrzeba było odprowadzić do łóżka, na którem on zwykle się mieścił... Matka na rogu ławy posadziła Albinę, nie mogąc od niej oczu oderwać, a sama usadowiła się tuż przy niej... Albina miała czas wzbudzić w sobie męztwo i przyjąć tę straszną rzeczywistość, jaką jej los, w miejsce bardzo skromnych marzeń, narzucał; uczuła obowiązek ulżenia starym...
— Dziwnie się mi wiodło — poczęła — od czasu, jakeście mnie oddali, spodziewając się, że mi tem ocalicie życie. Pieściła w początku przybrana matka, potem... gdy się jej gorzej dziać zaczęło, i mnie nie było dobrze...
Nie chciała Wanczurskiej obwiniać.
— Pracować musiałam... były ciężkie dni... — westchnęła...
— A ta kobieta nigdy nam nawet znać nie dała, że dziecko nasze żyje...
— Byłam jej potrzebną — odezwała się Albina — obawiała się, aby mnie nie odebrano. Dlatego i mnie o was nigdy nie mówiła, ciągle mi wmawiała, że byłam sierotą, że rodziców nie miałam.
— A! niepoczciwa! — krzyknęła Wysocka.
— Dopiero przed śmiercią, zachorowawszy, przyznała mi się do wszystkiego... Umarła ona... a ja...
Matka z nieśmiałością ją ściskać zaczęła. Ojciec się przypatrywał ciekawie.
— Jezu miłosierny! — zawołał — ktoby to powiedział, że taka panna... córką naszą być może! ktoby pomyślał, że my ją to po tylu latach odzyskamy... Jak tu Bogu nie dziękować...
Wysocki zażądał wody. Widok dziecka wlał w niego życie jakieś. Napił się, mówię począł.
— Co my przez te lata przebyliśmy, tego nie wygadać... a jak przecierpieli, to Bóg wie jeden... Szło coraz gorzej, a gorzej. Urodzaju niepamiętam prawdziwego... Żyto jakie takie, to owies chybił, najczęściej obojga ledwie się żąć opłaciło... A chudoba! Jaka ona dawniej była, jaka teraz... kości a skóra! Jeszcze mnie to choróbsko jak wzięno, tak pokoju nie daje i łamie a wali... Doktór przyjedzie, pokiwa głową... co on zna!! Baby też na to rady dać nie umieją...
— A bieda niewysłowiona — dodał — ale Bogu dziękować choć za to, że nas widokiem dziecka pocieszył...
Wysocka zamyślona szepnęła córce:
— Zostawiła ci co ta przybrana matka??
— Tak, jak nic — odparła, wzdychając Albina. — Po śmierci jej zostały tylko ruchomości, a z ich sprzedaży tyle się zebrało, że mi na podróż do was starczyło.
Stara załamała ręce. Zamilkli oboje. Albina pośpieszyła się odezwać.
— Ależ ja pracować mogę, albo przy was, lub gdziekolwiekbądż, bodaj w służbie, i wam jeszcze być pomocą.
— Przy nas? — rozśmiał się, przypatrując się jej, Wysocki. — Po tobie nie widać, moje dziecko, abyś do twardej pracy była stworzoną. Na to innych rąk potrzeba... Szkoda ciebie na prostą dziewkę marnować!!
Mówili jeszcze, gdy posługacz żydek od Mośka nadszedł, niosąc w karczmie pozostawione rzeczy Albiny: tłumok jej niewielki i torebki.
Za nim tuż, pod pozorem dopilnowania go, szedł ciekawy Mosiek, który i dla pana, i dla siebie rad był się dowiedzieć czegoś więcej.
Zobaczywszy go przestępującego próg ich izby, oboje Wysoccy wstali na przywitanie, bo się go obawiali. Byli mu dłużni...
Tym razem arendarz raczył nawet zdjąć czapkę z głowy.
— Przyszedłem pana Piotra powinszować — odezwał się, poufale podchodząc. — Co to się za cud stał? wszak my o waszej córce nie słychali nawet nigdy.
— Bo i myśmy o niej nie wiedzieli! — odparła Wysocka. — Spadła nam, jak z nieba.
Żyd się rozpatrywał dokoła.
— No, a teraz co będzie? — spytał. — Dosyć spojrzeć, żeby powiedzieć, że dla tak pięknej panny tu nie miejsce...
Wysocki, któremu na prostym rozumie nie zbywało, rzekł żywo:
— Pan Bóg dziecko powrócił, to i pomoże, aby się nie zmarnowało.
Mosiek przypatrywał się zapłakanej pannie, chcąc z niej dobyć jakie słowo, ale Albina milczała.
Znalazła się w położeniu tak nieprzewidzianem, że potrzebowała zebrać myśli, aby podołać mu z godnością i nie przynieść z sobą rodzicom zmartwienia, miasto pociechy.
Mosiek, widząc ją milczącą, wdał się w rozmowę cichą z Wysockim... Trwała ona krótką chwilę, bo się prędko wyczerpało to, o czem z sobą mówić mogli. Arendarz wiedział tyle, ile dnia tego dowiedzieć się było podobna. Grzecznie dosyć pożegnał pannę, obiecując jej pomoc swą i protekcję, jeżeliby czego potrzebowała, i odszedł.
Teraz matka dopiero przypomniała sobie, że córka głodną być mogła.
Albina, chociaż w restauracji długie lata przebyła, nie miała najmniejszego o kuchni wyobrażenia. Wanczurska i ona miałyby to sobie za rzecz w najwyższym stopniu uwłaczającą, gdyby własnemi rękami miały coś przyrządzać.
Radaby była matkę wyręczyć, ale musiała się przyznać do swej nieudolności. Stara zaś Wysocka chętnieby najcięższą pracę podjęła, byle było za co ręce zaczepić. Dla niej główną troską było, czem to delikatne dziecię nakarmić. W domu, oprócz krup, omasty, trochę nabiału, kilku jaj, nic nie było. Musiała, dla siebie na wieczerzę ze starym gotując kartofle, Albinie dać to, co się jej najlepszem i najsmaczniejszem wydawało, co tu uchodziło za przysmak świąteczny — jajecznicę.
Stary tymczasem, daleko od żony przytomniejszy umysłem, zaczął się córki rozpytywać o przeszłe jej życie, o tę zagadkową opiekunkę, o wszystko, co ją dotyczeć mogło, a Albina wkrótce potrafiła trafić na ten ton i sposób wyrażania się, któreby ojcu zrozumiałemi były.
Ściskało się jej serce wśród tej rozmowy, która coraz lepiej dawała jej poznać stan rodziców — ciaśniutkie kółko myśli, wśród którego niedostatek, praca i osamotnienie ich trzymały.
Postrzedz jednak mogła rychło z pociechą, że stary niegdyś zapewne więcej wiedział, żył duchem, miał pewne tradycje po rodzicach i pojęcie dosyć żywe, bo rozmowa z nią jakby ze snu go powoli rozbudzała. Znękany odżył przy córce... nawet głos mu się wzmocnił, oczy patrzyły inaczej, czuł się lepiej.
Stara Wysocka tymczasem, której wyręczyć nie było komu, chociaż przysuwała się słuchać rozmowy córki z ojcem, musiała odbiegać co chwila, aby dojrzeć wszystkiego, bo pijaczka baba pociągnęła do karczmy.
Wychodziła w podwórze, wracała, a że się śpieszyła, kaszlała więc mocniej i oddechu jej brakło.
Albina, postrzegłszy to, szepnęła ojcu, że musi jej dopomódz; zrzuciła część swego podróżnego ubrania i zaofiarowała się matce... do roboty.
Wysocka pocałowała ją w czoło, ruszając ramionami.
— Dajże ty mi pokój z tem — rzekła, kaszląc — tyś do tego nie zwykła, a to mój chleb powszedni!!
Łzy jej w oczach stanęły.
— Ani ty, ani ja dziś nie zrobimy wiele, bo i ręce drżą i w głowie się przewraca, ale dlatego z głodu umierać nie trzeba.
Zmierzchać zaczęło, gdy siedli do stołu, ale Albinie wcale się jeść nie chciało. Ukroiła sobie tego chleba czarnego i twardego, którym żyli jej rodzice i dwie łzy zrosiły pierwszy jego kawałek, do ust niesiony.
— O Boże mój — rzekła sobie w duchu — daj mi być im istotnie podporą i pomocą, a nie troską i ciężarem.




Miesiąc upłynął od przybycia Albiny do Rudki, gdy Mosiek, jadący do miasteczka, zabrał dla oddania na pocztę list do przyjaciółki jedynej, jaką zostawiła w Warszawie.
„Droga moja Lucynko!... Przyrzekłam ci dać wiadomość o sobie jak najrychlej; kilka tygodni upłynęło od czasu, gdy przybyłam do rodzicielskiej chaty, a nie miałam ani odwagi, ani sposobności, ani nawet ochoty odezwania się do ciebie.
„Przypomnij sobie, jakeśmy ostatnich dni pobytu mojego w Warszawie, chodząc po Saskim ogrodzie, wyczerpywały wszelkie możliwe rozwiązanie tej zagadki mojego życia!... Niestety, Lucynko moja, pamiętasz pewnie, iż moje domysły i życzenia były nadzwyczaj skromne. Nie spodziewałam się wiele, przeczuwałam, co mnie czeka, nie marzyłam o niczem nietylko świetnem, ale nawet skromnem... Gotową byłam do znoszenia ubóztwa.
„Ale to, co tu znalazłam, przeszło zupełnie moje pojęcie, wszystko co nam się możliwem wydawało.
„Nie wiem, czy kiedy kto znalazł się nagle nad taką, jak ja, rozpaczliwą przepaścią!! A jednak — ja nie rozpaczam. Zachowałam męztwo i nie tracę nadziei, że podołam temu, co mam za obowiązek, co jest koniecznością — jeżeli mam żyć!
„Nie bierz tego zbyt tragicznie — ja już ostygłam nieco, choć w istocie położenie twojej Albiny było i jest czemś — czemś, co się trudno odmalować i wypowiedzieć daje.
„Zacznę od tego naprzód, że rodziców znalazłam nie w ubóztwie, ale w prawdziwej nędzy! w stanie jakiegoś odrętwienia na nią, starych, znużonych, chorych — i na duchu, na umyśle tak upadłych, że gdyby się nie umieli modlić, zdziczeć by musieli.
„Co oni wycierpieć, przebyć, co za sobą pozostawić musieli! Mój Boże, jest to przepaść niezgłębiona, w którą ja nie śmiem zaglądać.
„Nie wiem, czy ty kiedy byłaś na wsi, w chłopskiej, ubogiej chacie? W takiej ja teraz mieszkam z nimi. Nie wiem, czy masz wyobrażenie, co to jest życie stworzenia przykutego do ziemi, zmuszonego uprawiać ją w pocie czoła? które dla chleba musi zaprzedać niemal duszę, bo nie ma ani czasu, ani siły wyzwolić jej z więzów ciała? Takiemi istotami, machiną, skazaną na uprawę jałowego zagona, byli i są biedni rodzice moi, którzy zestarzeli w nieustannej trosce o czarny chleb powszedni!
„Życie moje z tą biedną Wanczurską zaprawdę nie było rajem, ale miałam chwile odetchnienia, myśl mogła bujać swobodnie, słyszałam mowę ludzka wyrażającą myśli skrzydlate, podnoszące się nad ziemię... a tu! Jakże ja ci mój stan odmaluję i mój byt wśród tej zaduszającej atmosfery? Ale, słuchaj!
„Moi starzy, pomimo nędzy, są czyści i poczciwi, trzyma ich po nad falami, któreby pochłonąć mogły: Ojcze nasz i katechizm.
„Nigdy dobrodziejstwa tej nauki, która zaspakaja prostaczków i mędrców, nie uczułam silniej.
„Matka moja chodzi od rana do wieczora około gospodarstwa z tą modlitwą na ustach, która jej trud osładza. Ojciec również jest pobożny, a choroba i cierpienie podnoszą w nim jeszcze duszę do Boga. Po za tym objawem duchowym, innego życia tu niema, tylko czysto smutnie zwierzęce.
„Sług nie mamy prawie, bo ich nie możemy opłacić drogo, a ci, których dostajemy tanio, są czemś tak biednem, że wstręt bierze patrzeć na nich. Matce pomaga baba pijana prawie cały dzień, najzłośliwsze i najograniczeńsze stworzenie, jakie w ludzkiem ciele wystawie sobie można.
„Chłopak, który wyręcza ojca, wychował się wśród tych, co go tylko mogli oszukiwać i myśleć o sobie. Młodość dodaje mu tylko siły i zręczności pewnej do złego. Czy to są tak zepsute natury? Wcale nie, życie je, przykład, ludzie, wśród których się obracają, uczynili takiemi, jakiemi są.
„Lecz spostrzegam, że mówię ogólnikami, dla ciebie niezrozumiałemi, gdym ci raczej malować powinna.
„Próbujmy obrazków.
„Oto masz biedną matuś moją.
„Zgrzybiała niemal przed czasem, przygarbiona, pomarszczona, wyżółkła, w piersiach kaszel i zadyszka, ręce zapracowane straszliwie. Odzież, jaką tam w mieście, tylko na żebrakach widzieć można.
„Koszulę nosi zgrzebną, szarą, a zmienić jej nie może, choć ciągle ma do czynienia z brudnem gospodarstwem, jak — raz na tydzień. Pora ciepła, więc na piersiach dosyć podartej chustynki bawełnianej, z której barwy wypełzły. Pończoch nie nosi na dzień powszedni, spódnica stara, sukienna, fartuch podarty, chodaki wykrzywione — oto strój cały. Zapomniałam tylko o kolorowej chustce, która głowę, dla odróżnienia od prostych chłopianek, okrywa.
„Matka wstawać musi rano, bo trzeba i około krów i około drobiu chodzić i spojrzeć, aby w porę wypuszczono bydło na paszę, aby parobczak nie zaspał, ognia rozpalić i strawy coś zgotować, no, i wody przynieść i chatę zamieść.
„Stara pijaczka, jeżeli ją potrafi rozbudzić, korzysta z pierwszej chwili wolnej, aby pobiedz — do karczmy.
„Lucynko moja! pamiętasz, gdyśmy z sobą czytały Lamartina, gdyśmy studjowały Goethego i unosiły się nad nim?... gdy... a ja teraz chatę zamiatam, aby matkę wyręczyć.
„Staram się być jej pomocną.
„Wprawdzie mogłabym to spełnić inaczej i łatwiej, znajdując sobie zatrudnienie inne, lżejsze, a zarobek im oddając, alebym nie była przy nich i z nimi.
„Z ojcem wieczorami prowadzę rozmowy, jakby z dzieckiem niemal; bawię go, słucha i nawzajem karmi mię tradycjami, które dobywa z dawno zapomnianych kryjówek.
„Dworek, a raczej chata nasza, stoi w lesie. Obok niego karczemka z żydem arendarzem, chata kowala cygana i dworek takich, jak my, budników, niby szlachty jakiejś zdegenerowanej... panów Bzurskich. Jest ich dwóch braci, żyjących, jak my, na pólku i łączkach w lesie. Gospodarują niby, jak my, ale w istocie żyją podobno wcale inaczej. Z tego, co słyszałam o tajemniczych łowach i wycieczkach, podejrzywam ich wielce o niewielkie poszanowanie cudzej własności.
„Obaj ci ichmość Bzurscy są lat średnich, bracia żyją z sobą, jak pies z kotem. Wykształcenia miarę ci da to, że oba czytać, ani pisać nie umieją.
„Dowiedziawszy się, że Wysockim przybyła córka, Bzurscy, nieżonaci, zaszczycili nas z kolei odwiedzinami. Musi się im zdawać, że naturalnym zbiegiem okoliczności jestem dla jednego z nich przeznaczona.
„A! gdybyś widziała, jak, kręcąc wąsy i poprawiając pasów, zalecali się do mnie! gdybyś słyszała język ich... a gdyby zaleciała cię woń wódki i dziegciu, jaką z sobą przynieśli!!
„Młodszy, przysiadłszy się na kuferku, długą ze mną zawiązał rozmowę.
„Byłam grzeczną, bo jestem ciekawą.
„A cóż to za ludzie pierwotni z epoki, nie wiem, bronzu, czy polerowanego kamienia.
„Gdybym nie miała ochoty płakać, mogłabym się rozśmiać, lecz śmiech byłby tu — zbrodnią. Straszne to jest nad wyraz wszelki.
„Wiecznie więc musi się ludzkość dzielić na te warstwy, w których wszystkie stopnie, jakie przechodziła, pozostaną reprezentowane??...
„A! Lucjanko moja, na cośmy się z sobą tak wiele uczyły, tak dużo myślały i mędrowały, abym ja, z moją przewróconą głową, przyszła tu — chatę zamiatać i wodę nosić — bo... wyręczam matkę i noszę wodę.
„Pierwsze wiadro — wiesz — zdawało mi się, że go nie udźwignę; ale teraz już łatwiej mi idzie.
„Matka nie chciała pozwolić mi pomagać sobie, musiałam nadrabiać wesołością, aby to w jej oczach uczynić nawpół zabawką.
„Ojciec, matka, baba pijaczka, parobczak, niegodziwy łobuz, panowie Bzurscy — gdyż ich panami nazywać potrzeba, choć nie panują, tylko nad taką przegniła strzechą, jak nasza — Mosiek arendarz, figura tu wielce znacząca... kowal cygan, któryby się nadał dla malarza... otóż cały mój nowy świat...
„A! najważniejszego zapomniałam! niedarowane roztargnienie!
„Chaty nasze nie stoją na własnej ziemi, nie należą do nas... grunt jest dziedzictwem posiadacza Rudek, pana Hieronima Bodiakowskiego.
„Dziedzic wioski, szlachcic z antenatów... powiadasz sobie, toć przecież musi być co innego, coś nieskończenie wyżej stojącego...
„Posłuchaj!...
„Przybycie moje do Rudek uczyniło, jak się zdaje, wrażenie, obudziło ciekawość tam, gdzie się nic nowego przytrafiać nie zwykło, a to do tego stopnia, że dziedzic zapragnął zobaczyć warszawiankę...
„Na łzy mi się zbiera, a piszę doprawdy tak, jakbym to śmiesznem znajdowała!! Mój Boże! Ile to potrzeba goryczy, aby dobyć z człowieka ironję taką.
„Nie będę ci już chyba opowiadała, jakich fortelów dopuścił się ten biedny dziedzic, aby mieć pretekst wejścia do naszej chaty, w której dotąd nie był nigdy; dosyć, że jednego poobiedzia, gdy ojciec zasnął, a matka się krzątała swoim zwyczajem około biednego gospodarstwa, ja zaś, pierwszy raz dobywszy książkę, probowałam, czy jeszcze czytać potrafię, ujrzałam na progu postać tak oryginalną, że mi na myśl przyszła karykatura Kostrzewskiego!
„Jest to stary kawaler, ale pewien, że jeszcze za młodego uchodzić może. Twarz poczciwa, uśmiechnięta głupowato; postawa osobliwa, ruchy nie wysłowione... Ubiór wiejsko-myśliwski, krawat kolorowy, więcej nie pamiętam...
„Domyśliłam się, kto był, bom o nim już słyszała od Mośka... Wszedł z taką brawurą, iż w początku nie miał ochoty zdejmować starego ryżowego kapelusza, ale po chwili jednak namyślił się i — był grzecznym.
„Wstałam, aby nie zostać w długu.
„Rozmowy chyba powtarzać nie będę...
„Śmiał się ciągle, a mnie co chwila mocniej płakać się chciało.
„Sądzę, że jużci p. Bodiakowski czytać i pisać chyba umie, ale czy kiedy z tej nauki wielki użytek robił, nie ręczę... Czuć w nim zadomowionego wieśniaka.... Pojmujesz, że tego rodzaju człowiekowi zrozumieć mnie i mojego położenia było niepodobieństwem. Zdumiała go niesłychanie książka, którą trzymałam w ręku... Wydał się z tem, iż czytania dla czytania nie rozumie, wytłumaczył je sobie tem, że ja się usposabiam — do dzieci!
„Nie zaprzeczyłam.
„W istocie przyjdzie może do tego, że przyjmę jakiś obowiązek, aby więcej zarobić dla rodziców, niż im pracą rąk w domu dać mogę.
„Tymczasem znajduję jakąś gorzką przyjemność w tej walce z nędzą, z głodem, z niewygodami.
„Chciałabym ci opisać tego pierwszego tu spotkanego człowieka, który mógł z pewnych względów przypomnieć mi miasto i niektóre jego brukowe zjawiska, ale nie potrafię! Nie, potrzebaby go rysować lub malować, a i to nie starczyłoby, aby dać wyobrażenie oryginalnych ruchów i dziwacznej fizjognomji. Wydał mi się jakimś niezłym, ale bardzo ograniczonym człowiekiem. Z jaką ciekawością i zdumieniem przypatrywał mi się, bo mu na tle tej chaty, choć bardzo skromnie i ubogo przyodziana, musiałam się także wydać czemś niespodziewanie dziwnem. Jestem pewną, że inaczej sobie wyobrażał córkę Wysockich.
„Zawiązawszy raz rozmowę, którą dopełniały uśmiechy, wykrzywiania się, konwulsyjne poruszenia bardzo niespokojnemi nogami, nie mógł jej skończyć. Chciał wiedzieć wszystko o mnie, a szczególniej przeszłość, z której ja nie miałam najmniejszej ochoty przed nim się spowiadać. Krótkie moje, lubo grzeczne, odpowiedzi, wątpię, by go zaspokoiły lub mogły mu się podobać.
„Po krótkim więc pobycie w chacie naszej, zabrał się do pożegnania.
„Rodzice moi w czasie bytności jego oboje stali, a ojciec, choć z nogami obrzękłemi, oparty na kiju siąść się nie ważył. Matka, z nową chustką na ramionach... zdala, przy piecu, tak zbiedzona mi się wydawała, z twarzą na ręku podpartą, z głową smutnie spuszczoną, że mi jej okrutnie żal było.
„Mosiek nazajutrz nie omieszkał matce mojej powinszować tego, iż dziedzicowi bardzo się panienka podobała, co mnie wcale nie uradowało. Miał chwalić mnie z urody i wyrazić, że się wcale nie spodziewał znaleść tak „miłego stworzenia”!
„Wystaw sobie Lucynko, jak mnie to w pychę wbić musiało... pochwała z ust pana dziedzica!...
„Nim obmyślę, co mam począć dalej, aby pogodzić byt znośny z obowiązkiem względem rodziców, staram się im choć po trochu być użyteczną.
„Matka i ojciec ciągle mnie namawiają, ażebym sobie szukała kondycji, jak oni nazywają, to jest służby jakiejś we dworze... ja wolałabym im służyć w chacie; chociaż może w istocie lada najęta dziewka prosta, nieskończenie byłaby skuteczniejszą im pomocą.
„Nie przywykła do trudu ręcznego, nie dobrze go znoszę, męczę się prędko — krew mi oblewa twarz, muszę siadać i odpoczywać. Stosunkowo lepiej przywykłam do prostych pokarmów.
„Przypadkiem między mojemi książkami znalazłam jakąś wiejską gospodynię, z której teraz pilno się uczę około kuchni i nabiału coś więcej nad to, o czem słyszałam.
„W wielu razach mogłam już matce coś objaśnić, ułatwić, coś w domu polepszyć.
„Uczę się wielu drobnych rzeczy... W chacie chciałabym zaprowadzić więcej porządku, wprowadzić do niej więcej światła i powietrza, samą izbę uczynić trochę schludniejszą. Matce było to niepodobieństwem...
„Wiesz, z jakim skromnym zasobem w woreczku wyjechałam z Warszawy. Miałam całego majątku około dwustu rubli, a i te podróż, choć starałam się ją uczynić możliwie jaknajmniej kosztowną, jednak mocno wyszczerbiła. Zaraz nazajutrz po przybyciu wyspowiadałam się matce z tego, co mam, ofiarując jej choćby wszystko, jeżelibym ulżyć tem mogła.
„Zaklęła mnie, abym pieniądze zachowała na nieprzewidziane potrzeby i strzegła się ich roztrwonić.
„Sumka pozostała wydała im się olbrzymią, gdyż w całym domu, jak się okazało, nad półtora rubla nie mieli więcej. Bodiakowskiemu należało się zaległości z dziesięć rubli, które natychmiast przez Mośka spłaciłam.
„Nieodzownie mi było potrzeba potem jechać do najbliższego miasteczka i poznać się z niem, aby wiedzieć, co mogę dostać i co mam kupić do domu. Sama podróż okazała się dosyć trudną. Konie były przez cały tydzień potrzebne w gospodarstwie i one też niedzieli dla wypoczynku potrzebowały... Mogłam się wprosić na furmankę Mośka, ale na tej, oprócz niego, chłopca, co miał powozić, jechała jakaś żydówka. Piechotą dla mnie, na pierwszy raz, samej jednej było zadaleko.
„Jedna niedzielę straciwszy na rozmysłach, zrzuciłam pychę z serca, ubrałam się jaknajskromniej i zgodziłam się i panem arendarzem.
„Ażeby kapeluszem, choć bardzo zwiędłym, nie zwracać oczu tam, gdzie ich się mało spotyka, zawiązałam głowę chusteczką.
„W ciągu podróży Mosiek i żydówka zabawiali mnie rozmową; arendarz dawał do zrozumienia, że za pewnem trudów jego wynagrodzeniem, mógłby mi się o dobre miejsce pokojówki postarać. Podziękowałam mu, odkładając to na przyszłość.
„Mieścina owa najbliższa, moja Lucynko, jest... nie wiem, jak ci je opisać — rodzajem dużej wioski z kościołkiem i rynkiem. Są kramiki i dwa niby sklepy, w których się sprzedaje wszystko, co gdzieindziej razem w jednym rzadko się spotyka. Wymagania kupujących muszą być bardzo skromne; towary też niewytworne.
„Poszłam naprzód do kościołka i trafiłam szczęśliwie na sumę.
„Ludu było pełno, a w pierwszych ławkach dostojniejszy świat okolicy.
„Moja Lucynko, nie godzi się wyśmiewać nikogo, ale jakie tu panują mody, jak tu się panie stroją... tego nie potrafię chyba ci opisać... Panowie też wszyscy mi się wydawali, jakby należeli do pewnej klasy, którą w mieście przedstawiają średnio zamożni rzemieślnicy.
„Przed ławkami stał — mój dziedzic, pan Bodiakowski, który na nieszczęście zobaczył mnie i ścigał potem nieustannie ciekawemi oczyma...
„Uklękłam tak i spuściłam głowę, aby mnie widzieć nie mógł...
„Obawiając się potem spotkania na cmentarzu, pozostałam w kościele, choć wszyscy powychodzili. Wyszłam prawie ostatnia.
„Traf chciał, abym się spotkała z proboszczem, który mnie już znał z widzenia, i gdym mu się pokłoniła, zaczepił, pytając, jak znalazłam rodziców itp. Dobry jakiś, wesoły księżyna, który po krótkiej rozmowie życzył mi, abym sobie zatrudnienia poszukała i spodziewał się, że je znajdę łatwo.
„Z mojej mowy może wniósł o jakiemkolwiek wykształceniu i szczerze ubolewał, że mi tu nic tak dobrze się wyda, jakby on życzył...
„Ale, dziecko moje — dodał — z każdem położeniem trzeba się umieć pogodzić...
„Zdaję się, że Mosiek, chociaż mówiłam mu wyraźnie, że się o żadne miejsce jeszcze teraz starać nie myślę, sam własnym pomysłem już mnie polecać zaczął... Znalazłam go w rynku, oczekującego na mnie...
„— Niech panieneczka zajdzie tu do austerji, gdzie powóz stoi... Jest tam pani sędzina Czarlińska, która chciałaby panienkę zobaczyć!
„— Ale po cóż mi ta znajomość...
„Chciałam się wymówić, Mosiek był tak nieznośnie nalegający, żem w końcu, trochę nadąsana, poszła z nim do pani Czarlińskiej...
„Sędzina, otyła, w średnim wieku jejmość, dziwacznie ale jaskrawo była ubrana, siedziała na kanapce z córką, zdaje się oczekując na mnie... Zmierzyła mnie oczyma pilno i odezwała się, że Mosiek mnie jej rekomendował...
„— Przepraszam panią dobrodziejkę — rzekłam — ale ja nie mam jeszcze myśli szukać żadnego obowiązku...
„— Panienka z Warszawy? — zapytała.
„— Tak jest — było odpowiedzią.
„— Czy umiesz stroiki robić modne?
„— Nie, tegom się nie uczyła...
„— A do czegóż myślisz służyć?
„— Dotąd o służbie nie myślałam.
„— A cóż acanna tu robić myślisz?
„— Naprzód około starych rodziców chcę pobyć czas jakiś.
„Zaczęła mnie wypytywać, czy prawdą było, że tyle lat nie wiedziałam nawet o ojcu i matce i t. p. Odpowiadałam jej krótko, bo mi ten egzamin był trudnym i przykrym.
„Sędzina okazywała niepomierną ciekawość, ale zarazem pewne współczucie. Mnie się wyrwało jakieś słowo z pod serca i jej też łza zakręciła się w oku... Prosta kobieta, prawda, ale ludzkie uczucie w niej nie zgasło, stłumione dumą, którą się tak często spotyka tam, gdzie wcale niema z czego być dumnym.
„Być może, iż czułam też potrzebę otwartszego jakiegoś wynurzenia.
„Sama zresztą nie wiem, jak się to stało, alem ja się rozpłakała — no i ona. Wyciągnęła mnie na wyznanie, co umiem?... nie taiłam jej, że się uczyłam dużo, choć może mało korzystałam z tego; że mówię po francuzku, czytam po niemiecku.
„Zdumiało ją to niezmiernie.
„— Ależ, moja kochaneczko — odezwała się — nie możesz tam tak w chacie tej pozostać, szkoda ciebie na to...
„Zrozumiała mnie, gdym o rodzicach opowiadać zaczęła...
„Szłam bardzo źle uprzedzona o tej pani, tymczasem doznałam bardzo przyjemnego zawodu... Prosiła mnie, abym po francuzku przemówiła do jej córki, która niezmiernie się zarumieniła i zmieszała. Okazało się, iż we francuzczyźnie biegłą wcale nie była, a ja w duchu podziękowałam poczciwemu Leroux, który dla mnie przychodził do restauracji i tak dbał o to, abym się nauczyła języka jego, że mi go w końcu wpoił i uczynił w nim wprawniejszą, niż wiele uczennic jego płatnych.
„Spoczywa dziś strudzony i zmęczony staruszek na Powązkach.
„Skutkiem rozmowy z sędziną było, że mnie bardzo zapraszała do siebie...
„Mieszka wszakże o dobre dwie mile od Rudek i trudno mi się będzie dostać do niej, ale tak jakoś do mnie uczuła pociąg wielki, iż obiecała sama to ułatwić.
„Widziałam w niej walkę, której się domyślić było łatwo. Chciała zbliżyć się do mnie, a obawiała się, aby to dziewczę ze stolicy, nieznane, nie kryło w sobie zepsucia, z którego słyną wielkie miasta. Za złe jej tego nie mogłam wziąć.
„Zabawiłam nad spodziewanie długo u tej pani, tak, że Mosiek przyszedł mi przypomnieć, iż jechać musi.
„Jadąc z powrotem, żyd po swojemu malował mi panią Czarlińską... Dowiedziałam się, że była wdową, że miała córkę i syna wyrostka w szkołach, a siedziała na dwu niewielkich wioseczkach, jak wszystkie u nas, odłużonych. Chwalił ją z dobroci serca, z pewną ironją, która się domyślać kazała, że ludzie z niej korzystać musieli...
„Od rodziców, gdym im opowiedziała o zrobionej znajomości, nie mogłam się wiele o sędzinie dowiedzieć. Znali jej nazwisko, położenie majątku, ale mało co więcej. Życie ich nie dozwalało im nigdy troszczyć się o drugich i po za Rudką świat kończył się dla nich.
Stęskniona w długiej samotności, prawie się cieszyłam tą zrobioną znajomością, chociaż nie wiele sobie po niej obiecuję.
„W miasteczku miałam zaledwie chwilkę wolną, aby się rozpytać, czy dostanę niektórych dla rodziców potrzebnych rzeczy. Mam myśl koniecznie nowe okna wprawić, co nie jest zbyt trudnem, chociaż rąbać ściany potrzeba, ale ojciec się obawia, aby chata w zimie nie była trudniejszą do opalania...
„Starzy tak do wszystkiego nawykli, co ich przez długie otaczało lata, że się lękają wszelkich nowości. Każda rzecz się im zdaje zbyt drogą, a mało użyteczną; potrzeby swe ograniczają do tak pierwotnych, iż, słuchając ich, łzy mi w oczach stoją.
„Mam najmocniejsze postanowienie, wprzódy, nim pomyślę o sobie, niewiele zostawiając na nieprzewidziane wypadki, użyć tego, co mam, aby im dać odetchnąć. Musiałam do spisku wciągnąć Mośka. Ten mi obiecuje pracowitego i silnego parobka i parę dobrych koni, które zamienimy z dopłatą na nasze stare.
„Dla ojca i matki muszę się też postarać o odzież ciepłą, pokaźniejszą i nową. Dopiero dokonawszy tego, co konieczne, coś dla siebie obmyślę.
„Wiem, że znaleźć zajęcie nie będzie łatwo, a nadewszystko znośnych państwa i dom, w którymby żyć można, nie będąc narażoną na przykrości; wiem, że wiele mnie czeka prób gorzkich, ale los mnie skazał na nie.
„Być może, Lucynko droga, że gdybym wcześnie wiedziała, co mnie tu czekało, straciłabym odwagę i zrozpaczyła; postawiona nagle wobec konieczności nieuniknionej, jestem mężną i sama czasem dziwię się odwadze własnej.
„Kończę, bo świecy niema już ani kawałeczka... Ostatni ogarek gaśnie.

Twoja.”
Albina nie mogła przyjaciółce donieść tego, o czem nie wiedziała, że przybycie jej do tego zapadłego kątka, w którym oddawna nic się nie trafiło, o czemby mówić można, wywarło nadzwyczajne wrażenie. Całe sąsiedztwo na kilka mil wkoło znało i powtarzało historję córki budnika Wysockiego, która była wzięta chorowitą dzieciną na opiekę przez jakąś panią do Warszawy, a teraz powróciła dorosłą dziewczyną, ładną, dosyć wykształconą, rozgarniętą — podobno nawet z francuzczyzną! Kto wie? może i z fortepianem!

Wszyscy byli niesłychanie ciekawi, co teraz owa Wysocka z sobą począć miała w tej chacie, w kącie, przy biednych bardzo rodzicach, na pustych Rudkach w lesie.
Na zapytanie — Ale jakże ona jest? sędzina z wielka żywością odpowiadała. — Jak mi Bóg miły, że choć do salonu, tak, co się zowie, wygląda przyzwoicie. I ładna, i ułożenie, jak nie można lepsze, a w główce... o! już to widać, że się wychowała w wielkiem mieście! Po francuzku tak mówi, z taką wprawą, jak francuzka. Szkoda! bo to się zmarnuje. Co za los? co ona z sobą pocznie!
Proboszcz znajdował także, że Wysocka wcale na stateczną dziewczynę wygląda.
Mosiek był nią zachwycony, dwaj panowie Bzurscy kręcili wąsa i plaskali językami, a przymrużali jedno oko, mówiąc o Albinie...
Naostatek dziedzic Bodiakowski ciągle jedno powtarzał tylko, że nie pojmuje, jak taka panienka mogła być córką takich prostaków, jak Wysoccy.
— Zachodziłem umyślnie do chaty Wysockich — mówił — aby ją przecie zobaczyć i osłupiałem. Elegantka mi się wydała mimo bardzo prostego ubrania, rączki białe, twarzyczka, wejrzenie, ruch, jakby u największej pani. Dosyć powiedzieć, że mi przypominała hrabinę S... którą temu lat osiem raz widziałem w kościele.
Ci, co zdala tylko słyszeli o Albinie, wychwalających ją przestrzegali.
— Nie unoście się, no... nie! z wielkiego miasta... ładna, młoda! kto wie, co to jest, że nagle na wieś się przeniosła! Coś w tem tkwi! Rodzicom mogła pomagać, nie wędząc się przy nich w chacie. Trzeba na jej prowadzenie się mieć pilne oko!
Czarlińska, chociaż broniła jej, nie mogła zaprzeczyć, że ci, co ostrożność zalecali, pewną słuszność mieć mogli. Nie kwapiła się też z wezwaniem do siebie dziewczyny, choć nadzwyczaj była jej ciekawą i pierwsze widzenie się z nią pozostawiło po sobie wrażenie bardzo korzystne.
Sędzina nie miała nigdy zbyt wykwintnego wychowania, życie spędziła prawie całe na wsi, ale życie wiele ją nauczyło. Myśli jej obracały się w kółku dosyć ciasnem, a przyświecała im miłość dla dzieci, córki i syna.
Owdowiała, opłakiwała dotąd zgon swojego poczciwego Edwardka, modliła się za niego i starała podołać macierzyńskim obowiązkom. Serce miała najlepsze, wykształcenie skromne, instynkt macierzyński rozbudzony. Jadwisi, córce dorastającej, czternastoletniej, starała się dać wychowanie, jak mogła, najlepsze, ale się musiała ściśle obrachowywać ze środkami.
Majątek był obciążony, gospodarstwo w stanie pierwotnym. Edwardek dosyć kosztował. Jadwisia więc uczyła się tylko tyle, co przy matce w domu, bez guwernantki nauczyć było można. Sędzina nie mogła dotąd zebrać się na guwernantkę, obawiała się ladajakiej wprowadzić do domu, a na pensję oddać wstręt miała.
Odkrywszy w Albinie francuzczyznę, uczuwszy dla niej sympatję, powzięła myśl poznania lepszego biednej dziewczyny i skorzystania z niej niewielkim kosztem. Szło o to tylko, jakiego prowadzenia się, charakteru, mogłabyć ta warszawianka...
A nuż? Strach ją ogarniał.
Pu dość długiem wahaniu się, Czarlińska w końcu zebrała się na odwagę i powiedziała sobie, że bliższe rozpatrzenie się w dziewczynie nie mogło w żadnym razie być niebezpiecznem. Napisała więc jednego dnia do Albiny, kazała zaprządz do starej bryczyny krytej parę koni folwarcznych, na kozioł siadł parobczak i pojechał do Rudni...
Wcale się go tu nie spodziewano i Albina nie bardzo sobie jechać życzyła, ale matka, która miała litość nad nią, że się w chacie zamęczała, zaczęła ją tak prosić, tak namawiać, iż, zabrawszy małe zawiniąteczko i obiecując powrót rychły, musiała ruszyć do Sosenek.
Dla niej też ten rodzaj rozrywki i odetchnienia był pożądany. Znużoną się czuła, równie pracą, jak myślami.
Kraj, który przejeżdżała, cały był tak jednostajny, lasem i niezbyt żyznemi polami okryty, wioski, które mijała, tak ubogie, lud tak nędznie wyglądający, iż podróż sama wcale nie mogła jej zachwycić.
Nakoniec pokazały się Sosenki, stary dwór bez najmniejszej pretensji do pięknej fizjognomji, otoczony gospodarskiemi zabudowaniami i cienistym ogrodem...
Wszystko tu było podawnemu, jak przed laty... Naprzeciwko wrót piękny krzyż, zwrócony ku dworowi, zdawał się błogosławić jemu i jego mieszkańcom... Dach na domu, niegdyś może gontowy, teraz pokryty był kalenicą. Ganek proste drewniane słupy podtrzymywały, wytarte przez przechodzących do pewnej wysokości... Malwy siedziały pod oknami i kwitły nagietki...
Szopy, stajnie, stodoła, obory — niczem prawie się od dworu nie odgraniczały; widać było, że żyły z nim życiem jednem... Folwark znajdował się pod bokiem...
Skromne i ciche ubóstwo patrzało zewsząd...
Chłopak, wiozący Wysocką z Rudek, miał to poczucie pewnych form życia, że z nią przed ganek nie zajechał. Stanął nieco opodal... Albina, wysiadłszy, zarumieniona nieco, poszła piechotą do ganku, w którym na nią w perkalowym szlafroku sędzina oczekiwała. Za nią ciekawie wyglądającą widać było Jadwisię.
Powitanie było grzeczne, ale nie bez obustronnego zakłopotania. Sędzina długo rozmyślała, czy ma Albinę wprowadzić do saloniku? a nuż by kto z sąsiedztwa nadjechał? Wprawdzie wyglądała jak najprzyzwoiciej, ale córka budnika??
W końcu przemogło dobre serce; weszły razem na chwilę do bardzo niewykwintnie przybranego salonu, a tu sędzina uczyniła uwagę, że im będzie może wygodniej w jej pokoju?
Albina się godziła na wszystko...
Dwór i salonik w Sosenkach, u dziedziczki dwóch wiosek, poniekąd ją godził z chatą rodziców, tak się jej wydawał ubogi, ze swym sprzętem starym, z firaneczkami biednemi, z klawikorcikiem stolikowym i serwetami kolorowemi na stołach...
Wszędzie toż samo widać było zaniedbanie i ograniczenie się pierwszemi życia potrzebami. Zmysł piękna zdawał się spać nierozbudzony... Troska o byt czuć się dawała więcej, niż o upięknienie życia.
Do pokoju, jeszcze mniej starannie urządzonego, gospodyni domu, przyniesiono kawę na tacce, której malowania dawno się zupełnie wytarły, chleb czarny, trochę masła...
Wszystko inaczej daleko wyobrażała sobie Albina...
Rozpoczęły rozmowę, której i Jadwisia trochę opodal była świadkiem... Czarlińska się naprzód dowiadywała, czy sobie już Wysocka nie znalazła jakiego zajęcia, i odetchnęła, odebrawszy odpowiedź, że go nawet nie szukała.
Zdala tedy, ostrożnie sędzina, badanie przeszłości wprowadziła na stół; Albina, nic nie kryjąc, spowiadała się z niej szczerze. Opowiedziała o swem upodobaniu w nauce, o nauczycielach, jakich miała, o smutnem życiu, które prowadziła tak długo, o opiekunce swej. A wspomnienie jej, mimo woli, łzy jej z oczu wycisnęło.
Szczerość tej powieści ujęła wielce sędzinę.
Wieczorem powracać do Rudek? o tem mowy nie było... Albina miała nocować z Jadwisią w jej pokoju, gdzie jej na kanapce posłano. Sędzina chciała ją zatrzymać przynajmniej dni parę, bo pragnęła umówić się do Jadwisi, a nie miała na to odwagi...
Albina też dziewczęcia dorastającego nie bardzo sobie życzyła być towarzyszką i nadzorczynią.
Wzajemne bliższe coraz poznawanie się, spoufalenie, obie strony coraz bardziej ku sobie zbliżało...




Bodiakowski, sam jeden chodził po pokoju, który u niego salonem się nazywał. Ostatnia kabała, ręką gniewną zmieszana, leżała na stoliku...
Stan jego ducha tak doskonale malowała mimika bez słów, jak gdyby pan Hieronim specjalne nad nią czynił studja...
Każdy charakter i temperament ma sobie właściwą mimikę. Bodiakowskiego dusza i charakter zdawały się mieszkać w nogach. Mówiliśmy już o tej właściwości jego, o drganiu, obracaniu się na pięcie, przysiadaniu, wyginaniu... Do tego dodać trzeba przypatrywanie się nogom... uderzanie po nich rękami, branie się w boki...
Naprzemiany wszystkie te ruchy teraz odbywał z namiętnością jakąś pan Hieronim i widać było, że nim coś nader gwałtownie miotało...
Myślał i przemyśliwał. Chód jego niekiedy stawał się powolny... maszerował jak żołnierz, potem podbiegał żywo, stawał, kroczył ogromnem stąpaniem, jakby rozmierzał izbę... Uśmiechał się do siebie i marszczył... a tak był przy tem wszystkiem zatopiony w sobie, iż wcale nie zważał, co się działo dokoła...
Bodiakowski nie cierpiał, aby mu z folwarku ptactwo pod dwór przychodziło... było to najsurowiej zakazanem, tymczasem kogut nietylko że wpadł na ganek, ale usiadł wygodnie na poręczy od ławy i piał...
Pan Hieronim go niesłyszał.
Chłopak, przy pokojach będący, podpatrywał go ciekawie i myślał głęboko... co tak pana zajmować może...
Smutku nie widać było na twarzy, owszem, chwilami się uśmiechał, ale zaraz potem marszczył okrutnie i wąsa kręcił zakłopotany.
Podskoczył, stanął, spojrzał na karty rozłożone na stoliku i siadł do pasjansa, który miał zapewne wątpliwości rozstrzygnąć...
Co mu powiedziała kart wyrocznia, trudno było zgadnąć; zmieszał je nagle, wstał i wyszedł na ganek.
Tu ziewnął, spłoszył koguta i znowu się w myślach zatopił.
Zajrzawszy w głębię tajników duszy pana Bodiakowskiego, straszne tam rzeczy można było oglądać.
Stary kawaler, dotąd nieposzlakowanego prowadzenia się — miał złe myśli.
Podobała mu się bardzo Albina — marzył i śnił o niej.
Wiedział z odgłosu, że ludzie miewają kochanki, że, nie żeniąc się, czasem się przywiązują do osób, nawet niezupełnie równego stanu.
Pytał się więc siebie, czyby i on nie mógł w Albinie znaleźć — kochanki.
Ożenienia nie przypuszczał nawet! nie — ale wszystkie kombinacje, o jakich słyszał kiedy: wydanie za mąż za oficjalistę i t. p. przypominał sobie.
Dziewczę było ubogie, rodzice jej na jego łasce. Ludzie, choćby się czego domyślali, kawalerowi tak dalece tej fantazji wziąć za złe nie mogli.
Mnogie przykłady przychodziły mu na myśl.
Albina — musiał to przyznać — podobała mu się niesłychanie.
Myśląc o niej, oko zmrużał i pięść ściśniętą przykładał do skroni.
— Niech ją djabli wezmą!! — szeptał. — Żadnej panny tu na całą okolicę niema, któraby się z nią mierzyć mogła... a to — prosta córka budnika! Niech ją wszyscy... wezmą!!
Co się tyczy wzajemności, Bodiakowski nie mógł nawet przypuścić, ażeby jej nie miał jaknajłatwiej otrzymać. Patrzył w zwierciadło, poprawiając bokobrody, i śmiał się do siebie.
— Zuch! — mruczał.
Szło tylko o to, jakby, zbytnio oczu nie zwracając, zbliżyć się do panny Wysockiej. Ciągle do chaty zachodzić? niepodobieństwo...
Wpadł na ten pomysł szczęśliwy, ażeby ekonomowa Burakowska poznała się z nią, poprzyjaźniła i ściągnęła ją na folwark do siebie.
Stara ekonomowa była mu zupełnie oddaną, obawiając się oddawna, aby mężowi jej miejsca nie wypowiedział, więc gotową była na wszystko.
Bodiakowski chciał to ubrać w politowanie nad biedaczką.
Układał tak zawczasu plan przyszłej kampanji, ale znudzony długiem siedzeniem w domu, jednego dnia nagle kazał zaprzęgać i pojechał do pułkownika.
Pułkownik był jego sąsiadem, także starym kawalerem, zamożniejszym daleko od pana Hieronima i namiętnie grywał w wista, gdy się trzech zebrało, w inną jakąbądź grę, gdy było dwóch. Od pułkownika, którego nie zastał, wracając, głodny Bodiakowski, miał na drodze Sosenki.
— Zajadę do sędziny, choć kawy mi da — rzekł w duchu i zawołał na woźnicę, aby do dworu nawrócił.
Było to nazajutrz po przybyciu Albiny do Sosenek.
Wchodzący niespodzianie Bodiakowski do saloniku, zastał tu ową marzoną swą przyszłą kochankę na ożywionej rozmowie z sędziną.
Zmieszało go to mocno!
Czarlińska więc już ją opanowała!...
Albina, zobaczywszy swego... pana, zdaleka go pozdrowiwszy, najwłaściwszem znajdowała wysunąć się z salonu.
Miał jednak czas pan Hieronim objąć ją wzrokiem pożądliwym i znalazł jeszcze piękniejszą, niż mu została w pamięci.
Sędzina, po przywitaniu, przejęta jeszcze wrażeniem, jakie na niej uczyniła Albina, wkrótce mówić zaczęła o niej i nie mogła się wstrzymać od pochwał. Szepnęła w końcu bardzo cicho Bodiakowskiemu na ucho (aby córka nie posłyszała), iż — kto wie! — gotowaby ją wziąć do siebie.
Panu Hieronimowi nie było to na rękę. Skrzywił się. Czarlińska, zobaczywszy minę, jaką zrobił, wytłumaczyła ją sobie wcale inaczej, niż była powinna, i domyśliła się, że Bodiakowski chyba musiał coś słyszeć... niedobrego.
Zaczęła więc wypytywać.
Bodiakowski nie wiedział nic, a zmyślać nie przyszło mu do głowy, odpowiedział więc ogólnikami o nędzy i nieporadności Wysockich... o biedzie w ich domu... o dziwacznym losie tego na przepadłe imię oddanego dziecka, które nie wiedzieć gdzie i jak się chowało...
Czarlińska wiec, bojaźliwa, skutkiem tego zawahała się, mówiąc sobie w duchu, że potrzeba być ostrożną.
Podano potem podwieczorek, na który sędzina nie czuła się obowiązaną prosić Albiny, Jadwisia tylko poszła ją zabawiać sypialnym pokoju.
Pan Hieronim, zabawiwszy niedługo, zawrócił do domu. Myśl nieczysta... w ciągu drogi i następnego wieczora wyrobiła się w nim i dojrzała. Stanowczo sobie powiedział, że pośle Burakowską do Rudki, aby zaprosiła Wysocką do siebie. Nie łatwo mu przyszło dać jej do zrozumienia, że sobie tego życzył, bo nie chciał przyznać się przed ekonomową do swych tajemnych myśli i planów.
Nazajutrz kręcił się tak około folwarku, że musiał się spotkać z Burakowską i — zagaił.
— Szkoda tej córki Wysockich, że się tam wędzi przy rodzicach w lesie, niechbyś ją jejmość na czas jakiś zaprosiła do siebie.
Ekonomowa, prosta kobieta... miała jednak dość znajomości ludzi, charakteru swojego pana i życia wogóle, aby odrazu odgadnąć, co się święciło.
Spojrzała w oczy p. Hieronimowi, tak, że się zaczerwienić musiał, ruszyła ramionami i odpowiedziała:
— A co ona lepszego u mnie znajdzie? Ja z nią baraszkować czasu nie będę miała... a z dziećmi, to berbecie... nie zabawi się.
Bodiakowski, odgadnięty, nie miał odwagi nalegać, wstydził się, zamruczał coś i odszedł.
Następnych dni zaczął konno jeździć w stronę leśnej karczemki i wynajdywał różne interesa do Mośka, zatrzymywał się tam długo, jak nigdy nie był zwykł, siadał na barjerze przed karczmą i gawędził. Spodziewał się spotkać z Albiną i to mu się nie powiodło...
Tak upłynął tydzień, a w Bodiakowskim wzmagała się niecierpliwa żądza zapoznania z Wysocką i manewrował tak szczęśliwie, że jednego dnia, pod wieczór, gdy Albina wyszła trochę się przejść na gościniec, spotkał ją samą w lesie...
Zeskoczył natychmiast z konia, ukłonił się dosyć grzecznie i dosyć impetycznie przystąpił do niej, aby zawiązać rozmowę.
Albina zmieszała się mocno w początku, ale wcale jej męztwo nie opuściło...
— Panienka musi tęsknić po wielkiem mieście, po zabawach i znajomych, których miała... Tu, u nas, taka pustynia! — rzekł, wyginając się i wdzięcząc, pan Hieronim.
— Nie mam czasu na tęsknotę — odparła śmiało dziewczyna — w domu około rodziców dosyć jest do czynienia, i — ja się nigdy nie nudzę.
Zbity nieco z tropu Bodiakowski dodał ciszej.
— Gdyby sobie panienka życzyła, mogłaby do ekonomowej w Rudkach przyjść kiedy i zabawić trochę. Zawsze to rozerwałoby...
— Ale ja rozrywki nie potrzebuję — zaczęła, ośmielając się, Albina. — Ekonomową musi mieć zajęcia, ja także nie próżnuję, a gdy mi czasu zbędzie — czytam!
Bodiakowski zdumiał się... nie rozumiał czytania.
— Panienka — rzekł śmiejąc się — podobno i tak dosyć umie i nie potrzebuje się uczyć.
— Przepraszam pana! — zawołała Wysocka, śmiało mu patrząc w oczy — człowiek się uczyć musi przez cale życie.
Aforyzm ten wydał się tak dziwnym panu Hieronimowi, który nie czuł najmniejszej potrzeby uczenia się, iż osłupiał na dobrą chwilę.
Nagle, oburącz wziąwszy odwagę swą, wybuchnął, ni przypiął, ni przyłatał:
— Słowo daję, że na okolicę niema piękniejszej panny, jak panna... ale jakże... imię?
Wysocka żartobliwie odparła:
— Imię mam Albina.
Bodiakowski, mówić nie dając więcej, dorzucił szybko:
— Jakby mnie było przyjemnie, gdyby panienka przyjechała do Rudek, do ekonomowej, rozumie się, czasem się jej w oczki popatrzeć i pogawędzić tak wieczorkiem!!
Z brwiami ściągniętemi i wyrazem na pół surowym, pół szyderskim, Wysocka zawołała, stając:
— Chociaż jestem dzieckiem ubogich ludzi, którzy na pańskiej ziemi mieszkają i wszystko cierpliwie od pana znieśćbym powinna, muszę otwarcie powiedzieć, jak mnie oburza — ta łaska, którą mnie zaszczycić raczyłeś! Ponieważ jestem córką tych biednych Wysockich, więc panu wolno mi wyrazić, że gotówbyś się zabawiać ze mną!!! a ja powinnam mu być wdzięczną jeszcze za to?...
Wlepiła w niego oczy.
— Sam pan się osądź? co to ma znaczyć? czy postąpiłeś, jak należy na poważnego człowieka, który kobietę każdą poszanować umie?
Bodiakowski, który nigdy w świecie tak śmiałego wystąpienia nie spodziewał się, wprzód, nim się pogniewał, uczuł i wstyd, i winę swą.
— Ależ proszę panny... Albiny — wyjąknął. — Cóż ja tak znowu strasznego powiedziałem?
— To, czegobyś przecie żadnej panience ze szlacheckiego dworu nie śmiał mówić, ale dlatego, żem... Wysocka... że...
Pan Hieronim w piersi się uderzył.
Albina się rozśmiała.
— Jak Boga kocham, nie myślałem obrazić! — odezwał się.
Wysocka, postawszy chwilkę, szła dalej, a zmieszany pan Hieronim ciągnął za nią, konia prowadząc za sobą.
— Ot, to mnie warszawianka spyliła! — mówił w duchu...
— Ale proszę się nie gniewać — rzekł cicho.
— Gniewać się nie mam prawa — odezwała się Wysocka — nie bierz mi pan za złe, że jestem otwartą. Pan mnie nie znasz... Inną być nie umiem, a wcale podobno inną sobie musiałeś mnie wyobrażać.
Bodiakowski milczał, zbity był zupełnie z tropu; chciał załagodzić...
— Ja bo pewnie nie wyraziłem się — odparł — jak należało... Więc, przepraszam.
Nastąpiło milczenie.
Albina szła, przyśpieszając kroku, i karczemkę już zdala widać było, a dziedzic nie życzył sobie, aby go w parze z Wysocką tu widziano. Skłonił się po chwili, siadł na konia i wyprzedził ją.
Zaczęła iść powolniej i zatrzymała się chwilę, aby, rozmyśliwszy się, pan Hieronim, nie zaczepił jej powtórnie.
Co się w głowie biednego dziedzica działo! — trudno spisać. Chodziły po niej myśli gniewne przeciwko sobie, przeciwko warszawiance. Zażalony był nawet na to, co najmniejszego związku nie miało z wypadkiem.
— Otóżem się spisał — mruczał. — Ale bo i ona znowu tak zaraz opryskliwie wystąpiła, jakbym Bóg wie co uczynił... Wielka pani! Jak mnie zmierzyła oczyma... niech ją djabli, co to za oczy!... aż mi się zimno zrobiło... Ale to są komedje! Droży się z sobą! Oho!... My to znamy. Trzeba było dalej rozmowę przeciągnąć.
Spluwał i na koniu mścił się za własną winę.
Pominął karczemkę, nie stając, choć Mosiek mu się kłaniał zdaleka, i powrócił do dworu. Albina z gorzkiemi myślami nad swojem położeniem, szła zwolna do chaty.
Parę dni temu, miała innego rodzaju, również nieprzyjemne przejście z jednym z Bzurskich, który zbyt się chciał spoufalić, teraz po nim napaść dziedzica, co dawało jej do myślenia, że w domu rodziców, wśród tych ludzi gburowatych, pozostać jej będzie trudno.
Łzy zakręciły się jej w oczach.
Na dziedzińcu chaty spotkała się z matką, która od krów powracała.
Na twarzy jej wyczytała tyle smutku stara Wysocka, że stanęła popieścić ją i spytała, co jej było.
Albina opowiedziała wszystko. Była pewną, że matka oburzy się i pogniewa na dziedzica. Wysocka mocno się tylko zmieszała.
— Trzeba było być grzeczną dla niego — szepnęła. — Chwała Bogu, że czynsz nie zalega, ale jak zechce dokuczyć i prześladować, niech ręka bozka broni!...
— Ależ niepodobna mu pozwolić się tak spoufalać! — zawołała Albina.
— A! bo znowu nie trzeba lada słowa brać do serca — poczęła matka. — Pewnie, że go nie można tak przypuszczać do zbytniej poufałości, ale jak się obrazi...
Westchnęła Wysocka. Szły razem do chaty. Matka więcej się domyśliła, niż jej powiedziała Albina, i zapytała po chwili, czy nie ważył się może dziedzic ściskać lub całować.
— Byłabym mu niewątpliwie w twarz dała — odparła żywo Albina.
Ręce w górę podniosła stara i zamilkła.
Znalezienie się matki zasmuciło może więcej biedne dziewczę, niż zuchwalstwo Bodiakowskiego.
Rozeszły się milczące.
Stary Wysocki, który siedział już na łóżku i odpoczywał, wesoło witał dziecię, do którego się coraz bardziej przywiązywał.
Żona nie mogła wytrzymać i bez ogródki, żywo, z pewnem oburzeniem i trwogą, wyspowiadała mu się zaraz z tego, co jej Albina powierzyła, chociaż ona byłaby to może wolała przed ojcem utaić.
Zmarszczył się stary i spojrzał na córkę.
— A ty, cóż? — zapytał.
— Dałam mu taką odprawę, że drugi raz pewnie zaczepiać mnie nie będzie miał ochoty.
Śmiał się Wysocki, klepiąc ją po ramieniu.
— Daj ty jej pokój, Helusiu — rzekł. — Rozumu ona cudzego nie potrzebuje, rady sobie da. Podobała się panu Bodiakowskiemu? A no, albo to Wysocki nie wart jego? Niech się żeni!
Albina się porwała.
— A! ojcze kochany! — zawołała. — Niech Bóg nas od tego broni. Taki niemiły człowiek i gbur!
Ojciec głowę zanurzył w ramiona i długo nic nie rzekł, a w końcu zauważył:
— Trudna bo jesteś! Nie łatwo sobie kogo znajdziesz. Nie dziwota, że ci się te brusy, Bzurscy, nie podobali, bo to bydlęta, ale Bodiakowski przecie otarty i okrzesany, a co do wieku... nie jest tak stary...
— Pocóż ja mam znowu tak śpiesznie sobie męża szukać? — szepnęła córka. — Wolę być swobodną...
— Daj no pokój! — przerwał Wysocki. — Gdyby w istocie Bodiakowski miał co na myśli, należałoby nie tak się go zbywać pogardliwie. Odetchnęlibyśmy przynajmniej i o chleb się nie troszczyli.
Albinie łzy w oczach stanęły, nie odpowiedziała nic.
Tego wieczora w komorze, którą dla niej oczyszczono i uczyniono jako tako mieszkalną, siedziała długo na ręku sparta i zadumana. Pobyt przy rodzicach zbytecznie ją narażał. Mogła ich widywać, nie mieszkając z nimi, a pracą swoją do ich dobrego bytu więcej się przyczynić, niż matce pomagając słabemi rękami.
Ale gdzie i jak się miała udać, aby sobie umieszczenie znaleźć? Kto ją tu mógł wziąć i jak wynagrodzić? Widziała już, że stosunki miejscowe nikomu bardzo hojnym być nie dozwalały. Wszyscy stosunkowo do stanu swojego ubodzy byli.
Ufała w Bogu... ale się mocno tego wieczora spłakała. Matka, przyszedłszy na palcach zobaczyć czy spała, znalazła ją we łzach, nie pytała o ich przyczynę i razem z nią płakać zaczęła.
Nazajutrz jednak tych łez już znaku nie było, Albina wstała mężną i z mocnem postanowieniem nie stracenia ducha. Zajęła się gospodarstwem rodziców. Mosiek obiecał jej dla matki kobietę pracowitą, dla ojca parobczaka, na któregoby się można zdać...
Oprócz tego konie miały być zamienione. Wszystko to Albina sama, nie znając się na niczem, ale z przebiegłością niewieścią, musiała zarządzić, wszystkiego dopilnować. Ojciec tylko co do koni i parobka miał głos i ustrzegł ją od omyłki.
Spieszyła z tem, mając na myśli potem nie narzucać się Czarlińskiej, ale prosić ją o pomoc.
Sędzina tymczasem, choć spłoszona przez Bodiakowskiego, tak się chwyciła myśli wzięcia do Jadwisi Wysockiej, iż spać i jeść nie mogła z obawy, aby kto inny jej nie pochwycił tego skarbu... Nawykła nic nie robić bez pośrednictwa żydka, posłała po Mośka... on miał sprawę ułatwić...
Zaczęly się więc, z wielką pociechą Albiny, umowy o warunki. Czarlińska dawała... utrzymanie, a co do pensyjki... nad siedemdziesiąt pięć rubli postąpić nie mogła...
Było to bardzo mało... ale lepiej niż nic... Siedzenie przy rodzicach nie mogło im za połowę tego ważyć, a Albina dla siebie nic nie potrzebowała, bo miała dosyć sukienek i bielizny. Oddając matce i ojcu sześćdziesiąt rubli oswobadzała ich od czynszu i podatków.
Wysocki, gdy mu o tem powiedziała, ściskając ją i całując, miał łzy na oczach, a matka chciała ją po rękach całować. Starzy radowali się tem dzieckiem, mówiąc, że anioł zstąpił dla pocieszenia ich starości...
Czarlińska, jak tylko umowa stanęła, przysłała natychmiast konie... Pożegnanie było serdeczne. Oboje rodzice wyprowadzili ją za wrota; obaj panowie Bzurscy stali przy swej chacie, przypatrując się zdala; Mosiek, kowal, cała ludność Rudek wyszła oglądać odjeżdżającą i tegoż samego dnia wieczorem, ekonom Burakowski, przyszedłszy z raportem do pana, między nawiasami doniósł mu, jako najświeższą nowość, że Wysockich dziewczyna (tak ją zwał lekceważąco) dostała kondycję u Czarlińskiej.
Pan Hieronim przysiadł dwa razy na nogach, okręcił się i syknął... ale nie powiedział ani słowa. Ekonom jednak żonie oświadczył, iż kwaśno to przyjął.
Następny list do przyjaciółki Albina już z Sosenek pisała.
„Lucynko moja! Jestem już, wedle tutejszego wyrażenia, na kondycji, to jest przy pannie sędziance Czarlińskiej, czternastoletniej dzieweczce, jako... guwernantka, towarzyszka... nie wiem... Biedna matka, z powodu, że jestem córką ubogich budników z Rudek, ma ze mną kłopot niemały... Radaby się ze mną obchodzić jak najlepiej, ale zachodzi mnóztwo trudności, bo jakże w salonie posadzić nieopodal od pani komornikowej, od marszałka — dziecko zagrodnika? Nie chciałaby mnie obrazić i zniechęcić, ani uchybić pyszałkom. Ułatwiam jej to, jak mogę, bo mi o honory nic a nic nie chodzi. Wymykam się dobrowolnie, za co potem sędzina ściska mnie i serdecznie jest wdzięczna... Mogłam trafić gorzej daleko, kochana Lucynko... Naprzód sama Czarlińska, bardzo prosta kobiecina, jest serdecznie dobrą. Serce u niej zastępuje, gdzie świadomość nie starczy.
„Jadwisia, nie zepsuta, mało rozbudzona, potrzebowała towarzyszki, łaknęła nauki, ma ochotę do niej, a dla mnie sympatję, jak ja dla niej. Jest to dziewczę jeszcze nierozwinięte, trochę spóźnione, blade, białe, piegowate, z oczyma niebieskiemi, z włosami płowemi, nie ładne jeszcze, choć może bardzo wypięknieć, z sercem złotem, z główką otwartą.
„Coby to za szkoda była, żeby się to zmarnowało i zwiędło na łodydze?
„Nie męczę jej zbytnio, więcej opowiadam, niż zadaję, rozmawiam, poddaję książki... Grała trochę na fortepianie, idziemy powoli dalej, choć obie nigdy wirtuozkami nie będziemy. Chociaż w pierwszej rozmowie z Czarlińską wyparłam się tego, żebym stroiki i suknie umiała szyć, ale Jadwisi z nią razem przerabiam garderobę, aby moja uczennica wyglądała ładniej, niż inne. Sędzina, o ile jej czas i gospodarstwo pozwala, przybiega do nas, przysłuchuje się i zabawia równie, jak córka, przy lekcjach.
„Uradowana jest niezmiernie, a widzę, że serce jej pozyskałam sobie szczególnie moją pokorą, oszczędzając jej trudności, z których nie wiedziała, jak ma wybrnąć.
„Ja tak mało przywiązuję wartości do tego, czy będę w saloniku siedzieć przy pani marszałkowej, lub nie, czy pójdę do stołu, gdy są goście, albo zjem sama — iż mnie to nic nie kosztuje. Powiesz może, iż własnej godności nie szanuję?... Mnie się zdaje, droga Lucyno, że ona w ten sposób właśnie na żaden szwank nie jest narażoną. Właściwiejby może było wyrzucać mi — dumę...
„Zupełnie jestem z mojego umieszczenia szczęśliwą, a sędzina zdaje się także ze mnie rada. Z każdym dniem jesteśmy lepiej.
„A! moja droga! ile się to ludzi marnuje i usycha przez ubóztwo i odosobnienie! Mam tego dowód na mojej pani. Nie uwierzysz, jak ta odrobina życia, którą ja tu przyniosłam z sobą, oddziałała już na nią i na jej córkę... Słuchają mnie z uwagą... umysły jakby się z uśpienia budziły...
Widzę, jaką im to radość sprawia — gdy się coś dowiedzą, co się z ich przekonaniami zgadza. Czasem, ale bardzo rzadko mam do zwalczenia jakiś przesąd lub uprzedzenie. Naówczas idę powoli, stopniowo, nie drażniona, tak, aby one same postrzegły, iż mylne miały pojęcie.
Życie to na wsi, dla mnie nowe, bynajmniej nie jest wstrętnem.
Nigdy wprzód nie miałam zręczności tak się wpatrzyć w naturę, którą znałam tylko z obrazów w książkach, z artystycznych jej przeróbek.
Wprawdzie nie jest ona tak uczesaną, umytą, strojną, jak w książkach, ale stokroć bogatszą w szczegóły i nieskończenie rozmaitszą..
Przy dworze mamy stary ogród... na wpół owocowy, warzywny razem, kwiatowy i — dla spoczynku i przechadzki służący. W pośrodku jego jest prześliczna altana z lip... których pnie, dziwacznie powykręcane, gałęzie rozpostarte szeroko, twierdzą o wieku... Tu z Jadwisią często siedzimy godzinami z książkami..., a ptaszki nam śpiewają, które ja dawniej słyszałam tylko w klatkach... No... ja nie wiem, może chętniej krzyczą zamknięte, ale na swobodzie piękniej daleko.
Wszystko, aż do polnych kwiatków, tu dla mnie nowe... zachwycające... Liczę do nich moją Jadwisię.
Zapomniałam była zupełnie o moim dziedzicu i sądziłam, że go już widzieć nie będę, opuściwszy Rudki; tymczasem jednego dnia przyjechał z wizytą, bo mu Sosenki są po drodze do pułkownika.
Gdy Jadwisia, śmiejąc się, przybiegła dać mi znać o jego przybyciu, postanowiłam nie wychodzić wcale. Tymczasem, nie wiem, czemu Czarlińska nastała na to, abym koniecznie robiła herbatę i pomagała go jej zabawiać. Nie życzyłam sobie tego, ale sędzinie, o ile mogę, w niczem się sprzeciwiać nie chcę.
Bodiakowski, zobaczywszy mnie, widocznie zmieszał się mocno, ukłonił z daleka, z początku milczał, lecz po pierwszej szklance herbaty, do której mu Czarlińska rumu dolała — nabrał odwagi i wprost mnie zaczepił..
Bardzo śmiało mu i rezolutnie odpowiedziałam, tak, że znowu potem jakiś czas milczał.
Sędzina, której nieraz coś opisywałam, mówiąc o Warszawie, naprowadziła tak rozmowę, ażeby mnie zmusić do powtórzenia znanych już sobie rzeczy... Musiałam więc niemi zabawiać pana Bodiakowskiego, który, wysłuchawszy mnie, wyraził zdumienie, iż o tem dotąd... wcale nie wiedział.
— A bardzo łatwo i tego, i wielu innych rzeczy mogliby się państwo na wsi dowiedzieć, gdyby był zwyczaj trzymać pisma perjodyczne.
Przedsięwzięłam apologję dziennikarstwa, której ze zdumieniem słuchano.
— Ale to kosztuje? — westchnęła sędzina.
Starałam się przekonać, że kilka sąsiedzkich domów, łącząc się z sobą, mogłyby mieć wiele przyjemności, wydając stosunkowo bardzo mało.
Nie wiem, czy to trafiło do ich przekonania..
Muszę się przyznać, kochana Lucyno, żem to apostolstwo przedsięwzięła przez egoizm — tak mi tu nudno, nic nie wiedząc... Jabym rada choć starą zobaczyć gazetę. Zdaje mi się, żebym ją pocałowała...
Jeżeli pierwsze moje przemówienie skutkować nie będzie, może następne szturmy wyłom zrobią.
Głównie idzie o to... że trzeba parę rubli dać... za bibułę...
W tym świecie, książka, papier... są to rzeczy tak zbyteczne i zbytkowne, że się na nie wydatku wstydzą ludzie...
Bodiakowski w rozmowie ze mną dowiódł, że nauka w las nie poszła: był grzeczny i o tyle przyzwoity, o ile mógł i umiał.
W następną niedzielę Czarlińska zdobyła się na odwagę zabrać mnie z sobą do kościoła i w jednej ławce z córką posadzić.
Zdaje mi się, że to zawdzięczam Jadwisi. Nie podnosiłam oczu z książki, więc nie wiem, jakie to wrażenie uczyniło w kościele, lecz, że niechybnie musiało zwrócić uwagę — to pewna.
Wychodząc z kościoła, umyślnie się trzymałam z tyłu za Czarlińska, aby nie sądzono, że się napieram tak... równouprawnienia.
Dopiero po długiej rozmowie z różnemi osobami, które do sędziny się zbliżały, gdy ja z Jadwisią usunęłam się na bok, gdyśmy siadły do naszego kuczyka, dowiedziałam się, że nie ja i nie my w kościele byliśmy sensacyjnym przedmiotem, zwracającym wszystkich oczy.
Nowy przybysz, który tu świeżo znaczny, ale odłużony, odziedziczył majątek, chłopak ubogi niedawno, któremu spadek po bezdzietnym dziadku stryjecznym niespodzianie przyznały sądy, pan Onufry Bożak, był wszystkich wejrzeń celem...
Pamiętasz Lucynko Bożaka! nie wiem... Za tych czasów, gdy bardzo wytarty nosił tużurek, stołował się zwykle u Wanczurskiej, doskonale go znam... alem się do tego nie przyznawała... Wiadomość o Bożaku niezmiernie mnie poruszyła...
Co on tu pocznie ten biedny poeta brukowy... marzyciel, utopista, z którego ongi tak się wyśmiewano u nas... Tak z nim sprzeczano... tak go przezywano ekscentrykiem i dziwakiem?
Tyś go może zaledwie zdala widywać mogła i ode mnie chyba coś o nim słyszała... ja go znam doskonale. Czasem wieczorem, gdy nie miał przy skromnej kolacji z kim się rozmówić szeroko, posprzeczać, podowcipować, zaszczycał mnie zaczepką, która była, nie przeczę, bardzo miłą.
Miałam słabość do niego...
Co za osobliwe losu zrządzenie, aby właśnie w tę okolicę teraz go tu rzuciło przeznaczenie, gdzie ja się znalazłam.
Sędzina przez całą drogę mówiła o tym kluczu, który on po dziadku dziwaku otrzymał. Majątek, jak tutejsze wszystkie, ma rozległość ogromną, jest odłużony, lecz mówią, że zawsze jeszcze pańską stanowi fortunę.
Dziad Bożaka rujnował się na procesy. Poświęcał im gospodarstwo, spokój, ostatni grosz... Ciekawam, co pocznie utopista... pan Onufry, który z pewnością równie jest niepraktyczny.
W kościele go nie dostrzegłam, bom wogóle nikogo widzieć i na nic patrzeć nie chciała, że on mnie nie widział, albo nie poznał, to pewna...
Nie prawdaż, Lucynko kochana, że to wygląda, jak kartka z romansu? ale doprawdy zaczynani myśleć, że życie daleko jest do romansów podobniejsze, niż powszechnie utrzymują.
Wątpię, ażeby do sędziny przyjechał, sądzę, że długo tu nawet mieszkać nie będzie, więc go nawet nie zobaczę. Szkoda!!
„Zdziwienie byłoby obustronnie równe, gdybym ja uprzedzoną nie była już, że go zobaczę... Czarlińska powiada, iż wszyscy w okolicy o niczem i nikim nie mówią, tylko o Bożaku, ale o nim tyle wiedzą, że jest dość przystojnym mężczyzną... więcej nic.
„Namyślałam się z początku, czy się mam przyznać, że go znam, lecz zdawało mi się, iż lepiej było się z tem nie taić. Nie cierpię tajemnic.
„Wysłuchawszy wiec sędziny, powiedziałam jej, że... znam pana Onufrego, i że, choć nie wiele, ale coś bym mogła z jego przeszłości wydobyć.
„Zdziwienie było wielkie. Nastąpiły pytania; musiałam o nim przez całą drogę zaspokajać podrażnioną Czarlińskiej ciekawość, która mi za złe miała, żem jej wprzódy o tem nie szepnęła.
„— Ja bo uważałam — dodała w końcu, — że on ciągle na naszą ławkę miał oczy zwrócone. Nie mogłam sobie tego wytłumaczyć. Niezawodnie poznał pannę Albinę.
„O tem ja bardzo wątpię!
„Ale list muszę kończyć. Wielkie tu utrapienie z pocztą. Sędzina listów nie wysyła i nie odbiera. Trzeba więc osobliwszego składu okoliczności, aby módz wyprawić pismo i być pewną, że zostanie oddane. Muszę czekać na pierwszą okazję do miasteczka, to właśnie się trafia. Do przyszłego listu, droga Lucynko, i proszę cię, przez litość, odpisz mi prędko. A! gdybyś jaką starą bibułę mi przesłać mogła, żebym choć wiedziała, co w Kurjerku stoi. Ja po nim tęsknię.”

Twoja
A.

Młynyska, dobra, które spadły na Bożaka, graniczyły lasami z Rudką i przytykały do Sosenek. Sławne one były z jakiejś bajecznej liczby włók, które składały peryferję klucza, nie wiele przynoszącego, lecz imponującego rozległością. Jak wiele innych majętności tutejszych, głównie w ten obszar wchodziły zniszczone lasy i przestrzenie wielkie błot nieosuszonych.
Pola orne na nizinach, nie dosyć rowami osuszone, nie żyzne, dawniej nie stanowiły tu gospodarstwa, które polegało całe na wyrobku lasów, zdających się nie wyczerpanemi. Palono dawniej potaż, wyrąbywano drzewo na klepkę, bale, na wszystko, co się tylko sprzedać i spławić mogło.
Począwszy od masztowych sosen, skończyło się na kruciuchnych baliczkach, aż na ostatku okazało się, że w lesie nic już do rąbania i do spieniężenia nie było.
Stary Bożak naówczas ratował się dzierżawą młynów, robił długi a procesów nie chciał zaprzestać i umarł, rozgniewawszy się, gdy ostatni przegrał w senacie.
Z rodziny za życia nie troszczył się o nikogo, tak, że pan Onufry jego nie znał, ani on swojego spadkobiercy, o którym zaledwie wiedział, że żyje.
Pana Onufrego, po trosze marzyciela, poety, dziennikarza, literata i nauczyciela, który na bruku warszawskim przywykł był do miejskiego żywota, spotkał ten spadek tak niespodzianie, iż w początku w niego nie wierzył.
Dla objęcia go, na pierwsze poruszenie się z miejsca nie miał grosza, ale znaleźli się chętni ludzie, co mu się go dostarczyć ofiarowali. Wszystko, co się z nim działo, było dlań, jakby marzeniem sennem, ledwie chciał wierzyć, aby to rzeczywistością być mogło.
Do Młynysk, w te lasy i pustynie przybywszy, choć go bezludzie owo trochę przerażało, znalazł pewien rodzaj poezji w swem dziedzictwie...
Stary Bożak dwór ogromny, drewniany, na horodyszczu, nad brzegiem rzeki, okrutnie był zaniedbał. Co po nim najkosztowniejszego zostało, to były stosy papierów i akt. Zresztą w domu same rupiecie, starzyzna i sprzęt bez wartości. Dziad pod koniec życia musiał obchodzić się ostatkami. Dom był w ruinie, na pół ledwie mieszkalny, służba nędznie odziana, gospodarstwo do najwyższego stopnia zaniedbane.
Ludzie, z którymi się tu Bożak spotykał, tak różnymi byli od tych, z jakimi dawniej obcował, iż na nich patrzył, jak na zabytki archeologiczne. Nie sądził nigdy, aby w świecie żywym jeszcze się takie okazy błąkały. Począwszy od ekonomów do pracowników, wszystko to znalazł zardzewiałe, okryte pleśnią, strupieszałe, i z takiemi pojęciami, które dla p. Onufrego niezrozumiałe nawet były, bo wyszły dawno z obiegu. Słuchał ich tak, jakby się przypatrywał starej, wytartej monecie.
Lecz dla marzyciela i poety miało to urok nowości, wykopaliska. Znajdował tu ludzi z siedemnastego wieku, a z osiemnastego jeszcze żywe drgania i całą mowę.
Zetknięcie się z sąsiadami przekonało go, że Młynyska nie były wyjątkiem. Wszyscy tu tak wyglądali ze staroświecka.
Ruina, którą stary pieniacz zostawił mu po sobie, bądżcobądź jednak, po bliższem rozpatrzeniu się, zdaniem znawców, miała wartość znaczną, dla rozległości swej i przyszłości gospodarskiej. Wszystko było do zrobienia, lecz wiele się dawało zrobić. Fortuna później mogła się stać pańską.
Tymczasem jednak p. Onufry nie wiedział od czego zaczynać, za co ręce zaczepić, jak tu sobie dawać rady... Nie był wcale przygotowanym do praktycznego życia, czuł, że tu potrzeba było kogoś innego... a nie wiedział, gdzie go szukać i znaleźć.
Oczy więc zwracał na Warszawę, na uczniów Marymontu, na swoich znajomych i przyjaciół. Sam opuścić Młynysk nie mógł, tak wiele rzeczy go tu wiązało, które poznać musiał i obyć się z niemi.
W opustoszonym dworze nudził się najokrutniej, a trochę książek, jakie miał z sobą, i trochę papieru, nie starczyły na zabicie czasu. Ludzi i towarzystwa brakło mu okrutnie. Sąsiedzi zbliżali się do niego chętnie, ale na wszystkich niemal się zawodził. Zamiast istot współczesnych, spotykał ciągle tylko archeologiczne zabytki — niestety.
Do takich zaliczyć musiał i pana Bodiakowskiego, który go przyjął najserdeczniej, po obiedzie porterem traktować chciał, namawiał do kart, nogami wierzgał. Śmiał się, ale o reszcie bożego świata mętne i słabe miał pojęcie.
Kolej potem przyszła, z powodu granicy wątpliwej, na panią sędzinę, którą Bożak postanowił odwiedzić. W kościele uderzyła go twarzyczka Albiny, której nie poznał, ale wiedział, że mu kogoś przypominała...
Pokazano mu i Czarlińską.
W kilka dni potem, po obiedzie, gdy sędzina była w pasiece, a Albina z Jadwisią siedziały w lipowej altanie, pan Onufry przybył z wizytą. Wprowadzono go do saloniku, w którym nikogo nie było, ale przez otwarte drzwi zdala w ogrodzie dostrzegł siedzące kobiety.
Wszedł więc tam, sądząc, że znajdzie gospodynię.
Albina wstała, zobaczywszy go, gdy już był o trzy kroki i zarumieniła się, jak wiśnia — Bożak stanął osłupiały...
— Panna Albina! tutaj! — zawołał, nie widząc już Jadwisi.
Wysocka uśmiechnęła się.
— Ja sama — rzekła — jest to, jak się okazało, mój rodzinny kąt. Mam tu rodziców. Wróciłam do nich.
Bożak stał jeszcze zdumiony.
— A o mnie pani wie, jak ja się tu dostałem? — zapytał.
— Możesz-że pan sądzić, iż w sąsiedztwie o takim wypadku ktokolwiek nie jest zawiadomiony? — odparła Wysocka.
Pan Onufry oglądał się dokoła. Twarz jego, dosyć posępna, widocznie się rozjaśniła trochę, gdy Albinę zobaczył i poznał.
— A! jakżem szczęśliwy — zawołał, głos zniżając — żem panią tu znalazł, w tej... pustyni!
Rozmowa miała się rozpocząć i Albina przedstawiała swą uczennicę, gdy zdyszana, poprawiając czepeczka, chustki i włosów, nadbiegła Czarlińskfa, przepraszając.
Gość ten, który jej się magnatem wydawał, wymagał nadzwyczajnego przyjęcia, siliła się w myśli na wynalezienie tego, czem najlepiej mogłaby go uczcić. Najprzód więc po przywitaniu, wzięła na naradę Albinę, która jej podszepnęła:
— Jak najprościejsze przyjęcie będzie mu najmilszem, wierz mi pani, nie przywykł on do wymysłów...
Czarlińska zafrasowana, zaledwie zagaiwszy rozmowę, pobiegła z kluczykami, wróciła niespokojna, wyprawiła po coś córkę, byłaby może posłała i Albinę, ale na jej pomoc w rozmowie rachowała.
Spostrzegła zaraz, że, jako do dawnej znajomej, Bożak do Wysockiej przystał, swobodnie z nią, ochoczo i wesoło rozmawiając, ożywiony równie, jak ona.
P. Onufry był przejęty tem, co tu spotykał, widział, nowością tej terra incognita.
Spytał Albiny o jej rodziców... Czarlińska sądziła, że ona zbyt szczerze nie będzie się spowiadała ze smutnego położenia, w jakiem ich znalazła, że zatai ubóstwo i t. p.
Zdumiała się nadzwyczajnie, zarumieniła i pogniewała prawie, usłyszawszy Albinę opowiadającą z całą szczerością o biedzie i upadku starych Wysockich, o chacie, w której mieszkali, o pracy, jaką na życie zarabiać ciężko musieli... Pan Onufry nie tylko tego nie zdawał się jej brać za złe, ale z większem jeszcze uszanowaniem zajął się Albiną.
— Ale na Boga! — zawołał — ja mam ziemi odłogującej tysiące włók... dam im darmo, ile zechcą! Dworków w Mlynyskach pustych widziałem kilka, potrzebują kogoś do dozoru... daj mi pani swoich rodziców... będę jej wdzięczen!
Zarumieniła się Albina...
— O! nie, — zawołała — myślałbyś pan, żem się mu przymówić chciała, a ja i oni jesteśmy dumni. Przytem starzy nawykli do tego nie swojego zagona i cudzej strzechy, jakby one ich własnością był... Pierwsze potrzeby ja opatrzyłam...
— A, jaka pani jesteś szczęśliwa! — westchnął Bożak — gdy ja, ja, nie mam co robić, nie umiem dobrego nic począć — i gryzę się tylko, nie wiedząc, od czego mam rozpoczynać.
— Wstydź się pan — śmiało odparła Albina. — Chciej tylko, a znajdziesz co robić na tych tysiącach włók.
— Masz pani słuszność — rozśmiał się p. Onufry — ale, słowo daję, jeżeli nie dam sobie rady, przyjadę jej u pani zasięgnąć.
Zarumieniła się Albina.
Bożak tedy, rozochocony i spoufalony łatwo z dobrą i serdecznie gościnną Czarlińska, puścił się w humorystyczne opowiadanie przygód swoich. Wszyscy, aż do Jadwisi, śmiać się musieli, tak był niewymuszonym a zabawnym.
Czas upłynął tak niepostrzeżenie prędko, iż zmierzchało dobrze, gdy się opatrzył p. Onufry, iż po nocy będzie musiał powracać, ale był pewnym swojego woźnicy, który drogi znał doskonale, i zapowiadając bytność swą wprędce, pożegnał się i odjechał.
Czarlińska, gdy bryczka zaturkotała, w uniesieniu uściskała Albinę, tak się jej gość ten podobał, i tak była dumna tem, że mu u niej było dobrze.
W duchu już myślała sobie, że po jakim roku, dwóch, gdy się Jadwisia trochę rozwinie, a on z nią oswoi, będzie z nich dobrana para. Młynyska, mój Boże! majątek był, który niegdyś hrabstwem zwano!! Nikt z sąsiadów ani piątej części obszaru ich nie miał.
Dobra były magnackie.
Wprawdzie ich dziedzic na magnata nie wyglądał wcale, ale chłopiec się zdawał choć do rany przyłożyć.
Do Sosenek dawniej nie często goście zaglądali, Czarlińska się nudziła i nie bardzo była już do nich od śmierci męża nawykłą. Teraz spostrzegła, że z Albiną przybyła jej do domu siła pociągająca, bo goście ciekawi może aż nadto często się zjawiali.
Dawniej Bodiakowski ledwie kiedy zajrzał, niespodziewano się go rychło, gdy jednego poobiedzia zjawił się z wielkiem zdumieniem sędzinej. Myślała, że ma interes jaki.
Albina, którą niepokoił, napastując ją wejrzeniami drapieżnemi, unikała go, jak mogła, nie chciała wyjść tym razem. Czarlińska sama przybiegła ją prosić, powiadając, że się o nią dopytywał.
Przez wzgląd na rodziców, obawiając się, aby go nie zniechęciła, wysunęła się Wysocka, ale smutna i milcząca.
Bodiakowski zdaleka tylko spoglądał na nią, ale po krótkiem a nieznacznym prologu, dobył z kieszeni zaprenumerowanego Kurjera i z tryumfem go położył na stole.
— Widzi pani — rzekł — że i u nas też gazety się trafiają.
Czarlińska z poszanowaniem patrzyła na tę nowość, która Albinę tak znęciła, że ją zaraz ciekawie porwała do rąk.
— Próbowałem czytać — dodał p. Hieronim. — Jużci, ale najwięcej piszą o mieście, a my go nieznamy.
Ruszył ramionami, nie umiał nic więcej powiedzieć.
Kurjer był widocznie dla Wysockiej zdobyty, co miało w oczach Czarlińskiej znaczenie wielkie i dawało jej do myślenia. Niemal zaczynała być zazdrosną o tę dziewczyno, która, prosta budniczka, tak łatwo wszystkim głowy zawracała.
Zyskała jednak w jej opinji.
Zabawiwszy krótko, Bodiakowski, któremu się w rozmowie nie wiodło, zostawił Kurjera, nie upominając się o niego, i odjechał.
Kilka dni upłynęło, gdy znów Bożak się zjawił.
— Niech mi pani przebaczy, że jestem zbyt częstym gościem — rzekł na wstępie. — Nie mam co robić w domu, a panna Albina jest moją koleżanką, mogę powiedzieć. U jednych uczyliśmy się profesorów, z tą różnicą, że ona z nich więcej niż ja korzystała.
Podnosiło to Albinę w oczach Czarlińskiej, ale czasem ogarniała ją trwoga. Nuż, broń Boże, zakocha się w niej z nudów, nim Jadwisia dorośnie.
Głowa ją trochę zabolała. Rada go była ująć sobie...
Bożak nie uchybił gospodyni, zabawiał i ją rozmową. Spoglądał na Jadwisię i parę razy do niej się odzywał, ale z Albiną paplali tak żywo, tak wesoło, a mówili o takich jakichś rzeczach niezrozumiałych, że sędzina, choć się uśmiechała, w duszy coraz była smutniejsza.
— Jak się oni rozumieją! — myślała.
W istocie, tych dwoje wygnańców z jednego świata mieli tyle wspólnych wyobrażeń, wspomnień, że rozmowa była niewyczerpaną.
Bożak przyznał się tym razem przed Wysocką, iż ciekawym był widzieć chatę jej rodziców na Rudkach, że umyślnie tam jeździł i znalazł ją w stanie opłakanym, z którego koniecznie chciał starych podźwignąć.
Zdawało się nawet, że nie z czem innem przyjechał tym razem i Czarlińska usiłował wciągnąć do spisku, aby starych koniecznie do Młynysk przeprowadzić.
— Niech mi pani sędzina pomoże — mówił — bo panna Albina jest upartą. Gdybym ja potrzebował dla poprawienia ich losu najmniejszą uczynić ofiarę, rozumiałbym, iż można się wahać z jej przyjęciem, ale, słowo daję, że nietylko nie będzie mnie to nic kosztować, ale uczyni dogodność. Ludzi nie mam! Stary Wysocki, zamiast ciężko pracować, będzie dozorował.
Albina głową potrząsała.
Czarlińska nie mogła jej zrozumieć.
Popierała Bożaka. Nic się jednak nie dało wyjednać u milczącej dziewczyny, która dziękowała, a główką kręciła, nie chcąc przystać na przyjęcie ofiary.
Zwróciła kilka razy rozmowę od tego przedmiotu i wejrzenie jej wyraziste dało znać Bożakowi, aby więcej nie nalegał. Zamilkł więc.
Obejście się możnego pana z ubogą prostą dziewczyną, którą Czarlińska w początku wahała się z tego powodu wziąć do domu, iż była córką budnika, nie mogło się jej w głowie pomieścić. Zatem na świecie pochodzenie, ród, dostatek, wcale nic, albo niewiele znaczyły, kiedy taki szurgot, dlatego, że coś umiał i otarł się trochę w święcie, mógł narówni stawać z najporządniejszymi ludźmi?
W tym prostym bardzo fakcie dla sędzinej były nierozwikłane zagadki i wskazówki. Świat się więc odmienił, albo było ich kilka... który z nich miał słuszność? Poczciwa kobiecina, rozmyślając, przypomniała sobie i to, że Bodiakowski, naprzykład, dla tej samej dziewczyny, dla tego, że ona się skarżyła, iż tu nic nie czytano i o niczem nie wiedziano, zaprenumerował gazetę. To także miało znaczenie!
Czarlińska wiedziała bardzo dobrze, iż piękna twarzyczka, bodaj cyganki, cudów dokazuje, że ludzie patrząc na nią zapominają o tem, na jakiej wykwitła łodydze; ale znowu Albina nie była tak zachwycająco piękną, i daleko więcej umysłem i rozumem, niż wdziękiem ujmowała.
Po objeździć Bożaka, długo nad tom wszystkiem rozmyślając, sędzina w końcu poszła uściskać Wysocką i naiwnie jej powiedziała, co egoizm macierzyński dyktował:
— A, moja ty złota Wysosiu, proszę ja ciebie, zrób z mojej Jadwisi taką, jak jesteś, rozumną i sprytną dziewczynkę, będę ci bardzo wdzięczną. Jak ciebie wszyscy słuchają i co ty u nich masz za głos! Mój Boże!
Skromna Albina uściskała Czarlińską i zapewniła ją, że Jadwisia, byle chciała, daleko może być od niej rozumniejszą, piękniejszą i t. d.
Po Bodiakowskim i Bożaku, nadjechał w odwiedziny — kto? Ksiądz Spytek, który tu bywał, ale rzadko i krótko, a tym razem, rozgadawszy się z Albiną, bezprzykładnie się zasiedział.
Było to także zdumiewającem, że poważny kapłan mógł znaleźć o czem rozmawiać z taką młodą dziewczyną; ale Albina, jak zwykle ci, co żyją w mieście, zajmowała się wszystkiem, wiedziała mnóztwo rzeczy; nie obcem jej było, co się działo wśród duchownych, w sprawach kościoła i t. p.
— Zkądże to ty wszystko wiesz! — pytała potem Czarlińska.
— Z dzienników — odpowiadała Wysocka.
Skończyło się na tem, iż sędzina zażądała dla Jadwisi jakiegoś dziennika, a z tego powodu potrzeba było jej wytłumaczyć, że nie wszystkie są dla wszystkich i t. d.
Nowe zdumienie.
Mały, nieznaczny taki, ledwie dostrzeżony wypadeczek — powrót ubogiej dziewczyny do rodziców, w zapadły kąt, który zaledwie wart był zwrócić uwagę, okazywał się obfity w następstwa i groził poruszeniem do głębi całej okolicy i jej stosunków.
Czarlińska, idąc spać, gdy była samą, kładąc czepek nocny, zatapiała się w myślach nad temi skutkami niespodzianemi niedostrzeżonych przyczyn.
— Miły Boże, co to się na świecie dzieje! co się dzieje! Jak to zrozumieć!!
Po upływie pewnego czasu, Albina, całując w rękę sędzinę, przyszła ją prosić o pozwolenie odwiedzenia rodziców, o których była niespokojna. Chociaż tak byli blizko, nie nadużywała wcale chwil wolnych, aby się widzieć z nimi, bo pieszo tam i nazad dostać się było trudno, a o konie na wsi prosić nie zawsze można i nająć je niełatwo.
Czarlińska nietylko że pozwolenie dała chętnie, ale w dodatku bryczkę i parę fornalskich koni, a dla starej Wysockiej węzełek z bardzo prostemi podarkami, które wielce były pożądane. Kawałek sera, garnuszeczek masła, trochę pytlowanej mąki, cukru i t. p., były to specjały, drogie w ubogiej chacie.
Albina jechała, i smutna razem, i rada, że rodziców zobaczy, a przez drogę pozostanie sama z sobą i myślami, bo w Sosenkach albo sędzina, albo Jadwisia, na chwilę jej nie odstępowały. Dzień był bardzo piękny. Tęsknica spokojna jakaś wiała od tego kraju, w którym ludność jest jeszcze tak rzadko rozsiana, a życie tak opieszale przepływa.
Od stu lat może zmiana żadna nie zaszła — żaden nowy strumień nie obudził tu ruchu i nie wywołał nowych zjawisk. Grobowo wyglądały pola i lasy, w których zasłabo widać było wyrytą rękę człowieka.
Na Rudkach, naturalnie, w ciągu tych tygodni nie mogła zajść zmiana najmniejsza. Mosiek w tym samym kaftanie, co zwykle, pozdrowił zdala ukłonem przybywającą, bryczka jej bowiem do karczmy nie zajeżdżała, aby postójnego nie płacić. Trochę siana miał parobczak w nogach i worek z obrokiem, na pół z sieczką zmieszanym. Napoiwszy konie, pozakładał im tylko worki na głowy, a sam się pod wozem położył.
Zaledwie zaturkotało, a Albina miała czas wyskoczyć z wózka, gdy stara Wysocka pokazała się w progu i przybiegła ją ściskać, ręce rozpostarłszy.
Miała dla tego jedynego dziecięcia serce matki — ale oprócz tego była mu już wiele wdzięczną.
Z przybyciem Albiny wszystko szło jakoś raźniej, lepiej, obiecywało się znośniej. W starego Piotra wstąpił duch i nawet na chorobę jego oddziałał.
Jejmość obracała się żywiej. Ludzie na Wysockich innem okiem patrzyli.
Jakże tu temu dziecku matka nie miała być całą duszą wdzięczna.
Wysocki, który o dwóch kijach wywlókł się był za ogród, zkąd pole widać było, powracał także, jakby przeczuwszy Albinę, dla której był nietylko z miłością ojcowską, ale z bałwochwalczem uwielbieniem.
Oboje poczęli ją prowadzić do chaty, która czyściej jakoś, dzięki nowej służbie, wydała się Albinie.
Wysocka kłopotała się już, czem przyjmie dziecko. Szczęściem przyszło jej na myśl, że tędy przechodziły często kobiety z poziomkami, a w domu było do nich mleko. Za kilka groszy (a ostatnieby oddała) mogła dostać garnuszeczek spory.
Wysocki stary już w dziedzińcu rozpoczął opowiadać o Bożaku.
— Chce nas gwałtem wziąć do siebie — mówił — dobre jakieś zdaje się człeczysko, dalibóg — ale zawsze byłaby to służba, a ja, jakem żyw, nikomu nie służyłem — no i my starzy oboje, na co my się komu przydać możemy.
— A z litości i miłosierdzia żyć, — dodała Albina, — dopóki można się bez nich obejść, nie godzi się, ojcze kochany.
— Prawda?? i ja tak mówię — potwierdził mężnie Wysocki, siedząc na łóżku. — My teraz ciebie mamy, ty nam pomagasz... Od dziecka przyjąć rodzicom inna rzecz... choć i to nie miłe... bo rodzice dzieciom pomagać powinni... Czemże obcemu się odwdzięczyć?
Wysocka stara, swoim zwyczajem, stała podparta na ręku i zdawała się nie zupełnie podzielać zdanie męża, potrząsała głową... Jej się wydawało naturalnem szukać ulgi do życia na stare lata, na wszelki sposób.
— A! mój Pietrze, — odezwała się, — dobra taka hardość człeku, póki siły i zdrowie... a nam, co się już ledwie włóczymy, gdy kto z dobrego serca chce losu ulżyć... na co odrzucać...
Służby on wymagać ciężkiej nie będzie, pójść czasem z kluczami, spojrzeć na ludzi... Darmo-byśmy chleba nie jedli...
Spojrzała na córkę, która oczy spuściła, Wysocki dumał.
— A tobie, Helusiu, — rzekł, miło będzie tę chatę porzucić, w której my tyle lat przebiedowaliśmy razem! Jaka ona jest, to jest... kąty tu nasze... my do nich, jak ślimaki, przyrosliśmy... Liche to, ale na rolę nieraz pot upadł z czoła... Żyliśmy z niej... My tu sami i panowie, a tam... ekonomy, pisarze, wójty, dwornia... spokoju za grosz i kłaniaj się wszystkim.
Starzy nie mogli się porozumieć, a przy córce Wysocka z mężem się spierać nie chciała — zamilkli więc.
Albina była za tem, aby w miejscu pozostać, zwłaszcza, że Bodiakowski też okazywał się dosyć wyrozumiałym i grzecznym...
— Wszystko my to winniśmy tobie — mówił Wysocki, córkę całując w głowę. — Bóg miłosierny, ze nam ciebie przywrócił.
Wypytywano Albinę o jej pobyt u Czarlińskiej i tak czas upłynął do wieczora, a dziewczę się do powrotu przygotowywało, gdy nadszedł Mosiek.
Widać było po nim, że się spieszył, i zaraz w progu zaczął od tego, iż koniecznie chciał mówić z panną Albiną... ale wprzódy odejść nie mógł.
— Proszę panienki, to jej pewnie wiadomo, że ten pan Bożak z Młynysk chce ich (wskazał na starych) zabierać do siebie... Po co się to zdało? albo to tu źle? czy opłata wysoka? czy nasz pan kogo skrzywdził? toby jemu bardzo przykro było, żeby się Wysocki ztąd wyniósł... Sam mnie mówił, żebym ja starał się zatrzymać...
Żyd, uśmiechając się, spojrzał na Albinę.
— Panienka ma wielkie szczęście do ludzi... Co to gadać! Wszyscy ją chwalą, a dziwują się adukacij. Nasz pan... ja jego nigdy takiego nie widziałem... jak zacznie mówić o pannie, to mu się oczy śmieją...
Na co się wynosić ztąd... On może z czynszu co opuścić, jak go panienka poprosi...
— O! wolę sama dopłacić, niż prosić! — rozśmiała się Albina.
— W Młynyskach — począł prędko żyd — tam żadnego ładu nie ma jeszcze. Pustki, aż strach... Żywej duszy znajomej... Rad tu nie wiele, ale zawsze jeden drugiemu pomódz gotów.
Nic na to nie odpowiadając, Albina podziękowała tylko Mośkowi, który ją do wózka poprowadził, razem z matką.
Ci, co znali dawno Bodiakowskiego i widywali go w różnych życia wypadkach, w rozmaitych umysłu usposobieniach, nie przypominali sobie, ażeby kiedy tak był poruszony, niespokojny i zajęty.
Nawet w pamiętnej chwili, gdy mocno się rozkochał w córce dzierżawcy, która wyszła mu z pod nosa za majora od huzarów, gdy szalał dla niej tak, że nową uprząż sprawił, najtyczankę kupił, szopy kazał przerobić i dwie pary rękawiczek sprowadził, nie pamiętano go tak dziwnie ożywionego.
Wśród gry w wista, w rozmowie najobojętniejszej, powracał ciągle do tej zagadki, którą zadawał wszystkim:
— Ale bo, proszę ja państwa, czy to nie jest, można powiedzieć cud, żeby taka prosta dziewczyna, córka budnika, ordynaryjnych ludzi, wychowała się na taką pannę?...
Tu zaczynał palcem stukać do swego wielkiego czoła.
— Powiadam państwu... tu! tu! że tylko jej z rozdziawioną gębą słuchać. Ksiądz proboszcz powiada... jakże to... jakże?... fe... fe...minonalna... czy coś! (fenomenalna). Tak! tak! femenonalna!...
Zaczynał się śmiać.
— Bo potrzeba widzieć tych Wysockich! — dodawał, przykładając pięść do skroni. — Ordynaryjni ludzie. Mówią, że szlachta, no! gdzie to ich szlachectwo!? Z Mazurów są, zwyczajnie... No, a dziewczyna gdy chodzi, mówi, wszystkie nasze panie w kąt.
Śmiano się z tego zapału Bodiakowskiego, prześladując go Albiną, ale się wypierał z oburzeniem, tylko ciągle chciał... uznania tego cudu, który go niepokoił.
W inny sposób chwalił Albinę ksiądz proboszcz Spytek.
— Kuta to dziewczyna — mówił — a, nie mogę powiedzieć, w rzeczach religijnych tak usposobiona, że wszystkim by życzyć, aby większy katechizm umieli, jak ona: Ho! ho!... Musiała się sposobić na nauczycielkę. Głowa otwarta... No, i serce poczciwe, bo o rodziców dba, aż miło!...
Bożak, który był na probostwie w czasie rozmowy o Albinie, przerwał księdzu Spytkowi:
— Ja patrzyłem na to, jak ona rosła. Wszystko winna sama sobie. To też w Warszawie, gdzie ludzi gęściej daleko niż tu, gdzie na zdolnych nie zbywa, jej się dziwowano. Pracowała nad sobą niezmiernie. Umysł się wyrobił tą pracą własną, a serce nieszczęściem, bo młodość jej nie na różach upłynęła. Miała wiele do zniesienia.
Słuchano Bożaka, który jednakże w opowiadaniach był wstrzemięźliwy, i do zbytku tej bolesnej a wstydliwej po części przeszłości nie odsłaniał.
Czarlińskiej zazdroszczono.
Wszystkie panie z sąsiedztwa, zwłaszcza te, które miały córki i o wychowanie ich się kłopotały, wahając się pomiędzy pensją niebezpieczną, a guwernantką drogą, wzdychały, mówiąc o Albinie.
— Sędzina bo się pośpieszyła tak! — mówiły — kto mógł przewidzieć coś podobnego.
Do Sosenek zajeżdżały teraz z kolei nawet dalsze sąsiadki, które tu dawno nie bywały, aby Albinę zobaczyć, która skromnie, o ile mogła, wymykała się, nie lubiąc popisywać się sobą. Sędzina wdzięczną jej była za to, gdyż drżała, aby która z majętniejszych pań nie odmówiła jej tego skarbu, ofiarując lepsze wynagrodzenie.
Lato zbliżało się ku końcowi, gdy następujący list wysłała Albina do przyjaciołki:

„Lucynko moja!

„Musisz posądzać mnie o zobojętnienie i niewdzięczność, tak milczałam długo. Tłumaczy mnie to, że jednostajnemi obrazkami mego jednostajnego bardzo życia nie chciałam cię męczyć, a ta atmosfera ciszy, spokoju i zdrętwienia, jaka mnie otacza tutaj, oddziałała też na twoją starzejącą się przyjaciołkę.
„Wśród gwaru i ruchu miasta, życie podbudzane płynie gorętszemi prądami — tu człowiek uspokaja się, wchodzi w siebie, po trosze zamiera, bezczynność go odrętwia powoli.
„Po za te sine lasy, które stoją dokoła, jak mury oddzielające od świata, nie widać nic, wyjrzeć nie podobna. Tęskno w początku, potem się z tem, jak ze wszystkiem, co trwa, natura obywa.
„W położeniu mojem zmian zaszło mało. Najważniejszym wypadkiem było przybycie... spadnięcie z obłoków Onufrego Bożaka. Jest ono dotąd jeszcze nieskończonych rozmów, opowiadań i plotek źródłem. Dla mnie, możesz sobie wyobrazić, jakiem dobrodziejstwem był ten wysłaniec ze sfer znajomych i — niezapomnianych.
„Obawiałam się, że go te pustynie długo nie zatrzymają, że się wyprzeda i uciecze. Dotąd o tem mowy niema, może dla tego, że sprzedać te obszary trudno, może, iż p. Onufry zapragnął je zaludnić, ożywić i odrodzić.
„Marzyciel, z któregośmy się śmieli, ma teraz w ręku materjał do urzeczywistnienia utopij... chciałby zrobić coś wielkiego, coś dobrego, a sądzę, że nie jasno jeszcze widzi, co tu możliwem.
„Widuję go dosyć często.
„Ze wstydem i upokorzeniem wyznać ci muszę, że nie umiałam się oprzeć i rodziców utrzymać na dawnej ich siedzibie. Wahali się bardzo długo w swojej chałupie, przemawiało za nią nawyknienie, Bodiakowski nie chciał ich wypuścić z tamtąd, ja prosiłam, aby pozostali, nie życząc sobie zaciągać obowiązku wdzięczności względem Bożaka. Wszystko to się na nic nie zdało. Ja się dopilnować nie mogłam, a przeciw mnie spiskowano.
„Wszystko się dokonało tak skrycie, żem się nie dowiedziała o przenosinach, aż gdy rodzice byli w Młynyskach. Czarlińska, przez życzliwość dla mnie, uproszona przez przez Bożaka, choć wiedziała, co się przygotowywało, taiła przedemną i nie dopuszczała, aby mi kto szepnął, co się dzieje.
„Bożak tymczasem jeździł, namawiał, nęcił, posłał swoje furmanki, zabrał mi rodziców, przewiózł ich do gotowego dla nich dworku i dopilnował, aby się tam wygodnie umieścili.
„Chciałam odwiedzić rodziców, właśnie gdy się wybierali, Czarlińska mnie wstrzymała. Jednego dnia, gdym sama była z Jadwisią, wpada niespodzianie Bodiakowski. Musiałam wyjść do niego i spostrzegłam zaraz, że był czegoś nadąsany.
Zaledwie się przywitał, obrócił się do mnie.
— Cóż to tak źle było u mnie, po tylu latach przebytych, że rodzice panienki aż uciekać musieli? — zawołał.
— Jakto! uciekać — odparłam zdziwiona.
— Cóż to! panienka nie wie o niczem?
— Cóż się stało?
— Wynieśli się z Rudek!
— Dokąd? kiedy? — zawołałam.
— Trzeci dzień temu, do Młynysk, — począł p. Hieronim gniewnie. — Bożak, jak to zwyczajnie wielki pan, zrobił formalny zajazd, nasłał furmanki i ludzi, niemal gwałt popełnił.
Stałam milcząca i przerażona.
— Słowo panu daję — rzekłam — że ja o niczem nie wiem.
W tem weszła pośpiesznie Czarlińska, domyśliwszy się, o co chodziło, i mówić mu nie dała.
— Ja mogę poświadczyć, że panna Albina nie wiedziała o niczem — dodała zaraz. — Ale czego się pan masz tak gniewać? Nic na tem nie stracisz, a biednym Wysockim życie tam lżejszem będzie.
— Jakbym ja też na to nie mógł był poradzić — zamruczał Bodiakowski.
„Musiałam mu podziękować, tłumaczyć się i tak jakoś go ułagodziłam, ale Bożak sobie w nim zrobił nie przebłaganego wroga.
„Ciągle potem na panów, na magnatów, na arystokrację wykrzykiwał, że uciskają radzi słabszych, aby tylko na swojem postawić.
„Śmiałam się w duchu, gdy mi Bożak z tytułem arystokraty na myśl przychodził, on, któregom znała, obiady skromne zajadającego u Wanczurskiej na kredyt.
— Po wyjeździć Bodiakowskiego nie miałam już spokoju, tak mi było pilno zobaczyć, co się stało z rodzicami, i wojnę wytoczyć p. Onufremu. Sędzina mi konie ofiarowała, pojechałam do Młynysk...
„Lucynko moja! zdawało mi się doprawdy, żem do nich wyprawiwszy się, znalazła się gdzieś wśród amerykańskich lasów i ziem niezamieszkanych, takie to dzikie, puste, milczące i jeszcze charakter pierwotnych epok noszące na sobie.
„Wyobraź sobie przestrzenie olbrzymie, zarosłe lasami, wśród których wichry tylko i burze gospodarzyły.
„Bory, gąszcze, całe mile pogorzelisk ze stojącemi na nich spalonemi na pół drzewami, moczary nieprzebyte. Stosy łomów gnijących i porastających nowemi, młodemi wypustkami... Strumienie gniłe i brody bez mostów... prawie żadnych śladów ludzkiej ręki i pracy.
„Smutne to, jak cmentarz, ale ma poezję swoją. Gdzieniegdzie natrafiasz na wyspę zieloności, wśród której najpiękniejsze kwiaty leśne bujają; wpośród wytrzebionych przestrzeni, tu i owdzie wznosi się sosna-olbrzym, stara jak świat, opalona, ogołocona z gałęzi, niby pomnik na pobojowisku...
„Drogi?? możnaż to nazwać tem imieniem?? Ślady kół niekutych je stanowią — nic więcej.. Kto pierwszy je tu fantastycznie wytykał, Bóg jeden wie, musiało to być przed wieki...
„W ciągu mil kilku trafiło mi się tylko jeden opustoszony szałas spotkać, jeden stary krzyż i kapliczkę drewnianą nad strumieniem.
„Mnóztwo przy niej na drzewach wiszących łachmanów, podartych kawałków płótna i odzieży wytłumaczył mi woźnica, jako... ofiary chorych, którzy tu uzdrowienia szukali.
„Napiłam się i ja z tego cudownego źródła, woda była zimna, ale nie powiem, aby mi szczególniej smakowała.
„W kapliczce znalazłam obrazek papierowy N. Panny i skromne bardzo wota, obok których ptactwo leśne gospodarowało.
„Młynyska leżą na podniosłym brzegu rzeki spławnej i są wielką osadą... zapewne bardzo starą, a niegdyś pańską, ale i tu wszystko w ruinie. Dwór zdala widać tak opuszczony i niepozorny, jak wieś i inne budowy.
„Do chaty rodziców łatwo mi się było dopytać, bo się tak niedawno wprowadzili, że jeszcze o tem musieli mówić wszyscy. Dworek dawniej należał do... rachmistrza, gdy tu jeszcze było co rachować, a handel drzewem kwitnął.
„Zarumieniłam się z radości, wchodząc, tak po chacie w Rudkach, wydał mi się ów dworek wspaniałym... Otacza go wcale nie zaniedbany owocowy ogródek.. a tuż za nim leży kawał pola, wypuszczony rodzicom. Zabudowania jakby nowe... dom — z gankiem... dwie izby na lewo z alkierzem, tyleż na prawo... a tak czysto i ładniuchno... że aż miło...
„Możeby mi się to wydało inaczej wcale, gdybym odrazu z Warszawy do Młynysk się dostała, ale po Rudkach — wspaniałe!
„Matka wybiegła z rękami załamanemi, obawiając się wymówek odemnie, aleśmy się popłakały tylko.
„Droga moja! Jak trochę powodzenia, promyk szczęścia dziwnie odżywia człowieka. Znalazłam rodziców, jak gdyby odmłodzonych. Ojciec chodzi o jednym kiju i spocząć nie może, tak jest wzruszony, tak sobie wiele obiecuje... Matka płacze.
„Długie lata nędzy i walki tak ją usposobiły, że i szczęście jej z oczu łzy wyciska.
„Zobaczywszy ich tak szczęśliwymi, mogłam że czynić wymówki?
„Przykro mi być tak wiele dłużną Bożakowi, ale cieszę się, przekonywając się, iż na świecie są ludzie, jak on, których powodzenie nie psuje.
„Bożak musiał zapewne przewidywać przyjazd mój tutaj i kazał sobie, jak się domyślam, dać znać o nim, bo nie upłynęła godzina, gdy się zjawił, rozpromieniony, wesół, ale zmieszany razem.
„Chciałam mu czynić wymówki, alem nie mogła i skończyłam milczącem tylko przywitaniem.
— Widzisz pani, że nigdy w Rudkach nie mogło być tak wygodnie, jak tu u mnie — rzekł — usiadłszy. Dworek stał pusty i byłby się zrujnował... ja ludzi potrzebowałem. Nie tylko, że nie uczyniłem ofiary, ale dla mnie to jest korzystnem i pożytecznem... Proszę więc już ani słowa... stało się!
— Zrobiłeś mnie pan przez to nieprzyjaciela i sobie także — odezwałam się — Bodiakowski przyjeżdżał z wymówkami... Żal ma do mnie...
— A przez tyle lat nie pomyślał o tem, żeby starym i biednym ludziom czemś dopomódz? — odparł Bożak. — Teraz po czasie. Wiem, że z p. Bodiakowskim będę teraz musiał i o granicę, i gdziekolwiek się spotykamy, staczać walkę, ale to mi przynajmniej da zajęcie, na którem zbywa. Oprócz niego, całe niemal sąsiedztwo równie jest usposobione dla przybysza — dodał — oprócz poczciwej pani sędzinej Czarlinskiej. Trzeba się poddać losowi swemu. Nieboszczyk dziadunio nie lepiej był z sąsiadami, i ze wszystkimi prawie się procesował; ja wprawdzie ugodnie, choć ze stratą, pokończę te spory, ale serc sobie nie pozyskam...
„Westchnął...
„Z późniejszej rozmowy przekonałam się, że Bożak, równie jak ja, czuł się tu w pustyni, jakby zdrętwiałym... nie wiedział co robić, nikt go nie rozumiał, nie miał się z kim rozmówić.
„Chciał mi koniecznie pokazać swój dwór, ogród, i namówił matkę, ażeby poszła z nami.
„Nic smutniejszego wystawić sobie nie można nad ten ogromny dworzec stary, niegdyś może na swój sposób okazały, a dziś okrutnie zniszczony. Więcej niż połowa sal, izb, pokojów opuszczona, podłogi powydzierane... W innych brak sprzętów... Tu i owdzie wala się jakaś pamiątka, może szacowna, ale zaniedbana i sponiewierana... W kilku pokojach, które zajmuje pan Onufry, szafy całe pożółkłych papierów, które mają właściwą sobie woń zbutwiałości i stęchlizny. W najweselszej izbie, do której zagląda słońce, zamieszkał po kawalersku Bożak...
„Ogród także niegdyś musiał być po pańsku założony, ale zarosł i dziczał, dziś to las jakiś, z wyjątkiem kilku kwater drzew owocowych i warzywa.
„Na strychu znalazł pan Onufry to, co go podobno z całego spadku najwięcej uradowało... wyrzuconą tam starą bibljotekę, jak on powiada, białych kruków.
„Ale kruki te myszy i szczury niemiłosiernie zniszczyły, a nie wiem, czy Bożak potrafi z nich co całkowitego i nie uszkodzonego wyciągnąć.
„Kilka godzin spędziliśmy na obchodzeniu dworu i ogrodu, na przypatrywaniu się okolicy, której nie zbywa na wdzięku. Dziki ten ogród leży na wysokim brzegu rzeki i widok z niego na szeroko rozlane jej wody, łąki, wyspy, dębami zarosłe, dalekie lasy — jest majestatyczny, choć tak smutny.
„Lecz widzę, że list mój niezmiernie się stał rozwlekłym, Lucynko moja, a ciebie te przygody przyjaciółki tak dalece obchodzić nie będą, wiec kończę treściwie.
Nazajutrz rano powróciłam do Sosenek, rozmarzona temi lasami. Życie weszło w tryb zwyczajny, uczymy się z Jadwisią i gwarzym z sędziną, która, choć nie młoda, ale chciwą jest też dowiedzieć się, objaśnić, nauczyć. Życie staje się znośnem.

Twoja A.



Sąsiad sędziwy, pan pułkownik Puchała, do którego na wista jeździł Bodiakowski — był jednym z najzamożniejszych właścicieli w okolicy. Wieś miał dużą, obszar ziemi znaczny, lasy niezupełnie jeszcze zniszczone, gospodarował po żołniersku i ludzie go nawet posądzali, że kapitały gromadził.

Lat pięćdziesiąt kilka liczył już sobie, ale trzymał się prosto, wąs miał czarny i włos... może podfarbowany, a ciemny. Nie pięknej twarzy wyraz był marsowy, mowa prędka i śmiała, humor zazwyczaj wesoły, ale żartów nie znosił i, nie chybiając nikomu, sobie też w najmniejszej rzeczy chybić nie dawał.
Rodzinę miał daleko rozrzuconą, którą rzadko widywał, sam życie pędził gospodarząc, polując, po trosze kręcąc się między ludźmi, i nie wymagając i więcej nad to, co mu los nastręczał.
Towarzystwo — byleby miał z kim grać w wista — każde mu było miłem, nie był wybredny.
Niekiedy czytywał coś, bez wyboru, co się trafiło, lecz to było najostateczniejszym już od nudów ratunkiem.
Okolica liczyła go do największych swych luminarzy — stał na czele obywatelstwa i byłby łatwo zdobył wszystkie urzędy z wyborów, jakich by zapragnął, ale się od nich bronił i wcale sobie ich nie życzył.
Na plebanji, na zjazdach, imieninach, gdziekolwiek się kilkadziesiąt osób zebrało, Puchała pierwsze miejsce zajmował, pierwszy głos zabierał.
Ze starym Bożakiem naturalnie byli w procesie i nie widywali się wcale. Młody, objąwszy Młynyska, rozpatrzywszy się tu, namyślał się, czy ma pojechać do pułkownika i postanowił krok zrobić pierwszy.
Jednego więc dnia chmurnego, gdy Puchała czytał tłumaczonego Walter Scotta, siedząc w oknie i paląc fajkę — zaturkotała bryczka; pułkownik, zobaczywszy nieznajomego młodzieńca, domyślił się zaraz w nim młodego Bożaka.
Trochę sztywny i zmarszczony wyszedł na przywitanie jego.
P. Onufry zaprezentował się raźno, zdobył się na grzeczność i uczynił na gospodarzu wrażenie dobre.
Zasiedli do rozmowy, która szła tak oporem, jak zwykła się poczynać między ludźmi zupełnie sobie obcymi. Oba usiłowali się zbadać i odgadnąć.
— Co pan myślisz robić z Młynyskami? — odezwał się po pewnym czasu przeciągu pułkownik. — Ludzie mówią, że je chcesz sprzedać?
— Dotąd mi ta myśl nie przyszła jeszcze wcale — odparł Bożak — alebym pragnął z ruiny je dźwignąć, bo są w ruinie.
Puchała głową to potwierdził.
— Piękna myśl — rzekł — tylko na takim obszarze, zadanie ogromne. Jednej wioseczce podołać trudno, cóż dopiero takiemu hrabstwu. Masz pan kapitały?
Onufry rozśmiał się, ruszając ramionami.
— Byłem ubogim chłopcem, bez grosza w kieszeni, gdy mnie spotkała ta niespodzianka — rzekł otwarcie. — Nietylko więc kapitału nie mam, ale mniej niż zapas — bo długi!
— Gołemi rękami Młynysk nie wziąć — odparł pułkownik.
— Dlatego też dotąd sam nie wiem jeszcze, co pocznę — rzekł Bożak — tylko ziemi sprzedawać nie chciałbym. Zdaje mi się to grzechem.
— Ale może się stać koniecznością — odparł pułkownik.
Bożak westchnął.
— Ja na mojej jedynej wioseczce jako tako gospodaruję — dodał Puchała — ale na dwóch, lub trzech, nie dałbym sobie rady, a panubym radził tyle ziemi przy sobie zostawić, ile jej podołać możesz, inaczej i ona, i waćpan klepać biedę będziecie.
Bożak uczuł, iż rada była praktyczną.
— Nie łatwo będzie o kupców — rzekł cicho.
Rozmowa tak się dobrze zawiązywała, gdy zaturkotało i wszedł Bodiakowski. Zobaczywszy Bożaka, zarumienił się mocno i z widoczną niechęcią z daleka tylko się z nim przywitał, zwracając się cały do pułkownika.
Starcie było prawie nieuchronnem, a Bożak do niego przygotowany.
Pułkownikowi tymczasem na myśl zaraz przyszedł wist z dziadkiem, bo p. Hieronim, oprócz do zielonego stolika, mało do czego się przydał, a rozmowa z nim była niemożliwą.
— Grasz pan w wista? — spytał Bożaka.
— Sadzano mnie czasem do niego — odparł zapytany — ale z pewnością nie gram dobrze i będę bąki strzelał.
— Tem lepiej! — rozśmiał się Puchała.
Bodiakowski tymczasem na stronie neutralnie się zachował.
Stolik był w mgnieniu oka przygotowany. Siedli.
Na p. Hieronimie, który nad sobą panować nie umiał, widok kart sprawiał wrażenie odżywiające. Z niemi był w swoim żywiole.
Ząb, jaki miał do Bożaka, musiał odłożyć na stronę, bo przy kartach nie umiał się inaczej znaleźć, tylko wedle starego obyczaju. Twarz mu się śmiała, nogi drgały... był zabawny.
P. Onufry, z pod oka spoglądając, studjował to zjawisko — czysto miejscowe, jakby badał tutejszą roślinę lub stworzonko.
Rozdano karty; pierwsza chwila przeszła w milczeniu; Bożak, zapomniawszy się, puścił się w renons niepotrzebnie. Bodiakowski syknął:
— Zapowiedziałem — rzekł Onufry — że gram źle.
Pan Hieronim śmiał się.
— Ale pan za to wygrywa — odezwał się — gdy idzie o ładne panny.
— Ja? — zapytał Onufry.
— Przecież!! — odparł w pół żartobliwie Bodiakowski — odebrał mi pan Wysocką.
Onufry ruszył ramionami.
— Alboż ona do pana należała? — odparł.
— Ja tego nie mówię!! ale rodzice u mnie siedzieli od niepamiętnych czasów.
— Tak, a ja pannę Albinę znałem prawie od dziecka — rzekł poważnie Bożak. — Żal mi jej było. Jest to panienka zacna, zdolna i godna poszanowania.
— Dziwna rzecz — przerwał Hieronim żywo — bo to prostego budnika córka.
— A dziwniejsza jeszcze — dodał Bożak — iż ona wykształcenie i wychowanie swoje winna jest sama sobie. Inna w jej miejscu wcaleby się może nie wyrobiła na taką mądrą i pełną taktu panienkę, jak ona. W Warszawie była podziwieniem dla wszystkich, profesorowie dobrowolnie dawali jej lekcje, wszyscy się nią interesowali... pomagał jej, kto mógł, a gdy odjeżdżała, ktokolwiek ją znał, żałował.
Bodiakowski słuchał zdziwiony, a Bożak mówił dalej:
— Muszę tu dodać na jej pochwałę, że w samej Warszawie byłaby znalazła miejsce doskonale, z któregoby niezawodnie więcej miała korzyści, niż tu ze swego zajęcia u sędzinej, ale spełniła święcie obowiązek względem rodziców i poświęciła się dla nich. Wszystko to, wierz mi pan, obudza dla niej współczucie i poszanowanie.
Bodiakowski, milcząc, zatopił się w kartach.
— Pan jesteś wymownym obrońcą — z przekąsem łagodnym odezwał się pułkownik.
— Musiałem to panom powiedzieć — rzekł Onufry — ażeby panna Albina lepiej ocenioną została, bo nieznajomą tu będąc... łatwo mogła fałszywie być sądzoną.
Bodiakowaki oczu już nie podnosił.
— Piękna panienka! — zamruczał.
— Nie tyle piękna, i zacna i godna poszanowania — dodał Onufry, — wierzaj mi pan.
— Ale kobiecie wdzięk nigdy nie szkodzi! — wtrącił pułkownik, — widziałem ją w kościele; przystojna i bardzo szykowna...
Bodiakowski plasnął językiem dziwacznie, ale nic nie powiedział.
Gniew jego na Onufrego znacznie ostygł. Zdawało mu się, że gdyby... miał jakie zamiary... nie wynosiłby tak pod niebiosa Wysockiej.
On zaś — to pewno — miał pewne zamiary — ale teraz zdawały się one osadzone na mieliźnie... Opuszczona Wysocka byłaby może... padła ofiarą ich — teraz ani mógł myśleć o niej.
Zmienił się przedmiot rozmowy, a po odegraniu trzech robrów, Onufry pożegnał się i odjechał. Bodiakowski na odjezdnem podał mu rękę.
Zostali sami z pułkownikiem, z którym byli bardzo poufale... Puchała przenikał każdą myśl Hieronima, a ten się przed nim nie krył z niczem.
— Przyznam się pułkownikowi — odezwał się po odjeździe sąsiada — że Wysocka mi w oko była wpadła.
— A! a! — rozśmiał się Puchała — i cóżeś myślał...? — Jeszcze sam niewiedziałem, com miał myśleć, tylko... podobała mi się bardzo, — mówił Hieronim — Chciałem się zbliżyć, gdy w tem z jednej strony sędzina, z drugiej ten warszawiak, całkiem mi grę moją zepsuli.
Pułkownik śmiał się.
— Okazuje się, rzekł, — że dziewczyna istotnie stateczna... byłaby ci dała odprawę, bo juści na kobierzec nie wybierałeś się z nią?
Bodiakowski na nodze się okręcił i rękami strzepnął.
— A! Boże uchowaj! i trafiały mi się lepsze, a nie dałem się; co dopiero z taką budniczką!
Puchała, który fajkę nałożył i siadł na swem miejscu przy oknie, westchnął.
— Trzeba przyznać — odezwał się, — że czasy zmieniły się bardzo. Gdzie to dawniej słychana rzecz była, aby się prosta dziewczyna do takiej edukacji dobiła!! Koniec świata! żydówki wychodzą za książąt... (to pewna rzecz!), a budniczki — są guwernantkami!!
Bodiakowski jakby sam do siebie mówiąc skonkludował:
— Przystojna i niech ją kaci porwą!!
Skutkiem tej rozmowy było, że znudzony Puchała któregoś dnia potem uznał za właściwe pojechać w odwiedziny do Czarlińskiej i bliżej poznać te pannę, o której tu mówiono tyle...
Sędzina, którą czasem odwiedzał, przyjęła go z należnem poszanowaniem... Należał on do tych gości, dla których zamiast codziennej kolorowej, zaściełała się do kawy biała holenderska serweta.
Albina nie życzyła sobie wyjść i nie pokazała się wcale, lecz pułkownik się o nią upomniał.
— Radbym poznać — rzekł — tą pannę Wysocką, o której powszechnie tyle dobrego mówią...
Czarlińska poszła ją prosić i wymogła, że jej zabawiać pułkownika przybyła pomódz... Puchała był otarty w świecie, troszkę teraz zardzewiały, lecz zawsze wiele więcej wart, niż sąsiedzi. Rozmowa z nim poszła Albinie łatwo, i ona mu wielce się podobała...
Stary Puchała nietylko, że uznawał pochwały, jakiemi ją obsypywano, słusznemi, ale gotów był znajdować, że niedosyć ją oceniano. Odżył, ożywił się, rozgadał, zasiedział daleko dłużej, niż miał zamiar, wypowiedział się — mimowoli — z całego niemal życia swojego — i gdy przyszło do pożegnania, tak się uniósł, że, pocałowawszy w rękę sędzinę, posunął się potem do Wysockiej i ją — w rękę pocałował!!!
Czarlińska zarumieniła się, jak piwonja... uczuła ból w sercu... była dotkniętą. Kochała ona i ceniła Albinę... ale widzieć ją z sobą postawioną na równi!!
Potrzebowała dobrych godzin kilku, póki się w niej wzburzenie wywołane tym — wypadkiem — nie uspokoiło...
Nie było ono trwałem, bo Czarlińska miała serce dobre, lecz pozostawiło po sobie ślady i nie przeszło bez skutku..
W kilka dni po tem, w sypialnym pokoju sam na sam będąc z Jadwisią, sędzina westchnęła...
— Otóż to patrz, moja kochaneczko, co to może nauka i rozumek... jak to trzeba pracować za młodu! To biedactwo Albina... prosta budniczka... widzisz, jak się oni tu z nią noszą...
— Mamciu droga — odpowiedziała żywo Jadwiga — Albina!... o! Albina! choć prostych rodziców córka, ale tak ją Bóg obdarzył, jak księżniczkę... jej zrównać trudno... Ja ją tak kocham...
Cichutko i ze wstydem dodała Czarlińska...
— Staraj-że się do niej być podobną...
Następnej niedzieli na probostwie trafiło się tak, że sami zebrali się mężczyźni. Brakło tylko Bożaka... bo drogi były zawiane...
I tu rozmowa, niedługo kołując, zwróciła się na Albinę.
Do dawnych jej wielbicieli przybywał najgorętszy może — pułkownik Puchała... Z zapału jego uśmiechano się, unosił się jak młodzik.
Ktoś tam wystąpił z tem, że Wysoccy budnikami byli.
— A to mi się podoba — zawołał Puchała — wiecież, kto u nas na budnikach się osiedlał? Uboga szlachta mazowiecka... tak... nie chłopi, nie chamy... Szlachta! Oni wszyscy mają papiery... Wysockich nazwisko samo próbuje, iż szlachtą są. To nie ulega wątpliwości. A że zubożeli? ba! alboż to książęta u nas w piecu nie palą?
Wszyscy zamilkli, a Bodiakowski zanotował to sobie.
Co się z nim działo od czasu, jak po raz pierwszy zobaczył Albinę, tego on sam sobie wytłumaczyć nie umiał. Niespokojny chodził, myślał, opędzał natrętnie mu przed oczyma stojącą twarzyczkę, gniewał się sam na siebie, i nie przestawał wzdychać do niej. Nigdy w życiu nic podobnego nie doznawał.
W domu, ciągnąc kabałę, chodząc po pokoju w podrygach, jak dawniej, stawał, zamyślał się, ważył i zaczynał się pytać siebie:
— No, a gdybym się ożenił...
Napadał natychmiast na siebie samego i wyśmiewał się, łajał... ale natychmiast też za pułkownikiem powtarzał:
— Szlachcianka jest...
Siadał do kabały i szeptał:
— Szlachectwo liche — w łapciach... i piękni rodzice! Aj! aj!
Rzucał karty.
— A tak się do mnie przyczepiła, jak pijawka! Ani się odkaraskać! Głupstwo...
Wybierał się w sąsiedztwa na wiseczka, a powróciwszy, znajdował w domu też same myśli, z któremi wyjechał.
Nie miał spokoju...
Druga znaczna, oprócz tej, zmiana zaszła w Bodiakowskim. Do tego czasu nie czytywał on nic, oprócz kalendarza, nie czuł najmniejszej potrzeby odświeżania się lekturą. Zaabonowawszy Kurjera, którym się chciał pochwalić, naturalnie nie mógł dopuścić, aby pieniądze na niego szły marnie. Jak tylko gazeta przybywała, natychmiast siadał i niezmiernie pracowicie rozpoczynał od tytułu, kończąc na najniestrawniejszych ogłoszeniach. Wszystko to było zapłacone, a zatem spożyć czuł się w obowiązku.
I spożywał, ale więcej niż połowa rzeczy była dla niego zupełnie niezrozumiała. Czytał czasem raz i dwa napróżno — dumał, szukał w myśli, co to mogło znaczyć — i z westchnieniem rzucał... zagadkę.
Była więc, jak on się wyrażał, na świecie fura rzeczy zupełnie mu nieznanych...
Dowiadywał się o tem z przykrością. Kurjer, po przeczytaniu, przy okazji wędrował do sędzinej, a potem powracał nazad do Rudki i składał się, jako rzecz zapłacona, do szafy. Bodiakowski umiał go poszanować. Kabała znalazła teraz w gazecie współzawodniczkę straszną, a pan Hieronim w rozmowach szafował niekiedy erudycją, jakiej po nim się nikt nie spodziewał — i ledwie, słuchając go, uszom wierzono.
Około Nowego Roku, panna Albina pisała do przyjaciółki Lucyny.
— „Czynisz mi wymówki, że milczę... Zdziwisz się, gdy ci powiem, że mi czas tak upływa żywo, iż spostrzedz się nie mogę, jak całe miesiące przechodzą... a ja pióra nie mogłam wziąć do ręki...
„W domu mam dużo do czynienia z Jadwisią, która się cudownie rozwija; na gościach, czas nam kradnących, nie zbywa... życie się jakieś rozbudziło to, gdzie mi świat wydawał się tak martwym...
„Ale wszystko to — czuję — są złe i niedostateczne wymówki milczenia mego. Winnam ci dalszy ciąg sprawozdania z życia na tem wygnaniu...
„Na czem że stanęliśmy? Jeżeli się nie mylę, mówiłam ci o przeniesieniu się rodziców do Młynysk. Jest tam im dobrze, jak ojciec powiada — gdyby u Boga za piecem. Staruszkowie odżyli. Matka chodzi z kluczami, ojciec z kluczami, dozorują, nie potrzebują pracować rękami, które już wiek zmógł i osłabił.
„Ojciec mi zapowiedział, że nietylko odemnie żadnej nie potrzebuje pomocy, ale jeszczeby się miał czem ze mną podzielić. Bożak mi się zaklina, że jest z nich niewymownie rad — i że mu służą doskonale.
„To tylko smutne, że od Sosenki do Młynysk dosyć daleko, a może nawet tam zbyt często jeździć nie wypada. Ludzie już i tak posądzają p. Onufrego, że zbyt okazuje się czułym i troskliwym o mnie.
„Braterska nasza stara przyjaźń jest im solą w oku.
„Wolałabym ci nie pisać o drugiej mojej „konkiecie” tutejszej, gdyby obowiązek nie nakazywał mi przyznać się do tego. Winy w tem mojej nie było! Bóg widzi, żem się nie starała zdobyć serca pana Hieronima Bodiakowskiego i ani mi się śniło o nim.
„Uważałam od dawna, że mnie ścigał oczyma; jam ich jaknajstarannięj unikała.
„Sędzina zwróciła uwagę moją, że Hieronim coraz częściej przyjeżdżać zaczął do Sosenek, a za każdym razem, gdym nie wychodziła, dopominał się o widzenie ze mną.
„Nasze rozmowy! — Lucynko droga!! jakże ci dać o nich wyobrażenie?
„Poczciwe człeczysko jest tak ograniczone, iż z nim, oprócz słoty, pogody, kart itp., o niczem mówić niepodobna. Wszystko mu obce. Zaczął czytać, a że był do tego nie przygotowanym, pomieszały mu się najrozmaitsze wiadomostki, poplątały tak cudacko, iż popełnia tysiące najpocieszniejszych qui pro quo. Czasem ogromną było zasługą wstrzymać się od śmiechu.
„Otóż ten niezdarny pan Hieronim Dołęga-Bodiakowski, dziedzic Rudek z przyległościami, którego dziadunio był łowczym... ten Bodiakowski oświadczył się o rękę twojej biednej Albiny.
„Miał tyle... jak to nazwać? przezorności? że sam z tem nie wystąpił. Prosił Czarlińską, aby mnie wyrozumiała. Sędzina, która mi dobrze życzy — była zdumiona z początku, potem uradowana.
„Nie wątpiła ani na chwileczkę, nie mogła pojąć, przypuścić, żebym ja takie odtrąciła szczęście.
„Wyobraź sobie położenie moje!!! wystaw zdumienie nowe czcigodnej mojej Czarlińskiej, gdym, śmiejąc się i ściskając ją, zawołała:
— Paniusiu kochana! Jestem nadzwyczajnie przejęta zaszczytem, jaki mi czyni Bodiakowski, jestem mu nieskończenie, niewymownie wdzięczną — ale... pójść za niego... nie mogę.
„Czarlińska osłupiała.
— Żartujesz — rzekła.
„Długo, długo musiałam jej tłumaczyć się i wykładać, dlaczego nie czuję się powołaną do uszczęśliwienia Bodiakowskiego. Nazwij to dziwactwem, jak Czarlińska — wolę być swobodną starą panną, niż męczyć się choćby z dobrym, ale niemiłym mi i bardzo ograniczonym człowiekiem.
„O kawałku chleba nie wątpię, że na niego zapracuję; ambicji nie mam najmniejszej — lękam się tylko, aby mnie o co innego nie posądzono.
„Sędzinę oświadczeniem tem stanowczem wprawiłam w niemały kłopot. Nie wiedziała, co począć, czując, jak dotkliwie będzie obrażony Bodiakowski, który sądził, że ja mu do nóg upadnę.
„Musiałam uczyć sędzinę, co i jak mówić ma, miłość jego własną oszczędzając. Kazała mi się namyślać, sądziła, że zmienię zdanie, że się dam nakłonić.
„Schowałam się z Jadwisią w najciemniejszy kąt ogrodu, gdy nadjechał mój Bodiakowski. Rozmowa Czarlińskiej z nim trwała długo. Odjechał nareszcie, a oną przybyła do mnie blada i zmęczona.
„P. Hieronim zaklął ją i mnie, ażeby żywa dusza nie wiedziała o tem, co się stało. Był w rozpaczy, ale, zdaje mi się, nie po mnie, tylko, że doznał takiego afrontu od córki budnika!!
„Jestem pewna, że mi tu nie rychło się pokaże i że gazet już odbierać nie będziemy; ale teraz pułkownik za to już sobie je wypisał, dzieli się niemi i tak często bywa w Sosenkach, że — niezmiernie się obawiam.
„Lucynko! nie sądź mnie surowo... boję się, aby i pułkownik, przeszło pięćdziesięcioletni, nie oświadczył się w końcu. A! i za niego-bym nie poszła — chociaż daleko już znajduję go znośniejszym od poczciwego Bodiakowskiego...
„ Widzę cię ztąd marszczącą się surowo. Lucynko moja, wyrzucającą mi, że ja sobie nie chcę i nieumiem zapewnić spokojnej przyszłości, a marzę o niedoścignionych na ziemi idealnych jakichś szczęśliwościach i odrzucam chleb powszedni, nie mogąc mieć biszkoptów?
„A więc, gderz na mnie, jeśli chcesz, nie potrafię wymódz na sobie, abym przysięgała miłość, gdy jej dla kogo mieć nie mogę. Nie pójdę nigdy za mąż, bo tak, jakbym chciała, wydać się jest — niepodobieństwem.
„Dla ciebie nie mara tajemnic, ty wiesz zresztą, że Bożak był zawsze, od dzieciństwa niemal, moim ideałem, którego nawet słabe strony dla mnie nadają mu urok niewysłowiony. Słowem — wiesz, że się ja kocham w nim.
„Przybycie jego tutaj cudowne, właśnie w ten czas, gdym się go wyrzec musiała i chciała o nim zapomnieć, wydało mi się jakby wyrokiem Opatrzności, znakiem, że myśmy dla siebie przeznaczeni.
„Jego znalezienie się względem mnie, to, co uczynił dla rodziców, życzliwość, jakiej mi dał dowody, z początku utrzymywały mnie w tem złudzeniu, że Onufry zna moje uczucia dla siebie i podziela je.
„Marzyłam chwilę... przebudzenie było bolesne.
„Długi czas nie widziałam rodziców... bo mi się narzucać w Młynyskach nie wypadało. Naostatek stęskniłam się za nimi, były dwa dni świąt, dostałam koni. Pojechałam i nie zastałam Bożaka w domu. Pojechał do miasta za interesami.
„Rodziców zastałam cieszących się swojem nowem gospodarstwem, utyskujących trochę na starych oficjalistów, ale w nierównie lepszym bycie, niż dawniej byli.
„Pierwszego wieczora matka mnie wzięła na stronę i pokazała mi młodziuchną, bardzo piękną, ale zupełnie dziką istotę, dziewczę, zaledwie lat czternaście mające, niebieskookie, złotowłose, śliczne, które osobną izdebkę przy niej zajmowało. Kazała mi się tej pannie, Kamilce, przypatrzyć i zapoznać z nią.
„Dziewczę było nieśmiałe jakieś, a tłumiące w sobie wiele życia, czujące swą piękność uderzającą, zaniedbane, lecz zdające się nie bez zdolności. Patrzały one z oczu i z mowy. Zbliżyłam się do niej, potrafiłam przyciągnąć i spoufalić.
„Gdyśmy z matką szły spocząć, zapytałam jej, zkąd się wzięła ta Kamilka i co ona w domu rodziców znaczyła. Zdziwiło mnie, że matka, jakby się wstydząc, wahała z odpowiedzią.
„Pokazało się wreszcie, że sierotka po jakimś oficjaliście, Kamilka, tak nadzwyczajnie się podobała panu Bożakowi, tak go zajęła swoją dzikością i wdziękiem iż... wyprosił u matki, aby ją tymczasem wzięła pod opiekę, dopóki on, mając zamiar zająć się jej losem, nie obmyśli coś dla niej.
„Matka mi szepnęła potem:
„— Jak ludzi znam, niema wątpliwości, że Bożak w tem dziecku zakochany szalenie!! Wstyd mi aż pomyśleć, co z tego może wyjść w końcu... a mnie wciągnął, żebym mu pomagała!!
„Jest naszym dobrodziejem, to prawda, ale niepowinien sobie za to kazać płacić upodleniem; pięknieby było, żebym ja mu dziewczęta wychowywała na zgorszenia i zgubę.
„Musiałam się ująć za Bożaka, bo, o ile go znam, zdaje mi się, że niezdolnym jest być nikczemnym uwodzicielem. Mogło mu się dziewczę podobać, zająć go, ale jest głupiutkie, bez wykształcenia — urok się prędko rozwieje. Nie chcę przypuszczać, aby był tak zepsuty.
„Z większą jeszcze bacznością zaczęłam nazajutrz badać Kamilkę i zajmować się nią. Jest okrutnie zaniedbaną, ale nie zepsutą, natura łagodna, główka dosyć otwarta. Któż wie? możnaby z niej zrobić coś zachwycającego, przy tym wdzięku, jaki jej natura dała.
„Bożak, jeżeli się zakochał, to dotąd w obrazku, nie w kobiecie, ale obrazek mógłby ożyć!!
„Posądziłam matkę o zbytnią obawę, o domysł niewczesny, tak mi się trudno było oswoić z tą myślą bolesną, że on... Onufry... kochać mógł inną!!...
„A ja, ja się łudziłam dotąd!
„Onufry powrócił tegoż wieczora i, jak się tylko dowiedział o mnie, natychmiast przybiegł. Kamilka wyskoczyła naprzeciw niemu; zabolało mnie to. Matka wskazała, jak ją witał. Wprawdzie było coś protekcyjnej, ojcowskiej czułości w obejściu się z dziewczęciem, ale razem... ach! w oczach ile ognia, jaka tłumiona namiętność!!
„Zarumieniłam się i zabolało, a! zabolało mocno.
„Wprost od niej przy biegł do mnie, z dawną swą dobrą, poczciwą, serdeczną troskliwością, z pewną czułością nawet przyjacielską, ale jak różną od okazanej Kamilce! Mimo woli może przyjęłam go zimno, trochę nie po dawnemu. Musiał to spostrzedz i zrozumieć.
„Przemogłam się natychmiast, zwyciężyłam, zawstydziłam sama siebie, i usiłowałam okazać, jakby mnie serce nie bolało wcale.
„Zaledwie matka i Kamilka trochę nas swobodniejszemi uczyniły, pochylił się ku mnie.
„— Boję się! — zawołał — abyś mnie pani moja, nie sądziła surowo i fałszywie. Przyznaj się, mogłaś mnie posądzić, znalazłszy tu Kamilke?
„— Nie — rzekłam — ja nie posądzałam pana Onufrego, bo go znam lepiej, ale będą go posądzali ludzie, a tego dosyć, aby w fałszywem świetle siebie i drugich nie stawić i coś poradzić na to. Naturalnem znajduję, że się pan interesujesz losem tak ładnej sierotki; ale właśnie dlatego, że jest tak ładna, że sierota, trzeba pozorów wszelkich unikać. Co pan chcesz z nią zrobić?
„Bożak się zadumał.
„— Nie wiem — odparł zakłopotany. — Podobała mi się nadzwyczajnie, muszę to przyznać... Wszak nie późno jest jeszcze, aby z niej coś... uczynić... lepszego, idealniejszego, niż się obiecuje. Jest to stworzenie zupełnie dzikie.
„Nie umiałam odpowiedzieć stanowczo.
„— Na żaden sposób — rzekłam cicho — dorastające dziewczę nie może tu pozostać u moich rodziców. Zważ pan, co ludzie mówić mogą i będą!
„— Masz pani słuszność! Ale jakże ją tak biedną, śliczną, rzucić na pastwę ubóztwu, sponiewieraniu?... Przypatrz się jej pani. Ona jest stworzona do wcale innego życia. Co za dystynkcja wrodzona przy jej całem zdziczeniu!
„Musiałam się uśmiechnąć, ale w sercu, Lucynko, ach! co się działo w tem biednem sercu, a!... co przeboleć musiałam. Mówił z takim zapałem, z uniesieniem...
„— Czekałem na ciebie, droga moja przyjaciołko — dodał w końcu — nie chcąc bez ciebie nic stanowić o losie Kamilki. Rozporządzaj nim, radź, rozkazuj...
„Zdaje mi się, że poplątałam się w rozmowie, żem się trochę zmieszała, i że skończyłam na tem, aby mi się dał namyśleć i rozpatrzyć. Godził się na wszystko, całując mnie po rękach, a mnie łzy się w oczach kręciły...
„Nazajutrz rano uciekłam do Sosenek, prosząc matkę, aby tymczasem zatrzymała dziewczę przy sobie, pilne tylko na nią mając oko. Przez całą drogę niemal musiałam walczyć z sobą, aby wymódz rezygnację, oswojenie się z losem, przygotowanie do ofiary.
„A! Bożak mnie nie kochał, nie kocha i nigdy kochać nie będzie! A ja? Ty czytasz w mem sercu, domyśl się reszty... Są przeznaczenia.
„Mówią, że w ulach pszczół, w rzeczachpospolitych mrówek, są istoty tylko do dźwigania ciężarów przeznaczone, które rodzin nie mają, kochać nie otrzymały prawa... Może ja taką jestem wśród ludzi?
„Powróciłam do Sosenek z tak czerwonemi oczyma, żem je na ostry wiatr złożyć musiała. Przed Czarlińską nie chciałam taić mojej przygody z Kamilką, ale, nie zdradzając tajemnicy serca, którą ty jedna tylko dzielisz ze mną.
„Opowiedziałam jej obawy rodziców, nadzwyczajne zajęcie sierotą Bożaka, życzenie jego, abym ja mu coś poradziła.
„Biedna sędzina była niemal w rozpaczy. Widzę, że w sobie karmiła myśl, iż Onufry kiedyś zajmie się jej Jadwisią. Nie chciała wierzyć w to, ażeby on w tak prostej dzieweczce mógł się istotnie zakochać. Uważałam nawet (niestety), że pobożna i zacna sędzina gotową była tolerować i oczy zamknąć na ułomność ludzką, na słabostkę, byle ona widokom matrymonjalnym późniejszym nie stawała na przeszkodzie.
„Upokorzona byłam tem.
„Sędzina tak się poruszyła odebraną wiadomością, tak niespokojnie śledzić zaczęła, zkąd się wzięła ta Kamilka, iż w parę dni wiedziała jej całą genealogję.
„Rodzice sieroty byli oficjalistami u Bożaka. Ojciec miał być sławnym pijakiem. Matkę straciła zawczasu. Chowała się potem u ciotki ekonomowej, po której śmierci wziął ją jakiś oficjalista w Mlynyskach do pilnowania dzieci. Tu ją zobaczył i poznał Bożak w odartej sukienczynie, z zasmarkanym bębnem (przebacz! jestem zła!) na ręku.
„Stworzył z niej sobie sielankową heroinę!...
„Rzucić musiałam pióro — aby się uspokoić.
„Lucynko moja! pisać dłużej nie potrafię, nadtom znękana.

Twoja
A.



Nieomyliła się w swych rachubach Albina. Pułkownik tak został nią oczarowany, że począł z sobą samym naprzód sofistykować, aby przekonać siebie, że nie zapóźno jest żenić się w jego wieku, i że ożenienie było nie fantazją, ale obowiązkiem najświętszym.
Wmówił potem w siebie, iż, raz postanowiwszy się żenić, powinien był wziąć zacną, poczciwą, ubogą dziewczynę i t. d.
Stworzywszy sobie w ten sposób obraz swej przyszłej, zupełnie odpowiadający Albinie, przyszedł do tego, iż należało mu sprobować szczęścia i... oświadczyć się.
Z początku nie przypuszczał nawet, aby ona, córka Wysockich, mogła odmówić pułkownikowi! lecz zarazem zrodziła się wątpliwość.
Nuż odmówi? Upokorzenie byłoby bolesnem; pułkownik na taki wstyd narażonym być nie chciał.
Sprawa rozwiązała się daleko dla obu stron szczęśliwiej, niż się spodziewać było można. Pułkownik zwrócił się do Czarlińskiej, chcąc ją naprzód wybadać.
Rozpoczął od tego, iż się jej zwierzył z tęsknicy starokawalerskiego żywota i napomknął, coby powiedziała ona, gdyby o ożenieniu pomyślał?
Sędzina go odgadła. Zbyła z początku żartami. Potem, z trafnością, której po niej trudno się było spodziewać, pod wielkim sekretem, zakląwszy go, zwierzyła mu, że i Bodiakowski znudził się życiem kawalerskiem i z desperacji chciał się nawet Albinie oświadczyć... a owa biedna córka budnika panu dziedzicowi — odmówiła!
Była to wskazówka dla pułkownika, argument ad hominem, który go mocno strwożył. Wprawdzie między nim a Bodiakowskim nie mogło być porównania — tak myślał — ale... należało być ostrożnym.
Czarlińska dużo z tego powodu mówiła mu o Albinie, słuchał bacznie. Myśli mu to z głowy nie wybiło. Postanowił ostrożnie sam wybadać tę dziwaczną, jak ją zwał, dziewczynę.
Nadeszła wiosna. Pułkownik zaprosił do siebie na podwieczorek Czarlińska z córką i Albiną i dwie panie z sąsiedztwa. Przy podwieczorku znalazł sposobność do rozmowy.
Treści jej powtarzać nie będziemy, lecz zdaje się, że pułkownikowi dała ona do myślenia. Wysocka bowiem oświadczyła wyraźnie, iż za mąż by nie wyszła, nawet w najświetniejszych warunkach, bo do stanu tego powołania nie czuła.
Wyczekawszy trochę, Puchała naostatek zwierzył się sędzinie i polecił jej — nie odkrywając zupełnie tajemnicy — wyrozumieć Wysocką.
Czarlińska, oszczędzając jego miłość własną, jak mogła, musiała mu przynieść odpowiedź odmowną, osłodzoną i ocukrowaną w ten sposób, że — pułkownik był jedynym w świecie człowiekiem, za którego wyjśćby się czuła dumną i szczęśliwą, ale raz uczyniła postanowienie pozostać swobodną itd.
Po rekuzie otrzymanej Bodiakowski zniknął i dąsał się, Puchała nie wziął jej za złe. Pocałował kilka razy w rękę panią sędzinę, prosił ją o sekret i stosunki pozostały na tej stopie, na jakiej dotąd były.
Pułkownik nie przestał zajeżdżać do Sosenek i z wielką przyjemnością godzinami siadywał na rozmowie z Wysocką. Przywiązał się do niej poczciwie, któż wie? pochlebiał sobie może, iż zwolna ją pozyska. Albina w istocie była mu wdzięczną i obchodziła się z nim, jakby z — ojcem.
Szacunek ten i przyjaźń starczyły staremu.
Tymczasem biedna dziewczyna cała była w myślach i rozważaniu, jak jej postąpić należało... z Bożakiem i... Kamilką...
Przez kilka tygodni nie dała znaku życia. Wahała się.
Napisała potem do p. Onufrego, iż się jej zdaje, że, na próbę przynajmniej, powinien był swoją wychowankę oddać na pensję, na którejby się nieco otarła. Po roku już można było osądzić i rokować coś o jej przyszlem rozwinięciu.
Po odebraniu tego listu, Bożak natychmiast sam przybiegł do Sosenek podziękować.
Ze smutkiem przekonać się tu mogła biedna Albina, jak nadzwyczajnie był tą swoją Kamilką zajęty, rozkochany. Miłości tej dla dziecka nierozwiniętego, umysłowo jeszcze stojącego tak nizko — Wysocka nie pojmowała.
— Panie Onufry — odezwała się z boleścią i wymówką, którą napróżno starała się pokryć żartobliwym tonem — pan jesteś zakochany w tem dziecku?
Bożak się zarumienił.
— Ja nie wiem — rzekł — może.
— Pan! — odparła Albina — pan! którego Kamilka ani zrozumieć, ani ocenić nie potrafi. Wytłumacz mi proszę, jak to może być? Możnaż się kochać w ten sposób, w ładnym obrazku?
Bożak oczy spuszczał.
— Taką miłość dawniej zapewne musiano nazywać czarami — rzekł. — Jest w niej czarodziejstwo natury, która tryumfuje nad cywilizacją, nad duchem, ciągnąc urokiem czysto zmysłowym, upokarzającym, a tak okrutnie silnym, jak śmierć!
Powiedział to smutnie i ciągnął dalej:
— Sądzisz pani, że ja sam sobie gorzkich nie czynię wymówek? Że mnie to nie upokarza? Są chwile, w których ja to niewinne dziecko nienawidzę, jak kata.
— Mówmy więc o tem z całą otwartością starych przyjaciół — rzekła Albina z politowaniem. — Jest to nad wszelki wyraz smutne. Przypuść, że Kamilka, wychowując sic, rozwijając, zmieni; że, zamiast zyskać, straci na wykształceniu; że ona przyszłości pana zagrażać będzie. Ofiary z niej dla siebie, wiem to, uczynić nie zechcesz; masz-że być sam ofiarą namiętności?
— Widzisz pani — odparł Bożak — że walczę i staram się, nie mogąc całkiem przezwyciężyć, a przynajmniej poskromić szału i wziąć go w kluby. Nie przestałem być uczciwym człowiekiem.
— Cóż dalej? — mówiła Albina — jeżeli po roku Kamilka okaże się choćby znośną.
Bez zastanowienia najmniejszego pan Onufry zawołał:
— Ożenię się!
Nastąpiło milczenie.
— Oddaj ją pan na pensję — zakończyła przykrą dla siebie rozmowę Wysocka.
Niedosyć było ofiary ze strony Albiny, iż w naradzie tej musiała być pomocą Bożakowi przeciwko sobie (całkiem się już sama wyrzekła wszelkich nadziei), ale tak ją prosić, zaklinać zaczął, modlić się, iż musiała przyrzec mu na pensję do Z. sama odwieźć Kamilkę.
Potrzeba było na to zezwolenia sędzinej, która nietylko że je dała chętnie, ale ofiarowała się sama towarzyszyć Albinie, co Bożak przyjął z wdzięcznością, oświadczając, iż da powóz, konie, ludzi i prosi, aby mógł na siebie wziąć koszta podróży.
Tak tedy wyjazd został postanowiony, a Albina otrzymała umocowanie wyboru pensji, choćby jaknajdroższej, lecz jaknajlepszej.
Wistocie, inaczejby się może nie podjęła tego posłannictwa.
W mieście znalazły się tylko dwa takie zakłady naukowe dla kobiet: jeden czysto spekulacyjny i oddawna już istniejący, który niczem się nie odznaczał, oprócz że właścicielka dom sobie już wymurowała własny; drugi, od niedawna założony, miał być prowadzony przez biedną wdowę, która własne tylko dzieci zamierzała w ten sposób łatwiej i lepiej wychować. Była to kobieta zacna, z sercem macierzyńskiem, trochę może za łagodna, a co gorzej, niedoświadczona. Chęci jej, gorliwość, dobra wola musiały czego brakło zastąpić.
Albina przez dwa dni całemi godzinami siedziała z nią na rozmowach, starając się jej dać wskazówki, które uważała za niezbędne.
Dziewcząt, oprócz dwóch córek samej pani, pięć tylko było w zakładzie, wszystkie znacznie młodsze od Kamilki, a daleko od niej umiejące więcej. Utrudniało to zadanie pani Wernerowej, ale też warunki, jakie Bożak ze swej strony ofiarował, płaciły za trud sowicie.
Przez cały ciąg podróży i pobytu w miasteczku, sędzina ze zdumieniem widziała Albinę nadzwyczaj zmienioną, rozgorączkowaną, niespokojną i wyłącznie prawie zajętą Kamilką, którą poznać i wybadać się starała.
Mimowoli wkradało się w to i pewne uczucie zazdrości, i ciekawość tajemnicy tego uroku, jaki dziewczę miało dla Bożaka.
Albina nie mogła jeszcze zrozumieć, jak ta istota, wpół uśpiona, nierozpowita, na Bożaku czyniła wrażenie, czem go ku sobie tak pociągała. Dla niej było to i pozostało niewytłumaczonem.
Kamilka była bardzo ładną, a co gorzej, zawczasu zdawała się nadto wiedzieć o tem i zajmować się pięknością swoją.
Serce jej dobrem być mogło, ale się go dopatrzeć w niej nie umiała Albina. Po Mlynyskach nie wylało dziewczę ani łezki, rwało się do nowego życia, a nadewszystko do nowych sukienek, stroików i może znajomości.
Do nauki szczególnego nie objawiała pociągu, ale pojmowała i przyswajała sobie łatwo co słyszała, i umiała zręcznie zużytkować.
Słowem, dziewczę to pozostało dla niej zagadką.
Rok następny, przebyty na pensji, miał stanowić o tem, co z niej wyrosnąć miało i jaki charakter mógł się wyrobić z tych nasion, które prawie każdy człowiek na świat z sobą przynosi, a z nich jedne w nim zamierają, drugie do życia prawo mają.
Sędzina dla siebie i córki skorzystała z pobytu w większem mieście; porobiła sprawunki, zabawiła Jadwisię, wracała szczęśliwa. Albina, jak wyjechała smutną, tak z tem uczuciem powitała Sosenki.
„Kochana Lucynko! — pisała do przyjaciółki. — Obarczam cię listem, bo tak mi ciężko na duszy i smutno, taką walkę i bój kryję w sobie, iż się z tobą podzielić muszę... biedą moją!
„Muszę się pozbyć tego uczucia, które los zdawał się naumyślnie przez jakiś czas podsycać, aby mi dziś się go boleśniej wyrzec przyszło.
„Kochałam oddawna Bożaka, ale gdybym go tu nie spotkała i nie złudziła się jego nadzwyczajną dobrocią dla mnie, która mi się czem innem wydała, byłaby ta moja biedna miłość zwolna zeschła, jak zerwany kwiatek, włożony do zielnika...
„Zjawienie się Onufrego tutaj odżywiło we mnie uczucie, rozbudziło nadzieje, rozmarzyło mnie okrutnie, po to tylko, aby mi dzieciak ładny, stworzenie głupiutkie... istota, która nie ma nic za sobą, prócz twarzyczki różowej i uśmiechniętej, odebrała mój skarb...
„A!... tak mi się go wyrzec trudno!... tak trudno..
„Powiadam sobie stokroć, że powinnam się zdobyć na ten heroizm, aby, widząc go w niej rozkochanym szczęście mu własnemi rękami wyrobić, starać się Kamilkę podnieść, wykształcić, uczynić godną jego.
„Tak rozumiem mój obowiązek, ale mi się serce krwawi. Wyrzec się go, oddać go jej, pomagać do zabicia... siebie. Tak, bo to będzie samobójstwo szczęścia mojego.
„Gdyby nie ona, jestem pewna, że serce jego byłoby się ku mnie zwróciło, gdyby nie ona.
„Postanowiłam przez ten rok próby przypatrywać się jej, doglądać i po roku...
„A! nie wiem, co będzie po roku! Dlaczegóż ja koniecznie mam do tego pomagać, co mnie zabija? Mogę się ztąd oddalić, nie wiedzieć, nie patrzeć.
„Dziś żałuję niemal, że wziął moich rodziców. Zaciągnęłam obowiązki, powinnam mu być wdzięczna, nie mogę zerwać, trudno mi uciec. Dokąd?...
„W świat! byle na to nie patrzeć, a serca sobie nie krwawić!
„Zaledwieśmy powróciły z wyprawy do Z., gdzie umieściłam Kamilkę na pensji, Bożak nadbiegł, dopytując się z taką troskliwością o najmniejsze szczegóły, jak gdyby one dla niego miały niesłychaną wagę.
„Byłam tem — niemal oburzoną.
„Badał mnie o najmniejsze słowo, o znalezienie się, o wrażenia Kamilki, i wszystko, oczom mu powiadałam, znajdował cudownem, obiecującem, doskonałem...
„Chce w niej koniecznie widzieć ideał, gdy w istocie jest to trzpiotowate, wesołe dziecko, z całkiem jeszcze niewyrobionym charakterem.
„Musiał spostrzedz, żem trochę zimno mu odpowiadać zaczęła, poczuć, że się zbytnio zdradzał z zapałem, i przepraszał mnie.
„— Ostudzaj mnie pani, proszę — mówił, śmiejąc się — przywodź do rozumu, bo doprawdy ja sam się wstydzę mojej namiętności...
„Napróżno starałam się o czem innem zagadnąć go, myśl odciągnąć, prawił ciągle o Kamilce, wydobywając ze mnie, czym się spodziewała po niej tej istoty idealnej, którą on ją chciał mieć. Troszczył się o wpływ miasta i pensji. Musiałam mu opisywać panią Werner, opowiadać, jakeśmy się z nią o wychowanie Kamilki ułożyły.
„— Ale cóż pani wnosisz na przyszłość? Powiedz mi, proszę, jakie ona wrażenie czyni na niej? Mów mi prawdę!
„— Jedno tylko mogę panu powiedzieć — odparłam — to, że dotąd nic się w niej nadzwyczajnego, wybitnego nie mogłam dopatrzeć; Kamilka może trochę zanadto wie, że jest piękną, i zagląda za często do zwierciadełka. Zresztą jest ciekawą, ma pamięć, sądzę, że, gdy zechce, będzie się uczyć łatwo. Umysł jeszcze w pieluszkach...
„Wszystko to nie zaspokajało Bożaka, który mi zaczął przywodzić różne słówka Kamilki, według niego wielce obiecujące, według mnie wcale nic nie znaczące.
„Zamilkłam.
„Dowodem, jak jest nią zawsze zajęty, może być i to, że ciągle mnie nudzi, abym pisała, dowiadywała się, radziła i niespuszczała z oka jego wychowanki.
„Zgóry zapowiedział, że za kilka miesięcy prosić mnie będzie, abym pojechała odwiedzić dziewczę i opowiedziała mu, jaką znajdę w niej zmianę. On sam związał się słowem względem mnie, iż jej w ciągu tego roku widywać nie będzie. Ledwiem to na nim wymogła. Zrozumiał jednak w końcu, że powinien był to uczynić.
„Powiedziałam mu to otwarcie.
„— Pan jesteś nieuleczalny utopista; zarówno Kamilkę i Młynyska chcesz czemś uczynić niezwyczajnem... idealnem... Nadto pragniesz, a to zawsze grozi tem, iż nic się potem dokonać nie może. Pułkownik dawał panu dobrą radę, zmniejszyć obszar dóbr — na mniejszą skalę coś przedsiębrać...
„— Tak, ale ja ziemi się pozbywać nie chcę — odparł sucho...
„Wdałam się z nim w rozmowę gospodarska, podpierając się tem, com słyszała od Puchały; ale wprędce, zaledwie ją rozpocząwszy, zwrócił się do Kamilki...
Wkrótce potem Albina pisała znowu do przyjaciółki:
„— Zmuszoną zostałam, wcześniej, niżem się spodziewała, jechać do miasta, aby naocznie się przekonać o postępach Kamilki...
„Bożak tysiącem posług i ustępstw sąsiedzkich zyskał sobie zupełnie sędzinę, tak, że ona, zamiast mnie wstrzymywać, sama namawiała do tej nieznośnej podróży...
„Jadwinia naparła się jechać ze mną.
„Przyznam ci się, że kwaśna i smutna puściłam się w tę drogę...
„Sumienie każe mi życzyć Bożakowi i pannie Kamili, aby dziewczę się jaknajszczęśliwiej rozwijało, a moje serce upiera się przy wcale innem niepoczciwem pragnieniu.
„Wchodząc w głąb duszy, widzę, że byłabym rada, gdyby zbrzydła i pozostała sobie dziecinną i głupkowatą... Wstydzę się mojego egoizmu.
„Nimeśmy dojechały do Ż., wyrobiłam przecież w sobie uczciwe postanowienie, być bezstronnym sędzią.
„Z bijącem sercem weszłam do Wernerowej, nic śmiejąc prawie oczu podnieść na Kamilkę...
„Dziewczę jest — do nie poznania prawie zmienione... Nie zyskało nic wdzięku, ledwiebym nie powiedziała, że straciło ów dawny urok, który mu dzikość pewna dawała. Bojaźliwsza, sztywniejsza, może mniej otwarta i więcej nauczona ukrywać — Kamilka nie straciła czasu. Wyrosła, nabrała kształtów, ruchów zręczniejszych, ale nie jest to już polny kwiatek, tylko jakby coś przesadzonego na grzędę, a jeszcze z nią nie oswojonego.
„Nie straciła nic tylko z dawnej zalotności. Uczy się dobrze, ale nadzwyczajnych zdolności nie ma, muzyka ją bawi, ale ucha i uczucia jej nie obiecuje...
„Sam na sam będąc z Wernerową, zapytałam jej o zdanie, o to, co najwybitniejszego w niej znajduje.
„Chwaliła mi wychowanicę wogóle, ale zmuszona przyznała, że zalotności i ona spostrzegła wiele, a w umyśle zdolności nadzwyczajnych nie odkryła...
„— Fenomenu i cudu się z niej nie spodziewam, ale mi wstydu nie zrobi — zakończyła...
„Wzięłam na parę dni do siebie i Jadwisi pannę Kamilę, aby czynić nad nią spostrzeżenia. Dowiedziałam się tylko, którzy nauczyciele są — przystojni, a w ulicy nie było jednego młodego człowieka przechodzącego, któregoby Jadwisia po nazwisku nie mogła wymienić.
„Z pobytu w mieście znalazłam ją tak szczęśliwą, że wcale za Młynyskami nie tęskniła...
„Myślałam, że się będzie bardzo czule dopytywać o opiekuna. W początku istotnie mówiła o nim, ale się zdradziła z tem, że się przezemnie spodziewała podarku od niego.
„Przymówiła się o nowe sukienki i stroiki, utrzymując, że inne jej współuczennice daleko były lepiej wyposażone.
„— Moja Kamilko — odpowiedziałam jej — one są dziećmi majętnych rodziców, a ty sierotą na łasce pana Bożaka. I to, co masz, jest już bardzo wiele.
„— Ale pan Bożak bogaty? — odparła.
„— Tak, tylko nie ma obowiązku dzielić się z tobą. Serce ma dobre i czyni przez miłosierdzie.
„Skrzywiła się na miłosierdzie i uśmiechnęła tak jakoś, jakby się już czego innego domyślała.
„Wogóle wrażenie na mnie uczyniła — smutne, ale się samej siebie lękam, nie wierzę sobie, i Bożakowi powiem tylko, co znalazłam dobrego. Na co go zrażać zawczasu? A potem? Zdaż się to na co?
„Tak sobie powiedziawszy, powróciłam z Jadwisią, a byłam tak niecierpliwie oczekiwaną, że Bożaka zastałam już w Sosenkach, bo wyrachował, że dnia tego powinnam powrócić.
„Nie dał mi się prawie rozebrać i przeodziać, tak mu pilno było wiedzieć coś o Kamilce. Umyślniem go wytrzymała długo, wskazując na Jadwisię, bom przy niej nie chciała i nie mogła być otwartą.
„Chwaliłam mu wychowankę, ale nie zataiłam, że jest dosyć trzpiotowatą i zalotną. Wernerową sama to postrzegła...
„— Proszę panny Albiny — przerwał gorąco — kobiecie troszkę zalotności jest koniecznie potrzebnem. Niech mi pani wierzy. Piękna istota musi instynktowo starać się podobać i podnieść to, co czuje w sobie, co jest jej skarbem.
„Musiałam mu ja opisać jak wygląda, powtarzać jej słowa i śmiać się, gdy każde z nich oprawiał w dodane przez siebie brylanty.




Rok, który Kamilka spędzić miała na pensji, upłynął. Sędzina z córką i z Albiną pojechały po nią. Ułożonem było, że na wakacje wziąć ją obiecywała Czarlińska.
Sędzina, która przez rok ten cały nie widziała Kamilli, niezmiernie była zdziwioną, zobaczywszy ją.
Z dziecka na pół, stała się zupełnie, nagle dorosłą panienką; może aż do zbytku na wiek swój dojrzała.
Albina znajdowała trochę złośliwie, że pochwytała dużo, a nie umiała nic, ale mówić mogła o wszystkiem. Uważała też, iż więcej ją obchodziło życie, niż nauka, do której szczególnego powołania nie czuła. Co do wdzięku — sędzina zgadzała się z Albiną i z panią Wernerową, iż dziewczę, dojrzewając, raczej straciło coś z niego, niż wypiękniało. Rysy jej zgrubiały, zawcześnie zbytnio zaokrągliły się kształty, urok dziecięcy zatarł się, była ładną, świeżą, ale pospolitą.
— Czekajmy, co powiedzą mężczyźni! — szepnęła Albina — my, przez nasze oczy kobiece, patrzymy inaczej.
I tym razem w Sosenkach czekał na przybycie swej wychowanki Bożak; ale miał tyle mocy nad sobą, że przy powitaniu szczególnego mą nie okazał zajęcia.
Kamilka była drżąca i jak wiśnia zarumieniona. Milczący i zdaleka na nią spoglądając, przysłuchując się, siedział p. Onufry do późna. Niepodobna było odgadnąć, jakiego doznał wrażenia; podziękował sędzinie i Albinie, i odjechał do Młynysk.
Nazajutrz spodziewano się go, ale nie przybył.
Zdziwiło to Wysocką, a Kamilka ciągle biegała do okien i wyglądała opiekuna, wystroiwszy się do niego bardzo starannie.
Trzeciego dnia po obiedzie nadjechał Bożak; wybiegła naprzeciw niego wychowanka, ale ją powitał dosyć chłodno.
W kwadrans potem wyciągnął Wysocką na rozmowę do ogrodu.
— Jakżeż ją pan znalazł? — pytała go.
— Inną, niż się spodziewałem — odparł. — Wernerowa, ja nie wiem, wpływ tego miasteczka... trudno wytłumaczyć, uczyniły ją... jak się wyrazić?... pospolitą.. Straciła wiele.
Westchnął.
Albinie żal się go zrobiło.
— Przypatrz się pan lepiej — rzekła — wyciągnij ją na rozmowę, staraj się poznać bliżej. Wychowanie skończone nie jest, zaledwie rozpoczęte... wiele jeszcze zyskać może.
— Ale odzyskać tego, co straciła — dodał Bożak — wątpię.
W saloniku potem opiekun się przysiadł do wychowanki i począł z nią rozmowę o... mieście i o pensji.
Albina z sędziną usunęły się dość daleko, aby swobodnemu szczebiotaniu dziewczęcia nie przeszkadzać.
Wysocka tylko badała twarz Bożaka, czyniąc z niej wnioski. Nie mogła wyczytać na nim zbytniego zachwytu. O ile pochwycić się dało ze szczebiotu Kamilki, rozpowiadała dosyć pospolite rzeczy, i spostrzeżenia jej nie odznaczały się oryginalnością.
Bożak słuchał coraz posępniejszy.
Dziewczę, więcej oczyma, niż ustami, starało się go ująć. Znajdowało się z pewną zalotnością powstrzymywaną, lecz jakby oczekującą znaku tylko do wybuchnięcia żywszego.
Pan Onufry nie dał jej najmniejszej zachęty — był zimny.
Albina powinna się była tem uradować, a wistocie drżała i doznawała uczucia niewysłowionego. Zdawała się boleć nad zawodem Bożaka i nad dziewczęciem.
Po herbacie zbliżył się p. Onufry poufnie do Wysockiej.
— Wie pani — rzekł — niema na świecie nic smutniejszego dla kobiet nad wychowanie na pensjach. Ściera ono z nich, co z domu naiwnego i dobrego przynoszą, a nadaje im taki charakter i fizjognomję pospolitą, trywjalną, że...
Nie dokończył.
— Pan sądzisz, że pensja winna? — spytała Albina.
— Straszliwie, okrutnie mi ją popsuła pani Wernerowa — zawołał Bożak. — Jestem w najwyższym stopniu rozczarowany, ostygły.
Albina milczała. Chwilę chodzili po pokoju, nie rozpoczynając rozmowy.
— Różne mi się myśli snują po głowie — dodał Bożak. — Wychowania rozpoczętego nie mogę przerwać; radbym zmienić rodzaj jego, metodę, to, ale niepewien jestem, co począć.
— Ja także — dodała Wysocka.
Bożak, po długiem milczeniu, znowu rzekł smutnie:
— Człowiek ulega tylu metamorfozom niespodziewanym, ma takie mementa w życiu niezrozumiałe... Pani nie znajdujesz Kamilki dziwnie pospolitą, dziwnie podobną teraz do pierwszej lepszej młodszej warszawskiej?
Zmilczała Wysocka.
— Pomóż-że bo mi pani, abym nie miał sobie do wyrzucenia, żem postąpił po trzpiotowsku i nielitościwie.
Wysocka nie umiała nic poradzić.
Bożak wpadł potem na myśl, że wpływ Albiny, ciągłe z nią obcowanie, mogłyby na Kamilkę wpłynąć bardzo korzystnie. Chwycił się tej myśli z niezmierną gorącością, ale nim się z nią wydał, naprzód chciał wyrozumieć sędzinę, czyby się zgodziła na to, aby Kamilka u niej przy Wysockiej pozostała?
Nie chciał jej Czarlińskiej odbierać, a pragnął pozyskać dla swej wychowanki.
Zagadnięta, choć nadzwyczaj łagodnie i zręcznie, sędzina zmieszała się mocno. Nie życzyła sobie ani stracić kochanej Albiny, ani córce dawać towarzyszki, której wyłącznie instynkt macierzyński lękać się jej kazał. Zaczęła się delikatnie wymawiać szczupłością domu, warunkami swojego życia — i prosiła o czas do namysłu.
Dla sędziny groźba stracenia Wysockiej była tak straszna, że gotowa była nawet Kamilę przyjąć, byle jej nie odebrano z Sosenek. Bożak zaś i lepiej mógł zapłacić, i Albina za rodziców miała dla niego obowiązki.
Po wyjeździć pana Onufrego, przestraszona Czarlińska pochwyciła Albinę do swojego pokoju.
— Moja ty złota, dobra, kochana — zawołała, rzucając się jej na szyję. — Nie opuszczaj mnie! Mówił ci co Bożak?
— O czem?
— O Kamilli.
— Tylko, że wogóle doznał zawodu.
— Ale jemu się zdaje — dodała sędzina — że gdybyś ty się zajęła jej wychowaniem, dałoby się to naprawić. Wystaw sobie, on chce, abym ja tę dziewczynę wzięła do siebie, aby się wychowywała z Jadwisią przy tobie, a ja nie życzę sobie, aby ta towarzyszka, której my nie znamy, popsuła mi moją Jadwisię. Co tu robić?
Milczała zamyślona Albina.
— Jak ja się na to nie zgodzę — rzekła Czarlińska płaczliwie — gotów mi ciebie odmówić... a ja nie chcę stracić cię! Jadwisia tyle skorzystała, ja tak jestem szczęśliwa. Za nic! Za nic!
— Mnie pan Onufry o tym projekcie wcale nie mówił — odparła Wysocka — a zdaje się, że powinien był spytać przynajmniej...
— A! on ciebie jest tak pewnym — szepnęła sędzina.
Zarumieniło się dziewczę i zadumało.
— Kamilka jest trzpiotowata — mówiła dalej troskliwa matka — w mieście, pomimo dozoru Wernerowej jeszcze się stała zalotniejszą i lekkomyślniejszą. Będzie mi Jadwisię bałamuciła!!
— Nie wiem — odpowiedziała Albina. — Jadwisia jest tak dobrem i rozumnem dzieckiem, że na nią to wpływu mieć nie może. Zresztą ja byłabym nieustannie w odsieczy. Obawiać się niema czego, a gdyby pani pozwoliła zostać Kamili, mogłabyś mieć zasługę, bobyśmy ją wszyscy razem, pani, Jadwisia i ja, uratowali może i potrafili przerobić...
Sędzina usiadła zamyślona.
— Jadwisia tak mi jest droga, że nie śmiem pomyśleć o żadnej niebezpiecznej dla niej próbie.
— To, coś pani powiedziała — przerwała Albina — o próbie, mogłoby nam być skazówką. Niech pani, nie zobowiązując się na czas dłuższy, zgodzi się na próbę.
Czarlińska nie opierała się i uściskała Albinę, która w parę dni potem pisała do przyjaciółki.
„Wszystko się tak składa, abym nie mogła wymówić się i spełniła ofiarę, własnemi rękami kształcąc tę istotę, która w jego sercu ma mnie zastąpić i odebrać mi szczęście moje.
„Walczyłam z sobą i uległam. Kamilka zostanie w Sosenkach, razem z Jadwisią przy mnie, a ja mam posłannictwo zrobić z niej ów ideał... z tego materjału, dosyć pospolitego, wyrzeźbić postać, któraby go mogła zachwycić.
„Nie łudzę się wcale, zadanie jest nadzwyczaj trudne, a dla mnie może więcej, niż dla kogokolwiek innego, bo zazdrość czyni mi tę dziewczynę nieznośną. Z obowiązku muszę dla niej być czułą, wylaną i oddać się jej cała...
„Trud przedsiębiorę przykry dla mnie, a zdaje mi się bezskuteczny.
„Kamilki pierwsze lata upłynęły dziko, z wiejskiemi dziećmi, na podwórzu. Rosła, jak zwierzątko, i wszystkie jej krwi i temperamentu popędy miały czas rozwinąć się bez przeszkody, wzmocnić, stać niemal nałogami, naturą.
„Potrafięż ja z niej zrobić istotę nową, taką, jakiej on pragnie?
„Z Jadwisi miałam pociechę wielką, bo macierzyńskie wychowanie, zawsze najlepsze, usposabiało ją do przyjęcia wszystkiego dobrego; gdy w Kamilce ciągle ułaskawione odzywa się bydlątko.
„Obie z Jadwisią wzięłyśmy się do panny Kamilli, która po mieście i po pensji (bo na tej była stosunkowo swobodniejszą) tęskni, meczy się, i zamiast się przywiązać do towarzyszki swej i do mnie, lękam się, aby nas obu nie znienawidziła.
„Upilnować jej na wsi trudno. Wymyka mi się co chwila i znajduję ją gdzieś w kątku na rozmowie to z pisarzem prowentowym, to bodaj z chłopakiem ze wsi. Przyczesujemy jej gładko włosy i płacze za loczkami i puklami.
„Rzadko książka ją zajmuje, chyba coś takiego, co właśnie najmniej stosowne. Jadwisi opowiada w sekrecie treść romansów, które już czytała.
„Słowem, Lucynko, niewdzięczne mam zadanie, któremu nie podołam.
„Psuje mi jeszcze wszystko Bożak, bo nadto często tu bywa, a dziewczę, wiedząc, że on ją kocha, przymila się do niego, on się zapomina i... zamiast wychowania, jest to przedmowa do romansu.
„Zwróciłam na to uwagę pana Onufrego, ale mi wziął za złe wymówkę.
„— Więc mi nie wolno jej widywać? — zapytał urażony.
„— Ja tego nie wymagam, ale odwiedzaj ją pan jako opiekun, nie jako rozkochany, nie chwytaj nieustannie za rączki, nie całuj ich, nie praw jej słodyczy, nie wbijaj w pychę.
„Osobliwy człowiek z pana Onufrego!
„Gdy dłużej z nim mówię, przyznaje, że mam słuszność. Zgadza się na to, co ja zarzucam Kamilce, widzi jej wady, ostyga dla niej; ale to trwa dotąd, dopóki jest ze mną i póki w samotności na Młynyskach nie rozmarzy się znowu. Przyjeżdża potem niepoprawiony, a ja muszę z nim staczać walkę.
„— Wiesz pan, co byś powinien uczynić? — powiedziałam mu otwarcie. — Oto: albo się z Młynysk wynieść powinieneś na jakie pół roku, aby tu nie zaglądać albo nie przyjeżdżać do Sosenek, bo bałamucisz sam Kamilkę i wszystkie nasze starania około jej wychowania w niwecz się obracają.
„— Pani mnie wypędzasz? — zapytał.
„— W jego własnym interesie — rzekłam.
„A że on mi się poczciwie, po przyjacielsku spowiada ze wszystkiego, co robi i zamierza, wyliczyłam mu ile ma pilnych spraw do Warszawy, ile maszyn, narzędzi, ludzi potrzebuje zamówić do swojego gospodarstwa.
„Mnie Młynyska teraz tak obchodzą, jak jego, a on czyni mi ten honor, że choć nie kocha, niestety, ale słucha!
„Jak się to dzieje, że, gdy jesteśmy z nim dłużej, tak mnie i jemu z tem dobrze, taki wesół jest, tak się zdaje serdeczny, jakby miał w istocie dla mnie przywiązanie, coś więcej nad tę przyjaźń, którą ja... odpycham, bo mi jej mało.
„Każdego wieczora, przesiedziawszy tu kilka godzin, i pierwsze pół godziny poświęciwszy Kamilce, gdy potem się przysiadzie do mnie, już nie odstępuje. Jestem jego powiernikiem, doradzcą, wszystkiem czem chcesz, tylko nie... tem, czem bym ja być chciała!
„Wyprawię go koniecznie na kilka miesięcy. Mam w tem podwójny interes. Naprzód: nie będzie mi przeszkadzał do przekształcenia Kamilki, jeśli ono możliwe; powtóre: ja sama chcę od niego odwyknąć.
„Stał się dla mnie tak potrzebnym do życia, jak powietrze dla oddechu; a gdy się ożeni, porzucić go, szukać gdzieś na szerokim świecie chleba będę musiała...
„Wczoraj, zwyciężyłam nareszcie, pożegnał nas, wyjeżdża i ma zabawić kilka miesięcy. Przy pożegnaniu powiedział mi:
„— Uległem pannie Albinie, jadę, ale będę tęsknił i radbym już być z powrotem. Kamilka już jest znacznie lepiej. Spodziewam się ją zastać, gdy przyjadę, zupełnie inną i podobną do swej nauczycielki...
„A ja pomyślałam w duszy: nauczycielka radaby być do Kamilki podobną i... choćby tak ograniczoną, jak ona, ale... kochaną!
„Lucynko!... Co to za urok w tem słowie i uczuciu!
„Listy moje stają się dziennikiem. Mało mam czasu, aby pisać długie i nierównie mi łatwiej rzucać coś czasem na papier, a gdy się tego zbierze kilka półarkusików, wyprawić je do ciebie...
„Miesiąc już, jak odjechał Bożak.
„Dla mnie straszne pustki po nim zostały, alem się zajęła gorliwie Kamilką... Niestety! — nie widzę dotąd postępu ani zmiany, stała się tylko skrytszą, ostrożniejszą i, mimo całej mojej czułości dla niej, obawia się mnie, odsuwa... dziczy. Słucha, bo musi, lecz zimno...
„Zalotna okrutnie — jest zarazem dziwnie chłodną. Ani do sędzinej, ani do Jadwisi, ani do nikogo się nie przywiązała.
„Kokietuje po dziecinnemu wszystkich przyjeżdżających, obcy i nowi ludzie niezmiernie ją zajmują, ale w niczem nie widzę serca.
„Egoizm, który może pierwsze lata sieroctwa wyrobiły, bierze w niej górę nad wszystkiemi uczuciami. Jeżeli płacze, to — nad sobą tylko, jeżeli się rozczula, to tylko tem, co ją samą dotyka.
„Czasem sobie wyrzucam mój pesymizm, ale mi się zdaje, że ja z niej nic nie zrobię. Jeżeli Bożak się uprze i — zakochany, oślepły, ożeni się z nią, będzie najnieszczęśliwszy...
„Jestem cała poruszona, oburzona, gniewna... i spłakałam się aż z desperacji. A! ta Kamilka!!
„Okazuje się, że w czasie pobytu na pensji, mimo całej baczności Wernerowej, umiała zawiązać romans z oficerem. Nikt w świecie się tego nie mógł domyślać. Ów niegodziwy Lowelas, wiedząc, że dziecię jest sierotą, a oczarowany pięknością jej i młodością, zuchwały zrobił projekt wykradzenia jej, na który ona zgodzić się musiała. Wszystko już było do ucieczki przygotowanem i cudem tylko potrafiliśmy ją ocalić. Czujność naszych poczciwych sług zapobiegła skandalowi.
„Wystaw sobie rozpacz sędzinej i moją! Kamilka spłakała się, ale się nie zapierała... i gdy ucieczka się nie powiodła, dała się zamknąć z obojętnością, graniczącą, nie wiem, czy z głupotą, czy z lekkomyślnością niewysłowioną. Dałaby się uwieźć — a po tym kochanku nie okazała żalu. Chciała tylko wolności. Starannie ukrywamy tę niebaczną przygodę, nie piszę o niej do Bożaka, lecz, gdy powróci, nie zataję przed nim. Powinien wiedzieć o wszystkiem. Nie przywiązuję wagi do tego dzieciństwa, z którego człowiek niepoczciwy chciał korzystać; Kamilka nie wiedziała, co robiła — ale ma to jednak znaczenie pewne?
„Sędzina teraz wpływu dziewczyny już tak zepsutej — jak ona powiada — obawia się dla córki i Jadwisię trzyma jak najdalej od niej.
„Ja po całych dniach prawię nauki moralne, ale jestem przekonaną, że ona ich wcale nie słucha. Siedzi z oczyma spuszczonami, usta zagryza, nie odpowiada nic i dobyć z niej słowa uczutego niepodobna. Jak lód jest, jak kamień.
„..Bożak o tydzień wcześniej powrócił, niżeśmy się go spodziewali.
„Dowiedziawszy się o tem, przyszła do mnie po raz pierwszy z pewną pokorą Kamilka, prosząc i zaklinając, abym o oficerze nic mu nie mówiła. Winę całą składała na niego.
„— Zataić tego nie mogę — odpowiedziałam jej łagodnie — jeżeli nie ja, ktoś inny go o tem z pewnością uwiadomi. — Będę się tylko starała winę zmniejszyć, usprawiedliwić cię.
„W Młynyskach nikt Bożakowi nie mógł powiedzieć o tem, przybył więc wesół i z kieszeniami wyładowanemi mnóztwem podarków dla nas wszystkich, aż do sług. Przybywał tak rozpromieniony, pełen jakichś najsłodszych nadziei, że mi się żal zrobiło; posępne twarze sędzinej i moja wzbudziły w nim niepokojąco przeczucia.
„Kamilka wybiegła pierwsza witać go z przesadzoną, nienaturalną czułością, którą on wziął za dobrą monetę. Poruszony wszedł z nią do pokoju.
„Wkrótce potem wziął mnie na stronę.
„— Cóż? Kamilka? Ja ją znajduję nadzwyczaj na awantaż zmienioną. A! ile pani wdzięczen jestem... Prawda? rozwinie się ona...
„Smutnym odpowiedziałem mu uśmiechem...
„— Mieliśmy wiele, wiele do czynienia z pańską wychowanką — rzekłam — i nie będę taiła, że sędzina i ja jesteśmy niemal zrozpaczone. Posłuchaj pan, co się to trafiło.
„Oszczędzając dziewczęcia, opowiedziałam smutną przygodę, a nadchodząca sędzina, której mi trudno było powstrzymać, nadała jej może zbyt tragiczny charakter.
„Bożak załamał ręce rozpaczliwie. Chciał biedz sam do niej, ledwiem go powstrzymała i cokolwiek ułagodziła.
„— Jest to tylko dzieciństwo — rzekłam. — Wina większa człowieka, co śmiał nadużyć jej dobrej wiary i niedoświadczenia, niż Kamilki.
„— Ale co za płochość! — wołał Bożak.
„Uspokoił się zwolna i postrzegłam, że nasze uniewinnienia stały się wkrótce zbytecznemi, bo on sam zaczął ją tłumaczyć.
„Poszedł potem do niej i nie wiem, jak wypadła rozmowa, alem widziała ją, bardzo żywo uniewinniającą się, opowiadającą, a Bożaka słuchającego ze współczuciem.
— „Masz pani słuszność — rzekł potem, wchodząc do nas — dzieckiem jest i nie zawiniła wcale... To awanturnik jakiś... i rzecz tylko niemiła, że się to rozgłosi, choćbyśmy utaić chcieli...
„Westchnął: — biedna dziewczyna! — Przy herbacie Kamilka nadrabiała fantazją, mówiła wiele, nadto widocznie chciała p. Onufremu dowieść, że się niewinną czuła, że była pewną przebaczenia.”
Rok cały upłynął od wysłania tego listu, w ciągu którego wychowanica pozostała przy Albinie... Cały ten przeciąg czasu, na który rachowano, nie sprowadził najmniejszej zmiany. Kamilka, w sobie zamknięta, opierała się wszelkiemu wpływowi osób otaczających. Biedna Wysocka miała często łzy na oczach, czując, że cała jej praca, trud, poświęcenie, były stracone.
Bożak w ciągu roku przechodził przez różne metamorfozy namiętności.
Zrażał się czasem do Kamilki, rozpaczał — chciał zupełnie się wyrzec, czuł, że, żeniąc się, popełni niedorzeczność, a namiętność jakaś zmysłowa, niepohamowana, dzika, napowrót go ciągnęła do tej twarzyczki, w którą godzinami się pożądliwie wpatrywał.
Stworzył sobie teorję własną nareszcie, iż miłość mogła tylko i musiała tę istotę odżywić, wlać w nią duszę, podnieść... Oświadczył ku końcowi roku Albinie, iż postanowił się żenić.
Niezłomną miał wolę. Ślub według niego był dopełnieniem wychowania.
— Po ślubie wywiozę ją na kilka miesięcy za granicę — mówił Albinie — niepodobieństwem jest, aby podróż, towarzystwo — nie podziałały na nią.
Wysocka ciągle padała ofiarą. Ona i sędzina musiały się zająć wyprawą, przygotowaniami, i tą lodowatą Kamilką, którą wiadomość, iż wychodzi za mąż, do najwyższego stopnia roztrzpiotała, uszczęśliwiła, ale po dziecinnemu.
Bożak dowodów przywiązania musiał szukać w tem, co wcale inne miało znaczenie.
Po Albinie nikt w świecie się nie mógł domyślać, że pomagała do tego, co jej ostatnią odbierało nadzieję. Nie starała się p. Onufrego odciągnąć od tego związku, nie odradzała napróżno, oddała się cała na posługi Kamilli.
Dzień w dzień prawie powtarzała jej jedno:
— Patrz, jak powinnaś mu być wdzięczną. Winnaś mu wszystko. Całe twe serce oddaj; myśl, staraj się i pracuj, abyś go uczyniła szczęśliwym.
Dziewczę słuchało nieme, a najczęściej potem pytało, czem która sukienka będzie garnirowaną.
Wysocka, czasem sam na sam pozostawszy, łamała ręce i zalewała się łzami.
Ślub po cichu bardzo odbył się potem w Sosenkach, a wesela z zabawami nie było wcale. Wieczorem państwo młodzi odjechali do Młynysk, zkąd po kilku dniach w podróż się puścić mieli.
Bożak zdawał się nad wyraz wszelki szczęśliwym, a Albina nazajutrz po ślubie pisała do przyjaciółki.
„— Stało się, kochana Lucyno!.. Biedny, ślepy, roznamiętniony Bożak związał los swój z istotą, która nie tylko nie warta jest jego, ale nigdy ocenić tego człowieka nie potrafi.
„Widzę, czuję, jak rychło ostyglejszy Onufry całą nicość tej życia towarzyszki uczuje, jak boleśnie da mu się uczuć błąd popełniony.
„Gdyby zresztą Kamilka tylko umysłem gonie dochodziła, a sercem była go warta... miłością płaciła za brak innych przymiotów; ale ona nie ma serca, a pali się jej główka! Nie śmiem przeczuwać, nie chcę prorokować, jak noc jestem smutną, tak mi go żal...
„Mam za to pociechę z Jadwisi, ale razem w niej smutek.
„Rozwinęła mi się tak szczęśliwie, tak bujno, że, wśród społeczeństwa tego zacofanego, nie żyjącego wcale myślą nie duchem, będzie nieszczęśliwą. Mama często już nie rozumie Jadwisi, jesteśmy we dwie tylko.
„Biedne dziewczę wyrywa się myślą na świat szerszy, a jego przeznaczeniem wyjść za zadomowionego szlachcica, za kogoś w rodzaju Bodiakowskiego... i żyć z nieocenioną, osamotnioną, sierotą.
„Jadwiga już mnie teraz wcale nie potrzebuje, jestem w Sosenkach gościem tylko. Jeździm z nią razem do Młynysk, do rodziców, sprowadzamy i czytamy książki, marzymy, szukamy sobie zatrudnień, któreby brak towarzystwa zastąpiły.
„. . . Pochowałam ojca, kochana Lucynko! Matka moja została samą, potrzebuje mnie... przenoszę się do Młynysk. Czarlińska zacna i poczciwa rozstaje się ze mną, jak z własnem dziecięciem, płacze.
„Co będę robić w Mlynyskach, nie wiem.
„Myślę o założeniu szkółki dla dziewcząt. Mnóstwo oficjalistów jest w okolicy, których córki wcale żadnego nie odbierają wychowania, żadnej nawet elementarnej nauki. Mój czas wolny. Chciałabym stać się użyteczną drugim, bo sobie nie zdałam się na nic.
„Od śmierci ojca, matka leży chora ciągle. Drżę, myśląc, że Bóg mi ją wydrzeć może i uczynić mię sierotą, sierotą tak bez nadziei, ażeby kiedy sieroctwo to się mogło zmienić.
„Lekarz mi powiada, że choroba matki nie jest groźna, ale siły wyczerpane. Mimowoli przychodzą przykłady tych małżeństw, które po długiem pożyciu wspólnem, gdy się rozerwało, jedną prawie trumną się zamknęły.
„Moja Lucynko droga, jakiej siły potrzebuje człowiek, aby w tej smutnej pielgrzymce życia nie upadł! A ja, ja jestem tylko słaba kobietą... ową bierną istotą, co sama przez się żyć, gdy niema dla kogo, nie może.
„Od dzieciństwa powinnam się była nauczyć cierpieć i nie skarżyć się, a o to, widzisz, nauka poszła w las. Cierpię wprawdzie, ale piszczę, choć mam zawsze w pamięci spartańskiego chłopca uśmiech.
„. . . Od wyjazdu Bożaka upłynęło parę miesięcy, miałam tylko dwa listy od niego, chociaż pisać obiecywał.
„Pierwszy z nich wesoły, jasny, promienisty, tryskał szczęściem. Do tego i Kamilla się przypisała, pewno nie z własnej woli... dziękując mi i t. p.
„Nastąpiło potem dosyć długie milczenie, które sobie tłumaczyłam, bo nie mógł mieć czasu myśleć o mnie, cały zatopiony w swojem szczęściu i — w porcelanowych oczkach Kamilli.
„Drugi list dał mi do myślenia, czytałam w nim to, czego nie pisał... Chciał widocznie zaspokoić mnie dalszym ciągiem szczęścia, które się w pierwszym obiecywało, a uczynił to tak nieumiejętnie, że przez nadrabianą wesołość przeglądał smutek... Kilka razy czytałam list ten i coraz przykrzejsze zostawiał mi po sobie wrażenie.
„O Kamilce zaledwie słów parę, a od niej nic, żadnego przypisku. Tłumaczył ją tem, że bardzo była zajętą... Czem?! Nie znam w niej do niczego fantazij, zamiłowania, zapału. Natura jest jej obojętną. Książki nudzą, robotą się brzydzi. Cóż mogło ją tak zaprzątać?”




Milczenie, na które się skarżyła Albina przed przyjaciółką, przedłużyło się potem tak dalece, że, gdyby nie wiadomości, jakie rządzca Miynysk odbierał, i żądania pieniędzy, bo podróż nadzwyczaj się okazała kosztowną, można się było obawiać o młode małżeństwo.
Od rządzcy, warszawianina, niegdyś ucznia szkoły w Marymoncie, pana Wacławskiego, młodzieńca, który srodze się nudził w Młynyskach i ratował, nudząc sobą Albinę, dowiadywała się ona tylko już o Bożaku.
Młode małżeństwo zwiedzało z kolei Szwajcarję, potem Włochy, wróciło do południowej Francji, a ztamtąd się udało do Paryża... Pobyt w stolicy tej przedłużał się nad wszelkie przewidywania... Pan Wacławski nie umiał tego wytłumaczyć. Skarżył się na nadzwyczajne wydatki Bożaka i sykał na rozrzutność jego. Albina broniła przyjaciela.
Podług pierwotnego planu, cała podróż nie miała trwać dłużej nad pół roku.
Tymczasem już prawie rok upływał, a nowożeńcy ani wracali, ani się nawet obiecywali z powrotem.
Albina siedziała ciągle prawie przy chorej matce, a Jadwisia z sędziną odwiedzały ją i przesiadywały po kilka dni w pustych Młynyskach. Naówczas i pan Wacławski zjawiał się, aby patrzeć w uśmiechniętą twarzyczkę Jadwisi, z czego sędzina wcale nie była rada, bo — rządzca, nie possessionatus... nie mógł u niej mieć łaski, choć był wcale przyzwoitym człowiekiem i przyszłość miał przed sobą.
Niekiedy, gdy staruszka Wysocka miała się lepiej, a Albina mogła do jej towarzystwa uprosić starą ekonomowę, siedzącą tu na gracji i ordynarji, jechała do sędzinej i odpoczywała w Sosenkach...
Jednego jesiennego wieczora ciepłego, Czarlińska, Jadwisia i Albina siedziały pod lipami w ogródku i rozmawiały chłodno o książce, którą Jadwisia właśnie była skończyła czytać, gdy kroki żywe, gorączkowe kogoś obcego dały się słyszeć nie od domu, ale od furtki ogrodowej, na pola wychodzącej.
Sędzina po chodzie poznawała z łatwością znajomych i zwróciła się niespokojnie, domyślić się nie mogąc, ktoby nadchodził. Nie był to nikt z domowych, a nie mógł być obcym, bo turkotu powozu ani bryczki nie słyszały.
Kroki się zbliżały. Albina zarumieniona patrzyła w stronę, z której ją dochodziły. Niespokój przeczucia jakiegoś ogarnął ją, robótka wypadła z rąk.
W tem po za gałęźmi lip pokazał się idący żywo i zbliżający się ku altanie mężczyzna.
Był to Bożak, lecz jakby z trumny powstały, blady, wychudzony, zestarzały, straszną jakąś gorączką, która go paliła; w sukniach niedbale włożonych, z włosami w nieładzie.
Choć powietrze było chłodne, kapelusz niósł w ręku, jakby go na głowie nie mógł utrzymać.
Zobaczywszy go, Wysocka pierwsza porwała się, podbiegła ku niemu, bo na obliczu jego spostrzegła wypisane nieszczęście jakieś.
Niezmiernie wzruszony nadszedł Bożak, rzucając oczyma w koło, wyciągając rękę do powitania, a mówić nie mogąc. Pierwszą uścisnął dłoń Albiny, która stała najbliżej, pocałował sędzinę w rękę i padł na ławę, nie odezwawszy się ani słowa.
Kobiety otoczyły go w milczeniu.
— Panie Onufry! co panu jest? — zapytała najśmielsza Albina. — Mów; masz jakiś smutek; podziel go z nami!
— Gdzie jest Kamilka?
Bożak się wstrząsnął cały.
— Umarła — rzekł dziwnym głosem, oczy spuszczając — umarła. Tak, straciłem ją. Rana świeża jeszcze, nie tykajmy jej, proszę.
Nikt więcej pytać nie śmiał. Sędzina miała już na ustach wykrzyk, i wstrzymała go. Bożak siedział, jak wryty, skamieniały, patrząc w ziemię.
Poczęto o rzeczach obojętnych. Wysocka spytała go, czy był w Młynyskach; potrząsł głową.
— Nie; przybyłem tu wprost — rzekł z westchnieniem.
Nie wiedząc, co mówić więcej, Albina zawiadomiła go, iż w domu zastanie wszystko w dobrym stanie i w porządku, gdyż, odwiedzając matkę, słyszała o tem od Wacławskiego, który tęskliwie oczekiwał na pana.
Tak upłynęła chwila, a sędzina z córką znalazły jakiś pozór do oddalenia się na czas jakiś, zostawiając go sam na sam z Albiną. Nie bez przyczyny sądziły, że z nią poufalszym będzie, łatwiej się użali, wypłacze i — dozna ulgi w boleści.
Po odejściu sędziny, w istocie podniósł oczy Onufry, powiódł niemi dokoła niespokojnie, chcąc się przekonać, że sami byli z Albiną, i — wstał z ławki.
Rękami wychudzonemi potarł czoło, zbliżył się do Wysockiej, pochwycił ją za rękę i poniósł do ust.
— O panno Albino! — zawołał, — co ja wycierpiałem.
— I nie dałeś nam pan ani słowem znać o sobie! — przerwała Wysocka.
— Cóżem miał pisać? — rzekł Onufry — żem był najnieszczęśliwszym z ludzi?
— Kamila chorowała? — spytała Wysocka.
Bożak spojrzał jej w oczy i poruszył ramionami. Obejrzał się.
— Powiedziałem, że umarła — odezwał się — tak, dla mnie ona już nie żyje, straconą jest. Uciekła poprostu z jakimś francuzem, z którym poznaliśmy się w podróży, zabrawszy mi wszystko, tak, że się ruszyć nie mogłem... ani ich gonić... A potem — chorowałem ciężko.
I padł znowu na ławę.
— Pani lepiej wiedziałaś odemnie — mówił dalej — to była istota bez serca, bez uczucia, bez sumienia, próżna i płocha. Postrzegłem prędko po wyjeździe, iż ciężkie mieć będę z nią zadanie. Pracowałem, cały się jej oddając; nie chciała i nie mogła mnie zrozumieć. Żyła tylko rozrywkami. Coraz nowi ludzie pociągali ją ku sobie. Płochość była przerażająca, przykra; wstydzić się musiałem co chwila. Z jednego miejsca przenosiłem się z nią do drugiego, a wszędzie spotykało mnie toż samo, zawsze toż samo. Byłem w rozpaczy niemal. Naostatek musiałem surowym być stróżem nad nią, gdy ona sama nie umiała czuwać nad sobą. Poczęły się narzekania na tyranję, łzy, sprzeczki i życie niewysłowionej męczarni. W ostatku — uciekła. Niewiem nawet na pewno z kim, chociaż się tego domyślam. Leżałem długo w gorączce, wracam...
Zamilkł nagle.
— Nie prawdaż — odezwał się po chwili — najlepiej jest mówić, że umarła? Wszystko w ten sposób skończone.
Albina słuchała ze współczuciem.
— Niestety — rzekła, namyśliwszy się — mój stary przyjacielu, nic jeszcze nie skończyło się, oprócz twojego marzenia o szczęściu. Kamilla błąkać się będzie po świecie, a gdy ją opuszczą wszyscy, powróci do ciebie. Węzeł, który was łączy, pozostaje nierozerwanym. Staraj się czemś zająć, życie zapełnić i zapomnieć.
Mówili jeszcze po cichu, gdy sędzina powróciła z Jadwisią.
Bożak miał tyle mocy nad sobą, iż obojętną starał się zawiązać rozmowę o podróży swej, omijając wspomnienia żony. Sędzina potem nowiny z sąsiedztwa zebrała dla zabawienia go, chociaż niewiele ich było, bo tu życie płynęło daleko powolniej i mniej w niem było niespodzianek.
Nad wieczór, chociaż starano się go zatrzymać w Sosenkach, Bożak pojechał do domu.
Nazajutrz zaraz Wysocka wyprosiła sobie konie i pogoniła za nieszczęśliwym, nie mówiąc, tylko sędzinie pod sekretem, co było prawdą. Dla Jadwisi przyjaciółka jej powinna była uchodzić za umarłą.
Przez całą drogę do Młynysk, Albinie oczy prawie nie osychały; czuła, że życie jej wstępowało w nową epokę, wkładając obowiązki, do spełnienia ciężkie, bez żadnej w przyszłości nadziei.
Musiała stać, jak siostra miłosierdzia, przy łożu chorego brata.
„— Lucynko moja — pisała wkrótce potem do przyjaciółki — ociągałam się z listem, bo nie wszystko papierowi powierzyć można, nie wszystko wypisać się daje, a pisanie też boli.
„Bożak jest biedny słomianym wdowcem, w Paryżu opuściła go żona! Tej ostateczności ja nawet, nie lubiąca jej, nigdym nie przypuszczała. Znałam ją od początku płochą, chciałam przewidzieć niewdzięczną.
„Powrócił schorzały, pół żywy, znękany, zniechęcony do życia, straszliwie zmieniony. Nikt nie wie istotnej prawdy, powiada, że żona umarła.
„Wprost naprzód przybył do Sosenek i mnie tylko zwierzył się z nieszczęścia swego, nie śmiałam mu przypomnieć nawet, że go ostrzegałam, żem mu odradzała, że chciałam odwlec małżeństwo.
„Na cóżby się to dziś zdało dowodzić, że ja od niego widziałam jaśniej? nie byłoby to żadną dla niego pociechą.
„Pobiegłam za nim zaraz do Młynysk, aby czuwać, rozerwać go, nie dać mu upaść zupełnie na duchu...
„Szczęściem dla niego jest, iż musi taić się ze swym wstydem. Ja też może się tu przydam na coś, natchnę go męztwem.
„Nie myślę wcale o tem, że mnie to kompromitować może, bo mi wcale o siebie nie chodzi; poszłam po południu sama go szukać i wyciągnęłam na przechadzkę...
„— Panie Onufry — odezwałam się, gdyśmy się od domu oddalili — jesteś mężczyzną i masz w życiu cel daleko ważniejszy, niż opłakiwanie omyłki popełnionej. Nie masz winy na sobie, zwróć się do pracy i staraj zapomnieć.
„— Serce mam jeszcze zakrwawione — rzekł. — Kochałem ją, przywiązałem się, pomimo płochości, spodziewałem się zmiany. Nie potrafię opisać, z jak niepojętą zręcznością, z jak wyrafinowanym fałszem mnie oszukiwała. Znałaś ją pani, jak ja, na pozór prostoduszną, często nawet niełatwo pojmująca, niezręczną w postępowaniu, zdradzającą się przez nieudolność. Gdy trzeba było mnie podejść i oszukać, a oprócz tego oczy służby zaślepić, nie zdradzić się przed nikim, dokonała zdrady z przebiegłością Machjawela. Umiała obrachować wszystko, a mnie uśpić fałszywą czułością, której uwierzyłem.
„Według powieści Onufrego, francuz, który znudzoną porwał Kamilkę, ma być jakimś giełdowym spekulantem początkującym, na pozór zamożnym, ale rozrzucającym pieniądze z równą łatwością, jak je zarabia. Mówiono mu, że pozostała nawet w Paryżu, ale świetnie umieszczona na stopie tych pań, które Paryż wytyka w lasku bulońskim palcami. Potrzebowała tak tego zbytku, blasku, elegancji i oklasków, że im poświęciła wszystko...
„— Nie mogłem życia na taką skalę prowadzić w Paryżu, jakiego ona wymagała. Głowa się jej paliła, widząc mniej piękne od siebie ubóztwianemi. Powiedziała sobie, że i ona może zawracać głowy i wypróżniać kieszenie.
„Nie dozwoliłam mu mówić o niej wiele i rozdrażniać świeżej rany; staram się zwrócić go ku Młynyskom, gospodarstwu, reformom i wszystkiemu, co ma tu do czynienia z Wacławskim.
„Parę dni zatrzymuję się tu jeszcze, abym go, jeżeli nie pocieszyła, to oderwała od czarnych myśli i wywiodła z apatji niebezpiecznej. Bawię go, jak mogę...
„.... Chciałabym odjechać już, przyszedł smutny na pożegnanie.
„— Zmiłuj się, panno Albino — rzekł — co ja tu sam pocznę bez niej, gdy mnie opuścisz? Miej litość nad nieszczęśliwym...
„— Ale i nieszczęśliwy powinien pracować nad sobą — odpowiedziałam mu — otrząśnij się pan ze wspomnień, zwróć do teraźniejszości... pracuj, pracuj. Na wszystkie życia gorycze, to jedno lekarstwo...
„— Dobrze sił nie odzyskałem — rzekł cicho.
„— I siły w mocy waszej jest rozbudzić w sobie — mówiłam dalej.
„— Ale pani mnie nie opuścisz? — zapytał.
„Podałam mu rękę i nie wyjechałam dnia tego. Mówiłam z Wacławskim na osobności, aby się nie rozrzewniał, nie pocieszał go, a wynajdował mu zajęcia i gwałtem umysł jego odciągał od kontemplacji własnych boleści... Poczciwy, dobry chłopak z tego agronoma, lecz w rzeczach życia i serca — nowicjusz. Lepiej się zna na nawozach i nawodnianiu łąk, niż na serdecznych uciskach. Ale słucha mnie, poczciwiec...”
„... Ciągle się teraz dzielę między Sosenkami a Młynyskami, w których całkiem, stale się osiedlić nie chcę, aby ani Onufrego nie przyzwyczajać do mnie — i sama się nadto nie przywiązać do niego.
„Matka ciągle jest chora; widzę, jak się jej siły wyczerpują. Przewiduję nową klęskę... a — uchowaj Boże... gdybym ją stracić miała, nie mogę tu pozostać...
„Mam stałe postanowienie szukać zajęcia... uciec ztąd...
„Nie chcę, aby się przywiązał do mnie, a ja — aż nadto już go kocham. Muszę udawać obojętną przyjaciółkę, kłamać ciągle, zdradzam się i kłócę z sobą; ta gorączka nieustająca, ta walka nuży mnie i nieprowadzi do niczego.
„Rozum każe zerwać i oddalić się, zapomnieć.
„Tymczasem wieść o owdowieniu p. Onufrego porusza sąsiedztwo całe. Dają mu rok na żałobę i żenią go już, nie wiedząc, że on może długie życie całe niewidzialne te kajdany nosić będzie.
„Żal mi go! Zmarnowane życie, zgubiony człowiek, który tyle mógł przynieść szczęścia i być tak szczęśliwym.
„...Rozśmiałabyś się może z heroizmu mojego. Od Wacławskiego pożyczam książek i seksternów marymonckich, aby się z nich nauczyć coś o roli itp. i projektami zajmować Bożaka.
„Umysł mój pracuje ciągle, strzelam przy tem bąki; Bożak to się dziwuje moim pomysłom, to z nich śmieje, ale coś przynajmniej go rozrywa. A! czegobym nie zrobiła, aby go biednego pocieszyć i przywrócić mu spokój.
„Pierwsza boleść zastygła w prawdzie, pamięć katastrofy zaciera się powoli, lecz jedna nić ją odżywia... Słowo jakieś, przedmiot, pora dnia, najmniejsza okoliczność sprowadza chmurę na czoło i na parę dni smutek na duszę.
„Udaję, że nie widzę. Wierz mi, Lucynko, mój obowiązek siostry miłosierdzia spełniam gorliwie i, zdaje mi się, nie bez pewnego skutku.”
W kilka miesięcy potem pisała Wysocka do przyjaciółki.
„Spal ten list, przeczytawszy go: muszę się z tobą podzielić tem, co mnie spotkało, ale nie chcę, aby później ludzkie oko, zimne, straszne, szyderskie może, padło na tę kartę, którą ja oblałam łzami. Spał, proszę...
„Pisałam ci, że czas mój przechodzi mi pomiędzy Sosenkami a Młynyskami, przy matce i z Jadwisią.
„Nic się nie zmieniło.
„Uważałam tylko, że każdy mój powrót do Młynysk coraz żywszą witał radością, że mi był wdzięczny i rozumiał to — współczucie, jakie dla niego miałam.
„Matka staruszka, widząc, jak on się garnie do mnie, jak mię potrzebuje, jak czule dopytuje, szeptać mi zaczęła, że... chyba się kocha... Musiałam raz na zawsze prosić ją, aby nigdy, nigdy nic podobnego nie przypuszczała.
„Matka sądzi, iż istotnie jest wdowcem. Widzę, że i ludzie, oficjaliści w Młynyskach, Wacławski, wszyscy go posądzają — no, i mnie o to, że ja mu się narzucam.
„Znosić to muszę.
„Słuchajże. Serce mi bije...
„Przybywam po dziesięciu dniach pobytu w Sosenkach. Spotkałam go na grobli idącego, opodal ode dworu. Wysiadłam i szliśmy razem. Witał mnie tak serdecznie, tak gorąco, że i moje serce uderzyło. Był przejęty uczuciem jakiemś i rozpoczął od wypowiadania wdzięczności swej dla mnie. Miał prawie łzy w oczach. Szłam zmieszana i milcząca.
„— Pani jesteś litościwą dla mnie — mówił — a ja na pogardę tylko zasługuję i jestem słusznie ukarany. Teraz dopiero otworzyły mi się oczy. Nigdy nie kochałem Kamilli, był to zwierzęcy jakiś szał i namiętność, która mnie do niej pociągała. Serce nigdy w tem żadnego nie miało udziału, bo ono zawsze, zawsze, nawet w chwilach największego zaślepienia, należało do ciebie, panno Albino.
„Dopiero teraz widzę to, czuję, że nie kochałem nikogo, oprócz ciebie.
„Schwycił rękę moją i poniósł do ust. Byłam szczęściom tem oniemiałą i bezprzytomną.
„— Panie! — zawołałam — nie mów, nie kończ, serce twe odezwało się zapóźno, dziś nie jesteś wolnym, nie rozporządzasz sobą, a miłość byłaby dla ciebie nowa męczarnią.
„— Nigdyś mnie nie kochała — przerwał — rozumiem to. Byłem za płochy i niegodzien takiej jak ty, kobiety.
„Westchnienie mi się z piersi wyrwało, byłam drżąca i straciłam panowanie nad sobą.
„— Kochałam cię nie od dziś! — zawołałam — bo tylko miłość mogła dać siły do takiego poświęcenia, do zaparcia siebie, gdy zdawało się, że szło o szczęście twoje. Byłabym życie dała, aby tę nieszczęśliwą Kamillę uczynić ciebie godną. Stało się, dziś powiedzieć sobie tylko możemy, że się rozstać potrzeba...
„Onufry rzucił się gwałtownie.
„— Jakto! Nie byłoby środka do rozerwania, choćby największym kosztem, tych węzłów, co mnie łączą z kobietą, która mi cięży, jak kula galernikowi! Gotów jestem wszystko poświęcić...
„— Zdaje mai się — odparłam — że o tem marzyć niepodobna.
„Szedł zamyślony chwilę, nie puszczając mojej ręki. Byłam szczęśliwa.
„— Żadne w świecie prawo zabronić nam nie może kochać się — zawołał żywo. — Żonę moją mają tu wszyscy za umarłą...
„— Nazwij to, jak chcesz — rzekłam — ale ja ani ciebie, ni siebie na ludzką obmowę, na fałszywe położenie narazić nie mogę.
„Musimy pozostać sobie tak dalecy i obcy, jak byliśmy; położenie nasze nie zmieni się bynajmniej, chyba o tyle, że jeszcze ostrożniejszymi być musimy, aby nas nie odgadnięto.
„Onufry nie nalegał na żadną zmianę i spoufalenie się większe.
„— Nadto szanuję cię i cenię, abym śmiał się w najmniejszej rzeczy sprzeciwić; proszę tylko, zachowaj mi serce... czekajmy, Bóg się może zlituje nad nami.
„Nim doszliśmy do dworku matki, tyleśmy w niewielu słowach powiedzieli sobie i stosunek nasz tak się odmienił całkowicie, choć napozór został jakim był, że czułam, jakbym na świecie nowym nowo narodzoną była istotą.
„Po Onufrym też, gdyby naówczas kto na niego patrzył, poznałby łatwo, iż duch jakiś wstąpił w zdrętwiałego człowieka. Czoło miał jasne, uśmiech mu wrócił na usta.
„Nie mówiąc o przyszłości, powiedzieliśmy sobie, iż czekać będziemy co ona przyniesie. Nie mieliżeśmy zapewnionego już szczęścia tego, swobodnego obcowania z sobą? Nikt nam nie mógł mieć za złe ani długich rozmów, ani listów, ani przechadzek.
„Wiedziałam, że na Onufrym mogę polegać i byłam pewną siebie. Od tego pierwszego dnia położyliśmy sobie granice, których przestąpić ani on, ani ja nie powinniśmy byli.
„Bożak nazajutrz wyprowadził mnie do ogrodu, który chciał według mojej myśli urządzić. Zamierzał sam odnawiać i przerabiać.
„— Nie czyń tego — prosiłam — nie łudźmy się nadziejami przedwczesnemi, zestarzejemy pewnie, bliżej nie mogąc być z sobą, jak jesteśmy. Nie chcę, aby ludzie domyślali się między nami stosunków, któreby mnie poniżały i wam czyniły ujmę.
„Lucynko! Ja już doprawdy niczego nie pragnę więcej. Kochał mnie, kocha!... Nie jest-że to szczęściem największem?...
„Powiesz, żem zimna, że kochać nie umiem? Mnie się taka, taka uczciwa a dumna miłość wydaje najpiękniejszą...
„.....Powinnam się była spodziewać tego, co mnie spotkało, bo nigdy nie miałam szczęścia. Po tym dniu rajskiego zachwytu, drżałam już o los mój, czułam, że coś groźnego nadciąga.
„We dwa dni po tem spotkaniu z Bożakiem, zachorowała matka moja. Nim doktor nadjechał, była tak źle, że musiałam posłać po księdza. Biedna moja staruszka czuła nadchodzący zgon, mówiła o nim ze spokojem, o połączeniu z mężem w jednej mogile i płakała tylko nademną.
„Lekarz poradzić nic nie mógł... życie uchodziło... zasnęła.
„W pierwszej chwili boleści tej anim myślała o następstwach. Sędzina i Jadwisia nadjechały pocieszać mnie i zabrać z sobą do Sosenek.
„Onufry przybył tu także, aleśmy prawie nic nie mówili z sobą, poleciłam mu tylko grób rodziców.
Powrócił do Młynysk, a ja zostałam tu jeszcze.
Sędzina, która nigdy długo żadnej myśli dokuczliwej w sobie nosić nie umie, zagadnęła zaraz:
„— Cóż ty poczniesz? — w Młynyskach samej jednej mieszkać ci nie wypada. Choćbyś nawet wzięła kogo do towarzystwa, zawsze to dziwnie wyglądać będzie, gdy ludzie wiedzą, jaka was przyjaźń łączy. Gotowi to sobie tłumaczyć po swojemu.
„— Nie miałam czasu o niczem pomyśleć — odparłam. — Co pocznę, nie wiem. Nie mam się dokąd schronić, chyba do Warszawy, gdzie znajdę dawnych przyjaciół i znajomych. To pewna, że w Młynyskach pozostać mi niepodobna.
„Onufry, któremu też same dokuczały myśli, przybiegł drugiego dnia i naprzód starał się pozyskać sędzinę, dowodząc, że mogłam w towarzystwie poważniejszej jakiejś osoby zostać w Młynyskach.
„— Mówiłam już o tem z Albiną — odpowiedziała mu Czarlińska — ona i ja znajdujemy, iż nie może i niepowinna siebie i was na obmowę narażać. Będziesz u niej przesiadywał dnie i wieczory całe — bo inaczej być nie może, zrobią z tego ludzie parę kochanków, a że waćpana wdowcem sądzą, będzie to dla Wysockiej uwłaczającem...
„Napróżno Bożak usiłował myśli swej bronić. Gdym wyszła, zapytał mnie odrazu, wzburzony i niespokojny.
„— Myślisz opuścić Młynyska?
„— Muszę — dla was i dla siebie.
„Wstał i zaczął biegać po pokoju niespokojny, włosy szarpiąc.
„— Cóż ja z sobą zrobię? — zawołał.
„— Pozostaniesz tu i będziesz pracował — rzekłam.
„— Dokądże chcesz jechać?
„— Nie wiem jeszcze, prawdopodobnie do Warszawy.
„Po chwili stanął przedemną.
„— Ja się tu na nic nie zdałem — rzekł — jestem zwichnięty, do niczego ochoty nie mam. Wyprzedam się, choćby za bezcen, i pojadę za wami. W mieście swoboda jest większa, kontrola nie tak ścisła — będę przynajmniej mógł się widywać. Tubym umarł.
„Zwrócił się potem z sofizmatami do mnie, usiłując mnie przekonać, że, wziąwszy Grądżewską, wdowę po dzierżawcy z sąsiedztwa, bezdzietną, dobrą kobietę i łagodną, mogłabym zostać w Młynyskach i zajmować się dziećmi i wychowaniem, około którego już poczyniłam pewne przygotowania.
„— Nie oszukamy nikogo — odpowiedziałam — a im dłużej to trwać będzie, tem mniej stanie się wytłumaczonem. Skazaną jestem na wygnanie...
„Tak więc, Lucynko, w chwili gdy się moje marzenie złociste zapowiadało, muszę ztąd uciekać.
„Szukaj dla mnie zatrudnienia, proszę cię, bo rozumiesz to dobrze, iż ja od niego nic przyjąć nie mogę i na łasce być nie chcę. Gniewa go to, może jest coś przesady i dumy w postępowaniu mojem, niepodobna mi się przezwyciężyć.
„Onufry w rozpaczy, gniewa się na mnie, powiada, że go nie kocham, ale muszę być niewzruszoną.
„Jeżeli możesz mi znaleźć lekcje, toby było najlepiej, wolałabym to, niż miejsce guwernantki, byłabym swobodniejszą.”
W miesiąc po śmierci matki, nie dając się przekonać, panna Albina wyprzedała wszystko i z bardzo szczupłym zapasem puściła się smutna w podróż do Warszawy.
Sędzina z Jadwisią, pułkownik i pan Onufry przeprowadzali ją do miasteczka, w którem miała znaleźć towarzyszkę, powóz i konie.
Bożak niespokojny potrafił z pomocą sędzinej obliczyć, prawie do grosza, z czem wyjeżdżała Albina i przerażony został, dowiedziawszy się, z jak małą kwotą rzucała się w świat, nie wiedząc, jak długo czekać będzie zajęcia.
Albina, przywykła do ubóztwa i umiejąca znosić je umysłem spokojnem, nie troszczyła się bynajmniej. Nie śmiejąc sam jej, na wszelki wypadek, ofiarować pożyczki kilkuset rubli, Onufry uprosił sędzinę, aby ona od siebie je przyjąć zmusiła Wysocką.
Potrzeba było w istocie bardzo wielkiego nalegania, przekonywań, prośb, nim się dała namówić do zabrania z sobą koperty opieczętowanej, którą, śmiejąc się, obiecała oddać nietkniętą.
Nikt, oprócz Onufrego, nie opłakał rzęsistszemi łzami wyjazdu Albiny, nad biedną Jadwigę, która się tu uczuła boleśnie osamotnioną.
— Bogdaj byś była nie przyjeżdżała — mówiła, płacząc przy pożegnaniu — wyprowadziłaś mnie na świat Boży i porzucasz samą. Słowa teraz do kogo przemówić nie będę miała.
W Warszawie czekała już na swą towarzyszkę Lucyna, która była nauczycielką na pensji. Spłakały się obie z początku i długo uspokoić nie mogły. Zamieszkały razem. Starsza nieco od Wysockiej, wcale nie ładna, zawczasu jakoś zwiędła i zaniedbująca się, panna Lucyna nim została w istocie starą panną nadawała sobie jej charakterystykę.
Daleko zimniejsza i rozważniejsza od Albiny, wielce praktyczna, musiała teraz myśleć za dwoje.. i starać się co rychlej Albinie dać zajęcie, nie dlatego, aby zarobić coś mogła, ale, by trud zwyciężył smutek i tęsknicę.
Codzienne listy Onufrego, który pisał ciągle, utrzymywały te uczucia, nie dając im ostygnąć.
Lucyna chciała i radziła przerwać lub przynajmniej rzadszą uczynić korespondencję.
— Romans twój do niczego nie prowadzi — powtarzała jej ciągle. — Ja ci ręczę, że ta niegodziwa Kamila będzie żyć nieskończone wieki, bo ci, którzy są zawadą drugim do szczęścia, nie mają zwyczaju umierać. Tymczasem i Onufry tam sobie drugą Kamilę wyszuka, gdyż, bądź co bądź, trudnym nie jest. Miałam o nim dawniej daleko lepsze wyobrażenie, ale mężczyźni wszyscy są bydlęta!!
Było to ulubione wyrażenie panny Lucyny, gdy mówiła o nich.
W listach swoich w istocie Bożak, który miał sprzedawać Młynyska i wynosić się do Warszawy, nie czynił najmniejszej wzmianki o pozbyciu się majątku, które w istocie było dosyć trudnem.
Lucyna trjumfowała, za każdym razem powtarzając: A co? a co?.. gdy po kilku dniach milczenia i braku nagłym listów, który Albinę wprawił w wielkie rozdrażnienie, jednego dnia, w czasie skromnego obiadu dwóch panien, zadzwoniono i wpadł Bożak.
Albina zarumieniła się, Lucyna roztrzepiotała i zaczęła zażartować.
— A Młynyska? — spytała — cóżeś pan zrobił z niemi?
— Nie mogłem sprzedać — odparł Onufry — alem je puścił pułkownikowi w dzierżawę i przebywam na usługi pań obu.
— Jest to prześlicznie — odezwała się Lucyna — ale takiego sługi my nie będziemy mogły utrzymać długo.
— Serjo, pan opuściłeś Młynyska bezpowrotnie? — spytała Albina.
— Nie wiem, coby mnie tam nazad mogło pognać — rzekł Bożak. — Przekonałem się, że tam jeden człowiek nic zrobić nie może, choćby miał najlepsze chęci. Na śmierć bym się zamęczył, nie przydawszy się nikomu na nic. W Warszawie będę bruki zbijał przynajmniej i stał na straży.
— Dwóch kanoniczek — przerwała Lucyna. — Pan wiesz, że my chcemy założyć nowy... klasztorek starych panien... w rodzaju kanoniczek.
— Zrobicie mnie odźwiernym — rozśmiał się Onufry.
Tak wesoło dosyć nowe życie się rozpoczęło w Warszawie, któremu Lucyna tylko nie była rada, znajdując, że ono Albinę rozmarzało tylko, gdy ją ostudzać i chłodzić należało, bo przyszłość lepsza była niemożliwą.
Bożak w istocie zapisał się w służbę tych pań, lecz miasto, znajomi, życie okrążające i ciepłemi otaczające go falami, wpłynęły na odżywienie go i uczynienie egzystencji tej znośną.
Dwa razy na tydzień schodzono się na wieczorną herbatę, bo częściej Lucyna nie pozwalała. Czasem spotykali się na przechadzkach, Onufry wybłagał czasem przyjęcie loży w teatrze.
Lucyna była obojgu bardzo pożyteczną i stała na straży, aby poufałość nigdy nie przeszła pewnych zakreślonych prze nią granic. Była powiernicą Bożaka, a opiekunką Albiny.
Niekiedy, pozostawszy sam na sam z przyjaciółką, sykała.
— Oboje się zmarnujecie z tą swą miłością... w oczekiwaniu czegoś, co nie przyjdzie. Żal mi was.
Zamiast przybywać za tobą do Warszawy, powinien był uciec na kraj świata. Tybyś wyszła tu za jakiego profesora, a on...
— On się ożenić nie może...
— Mam przeczucie, że Kamilka ta powróci do niego i uszczęśliwi go, a on ją przyjmie i przebaczy.
Była to przepowiednia, która się nie zupełnie sprawdziła, lecz w części okazała trafną.
Na jeden z tych wieczorów umówionych, którym p. Onufry był wiernym i przynosił na nie zwykle książki, dzienniki, nowiny, trochę życia i wesela, przyszedł tak blady i zmieniony, że Albina, zapomniawszy się podbiegła ku memu i krzyknęła:
— Chory jesteś!
— Nie — bynajmniej.
— Co ci jest?
— Nic — nic.
Lucyna, która się zbliżyła, poruszyła głową.
— Mów pan prawdę — panu coś jest? Masz jakąś przykrość. — Spowiadaj się i nie męcz nas.
Onufry siadł, zakrywając twarz.
W tem Albina nagle zawołała:
— Kamilla!
Wyraz ten słysząc, drgnął cały Bożak i westchnął ciężko.
— Tak jest — rzekł — donoszą mi z Młynysk, że Kamilla się tam zjawiła, a pułkownik, który ją miał za umarłą, ulitowawszy się tymczasowo, pomieścił we dworze. Ma być schorowana i zmieniona, pułkownik pisze, wielce nieszczęśliwa, umierająca.
Nastąpiło długie, głuche milczenie... Bożak rwał włosy.
— Wątpię, żebyś pan chciał i mógł z nią żyć — odezwała się Lucyna — ale ponieważ przyczyniłeś się mimowoli do tego losu, jaki ją spotkał, masz obowiązki — nie powinieneś jej opuścić.
Albina, która siedziała, jak posąg nieruchoma, z głową na piersi zwieszoną, odezwała się głosem złamanym.
— Pozwól mi — pojadę do Młynysk, trzeba mieć litość nad nieszczęśliwą.
Sprzeciwiła się temu gorąco Lucyna, zaprotestował Onufry — Wysocka zaczęła dowodzić obowiązku prosić, przemawiać i oświadczyła stanowczo, że — jedzie.
Dla Bożaka było to — dobrodziejstwem.
Gdy w chwilę potem wyszła Albina, aby ochłonąć nieco i zebrać myśli, Lucyna, obejrzawszy się, szepnęła do p. Onufrego:
— Czy pan słyszałeś, jak Albinę za jej młodych lat nazywała Wanczurska?
— Nie wiem.
— Zwano ją pospolicie popychadłem — dodała Lucyna. — Jest w jej przeznaczeniu być przez los tak zawsze popychaną dla kogoś, w służbie czyjejś... poświęcającą się komuś.
Łzy mam w oczach, gdy o niej myślę.
Rodzice naprzód oddali ją w obce ręce, opiekunka obchodziła się z nią, jak z popychadłem, — służyła potem tym rodzicom, których nie znała, a kochała... służyła Czarlińskiej, wam, Kamilli, i będzie tak do końca żywota swego nieszczęśliwem popychadłem!
Bożak łamał ręce.
— A! Bóg się ulituje! — szepnął — kiedyś się te ofiary muszą skończyć. To anioł, nie kobieta...
— Popychadło! — zakończyła Lucyna.
Na przygotowania do podróży nie potrzebowała Wysocka dłuższego czasu; trzeciego dnia, z małym tłumoczkiem, ze służącą, którą jej narzucił Onufry, puściła się w podróż do Młynysk.
Było to zimą — po najgorszych w lesie drogach, w zakącie, w którym one nigdy dobre nie są, podróż więc trwała daleko dłużej, niż się spodziewać było można. Wysocka zajechała naprzód do Sosenek.
Przybycie jej niespodziewane, po równie dziwnem zjawieniu się tej, którą miano za nieboszczkę, sprawiło wrażenie ogromne. W sąsiedztwie nie mówiono o niczem, tylko o pani Bożakowej.
Sędzina wiedziała, że leżała chora, i że pułkownik przez litość doktora do niej sprowadził. Potrzeba było do Młynysk pośpieszać.
W parę dni potem pisała Wysocka do Lucyny:
— „Razem z tym listem wyprawiam uspokajające doniesienie p. Onufremu, ale tobie, droga moja, muszę opowiedzieć, opisać wszystko, com tu zastała.
„Pułkownik przez dobre serce postarał się o to, aby biedna awanturnica, która przybyła w najokropniejszym stanie, chora, z gorączką, bez odzieży, bez grosza, była wygodnie pomieszczoną.
„Wprowadzono mnie, oznajmiwszy wprzódy, do pokoju z przysłonionemi oknami, w którym z początku dojrzeć coś trudno mi było.
„Słaby wykrzyk poprowadził mnie do łóżka, na którem leżała.
„Nie poznałabym jej, tak straszne piętno przedwczesnego wyniszczenia wycisnęło na niej życie. Począwszy od skóry na twarzy, która zdawała się zjedzoną i powypalaną, cała ta, wdzięczna niegdyś postać, uległa okropnemu rozkładowi, rysy się zmieniły, oczy zgasły, usta wykrzywiły, włosy wypadły — wyraz fizjognomja przybrała dziki, zuchwały, rozpasany... ogłupiony.
„Tak nagłego upadku i wyżycia anim sobie wyobrażała, ani mogła przypuścić.
„Stanęłam nad jej łóżkiem, oczom prawie własnym nie wierząc.
„Sądziłam, że ją znajdę przybitą, upokorzoną, żebrzącą przebaczenia i litości. Znalazłam dopominającą się jakichś praw swoich, gniewną i zuchwałą, jak gdyby była niewinną.
„Poruszyła się, poznawszy mnie, i poczęła wołać:
— „Gdzie jest mój mąż? mnie przyjmują, jak z łaski, jak włóczęgę, przecież ja tu jestem panią?
„Zamilkłam, patrząc na nią z politowaniem i pogardą razem.
— „Moja Kamilo — rzekłam — straciłaś do tego prawo, ażebyś się tu mogła nazywać panią. Porzuciłaś męża, zakrwawiłaś serce najpoczciwszemu z ludzi który był twym dobroczyńcą! Powinnaś na kolanach prosić o przebaczenie, a nie wiem, czy godną jesteś abyś je otrzymała.
— „Między mną a nim — odezwała się gorączkowo — sprawa, do której się proszę nie mieszać. To moja rzecz... Gdzie on jest?
„Siadłam, nie odpowiadając.
„Zaczęła się rzucać po łóżku i wołać, pokazując mi pościel, którą jej dano.
— „Proszę patrzeć... co oni mi tu dali za posłanie, jak oni mnie tu przyjmują? Ja powinnam mieć wszystko... Jedzenie szkaradne, wino obrzydliwe.
— „Jeżeli ci tu tak źle — odparłam oburzona — mogłabyś poszukać sobie lepszych przyjaciół, i wrócić zkąd przybywasz... Nikt nie miał obowiązku i tak cię tu przyjąć. Sama wyrzekłaś się męża i jego domu.
„Litość tylko pułkownika dała ci przytułek.
„— Co tam, litość! Ja wiem, że mogę się procesować i zmusić męża, aby mnie nie opuszczał i wyznaczył mi utrzymanie. Jest bogaty, a ja jego żoną być nie przestałam.
„— Mylisz się — odparłam zimno.
„— Skompromituję go w oczach świata. Ja o nic nie dbam. Wiem, co mam robić i co mogę uczynić — odezwała się. — Obchodził się ze mną tak, iż byłam zmuszoną od tej tyranji uciekać. On sam winien temu — nie ja.
„Przestałam jej w końcu odpowiadać, takim gniewem byłam przejęta, i dałam prawie niedorzeczności. Przybyłam z sercem, pełnem litości; ostygłam zupełnie zobaczywszy ją.
„Na tę zaledwie otartą dziewczyninę padło zepsucie i zgnilizna cywilizacji i zamalgamowało się z nią w dziwny sposób. Dla mnie była ona czemś tak nowem, że gdyby nie pamięć na Bożaka — nie współczucie dla niego — byłabym ją, jak doktor ciekawą chorobę rada studjowała.
„Ale mi się krajało serce na myśl, że to stworzenie jest katem mojego ukochanego Onufrego.
„Tego wieczora nie mogłam się z nią nawet rozmówić — dałam narzekać — i wysunęłam się prędko, a odchodząc, tylko zapowiedziałam jej, że tym tonem, w jaki uderzyła nic tu wymódz nie potrafi — a ja — porzucę ją, nie starając się o żadne polepszenie położenia.
„— Niemasz się tu o co upominać, rzekłam, upokórz się, — proś, a może Bożak ulituje się nad tobą, inaczej nie otrzymasz nic.
„Pomimo tej surowości, kazałam jej dostarczyć, czego potrzebowała, o ile to było możliwem w Młynyskach, żądała bowiem rzeczy, jakich tu nikt nigdy nie widział i nie znał użytku.
„Nazajutrz, rozumiesz dobrze, iż nie spieszyłam do niej tak bardzo. Zaczęła się o mnie upominać, prosić i dopiero natenczas wybrałam się do niej. Siedziała na łóżku, a że okno było odsłonione i blask dnia padał na nią — jeszcze mi się straszniejszą wydała ruiną, choć się trochę przyogarnęła, aby mniej być straszną.
„Z wczorajszego zuchwalstwa nic teraz nie pozostało prawie — była tylko cynicznie swobodną i udawała wesołą.
„— Panna Albina wczoraj mnie tak łajała, rzekła, że dziś niewiem już, co mam mówić. Przecież to ja nie pierwsza jestem i nie ostatnia, com się z mężem pokłóciła, możemy się pogodzić, możemy z sobą żyć.
„— Mylisz się moja Kamilko — odpowiedziałam, siadając przy jej łóżku.
„Porzuciłaś męża, żyłaś z innym, czy z innymi, może ci przebaczyć, ale żyć z tobą nie zechce.
„— Albo ja tak bardzo o to dbam — rozśmiała się — niech mi naznaczy dobrą pensję, będę sobie mieszkała w Paryżu, to mi wszystko jedno, ale bez pensji ja się ztąd nie ruszę.
„Zaczęła mocno kaszlać i spluwać i znowu stawać się zuchwalszą.
„— Gdzie jest Bożak? — dopytywała. W Warszawie? nie prawdaż? Gdybym miała o czem, trafiłabym tam do niego, nie mógł by mnie wypchnąć. Jestem przecie jego żoną.
„Tak niedorzecznie prawie zaczęła, że ja zupełnie zamilkłam, bo z nią się rozsądnie nie było podobna rozmówić.
„Posłałam z rana jeszcze po doktora Cwiklicza, który dopiero około południa, sapiąc i gderząc, jak zawsze, nadciągnął, a nim poszedł do chorej, którą już widział przed kilku dniami, naprzód kazał sobie podać śniadanie.
„Wymknęłam się, aby go o stan jej zdrowia wypytać sam na sam.
„Mruczał coś niewyraźnie.
„— Czy to warto? to jakieś plugawstwo — odezwał się, — aby wielce się troszczyć o nie?
„Ruszył ramionami.
„— Jeśli będzie żyła, to na utrapienie ludzkie.
„Splunął znowu.
„— Kaszle? — podchwyciłam.
„— Ale piersi ma mocne, zmęczyła się tylko drogą — rzekł doktor. — Zniszczona jest, no, ale młoda, sił wiele, a rozpusta też jest niepoczciwą gimnastyką. Byle dostała pieniędzy, a mogła sobie cugle puścić, wyzdrowieje.
„— Jednakże, konsyljarzu, trzeba ją leczyć i dopomódz aby się dźwignęła — rzekłam.
„Poruszył ramionami.
„— Bądź pani spokojną, — zamruczał, — wyzdrowieje to i żyć będzie.
„Z uśmiechem sarkastycznym potem opowiadać mi zaczął, jak po niego posłał raz pierwszy pułkownik, i jak ją znalazł.
„Leczyła się długi czas Cognakiem z wodą. Musiał ją gromić i kłócić się z nią. Niecierpiała też doktora, który pluł coraz częściej, mówiąc o niej.
„— Jak wyzdrowieje — rzekł Cwiklicz, — do klasztoru na pokutę... hę? Niech ją wezmą mniszki w obroty, a dyscyplinami poczęstują, dopiero odzyska zdrowie duszy.
„Doktor był nielitościwym dla niej, odpłacała mu się nienawiścią.
„Nie wiedziałam, co tu miałam z nią począć. Bożak mi dał wprawdzie umocowanie zupełne do zapewnienia jej spokojnego życia, wygodnego, gdzieś na ustroniu, ale ona o tem ani chciała słuchać.
„W kątku takim gdzieś się zagrzebać na pokucie — nie myślała wcale.
„Dopominała się znacznej pensji, chcąc powrócić do Paryża, jeżeli mąż żyć z nią nie miał.
„Na to ja przystać nie mogłam...
„Co dalej będzie, nie wiem; pisze powtóre do p. Onufrego, nie tając przed nim, w jak trudnem z nią jestem położeniu.
„Poświęciłabym się chętnie nawróceniu tej zbłąkanej owieczki, gdybym choć słabą miała nadzieję, że z niej coś zrobić można. Jest tak do gruntu zepsutą, iż nie odkryłam dotąd jednego dobrego poruszenia, któreby mi dawało nadzieję polepszenia, poprawy.
„Często siedzę przy jej łóżku, słucham narzekań — nagle wpada na wspomnienie swojego życia w Paryżu, swych powodzeń, trjumfów. Oczy się jej zapalają, usta śmieją, klaszcze w ręce, unosi się, opowiada mi cynicznie sceny, które we mnie obrzydliwość wzbudzają. Muszę jej zamykać usta.
„Okropna kobieta! Podobnej istoty nie wyobrażałam sobie możliwą.“
W kilka tygodni, Albina pisała do przyjaciółki.
„— Jestem tak znużoną, iż zdaje się, że nie potrafię wytrwać tu dłużej.
„Stan Kamilli o tyle się zmienił tylko, że z łóżka wstała i zaczęła pracować nad restaurowaniem zniszczonej swej piękności. Nie przywiozła z sobą koszul, ale w węzełkach brudnych znalazły się kosmetyki, róż, bielidła, mączki, pędzle i farby; znalazł się rudy szynion, mający zastąpić wypełzłe włosy. Stroi się w łachmany i tymczasem kokietuje kogo może: pułkownika, który patrzy na nią ze zgrozą, a słucha w osłupieniu, pisarza prowentowego i — kogo spotka.
„Zapowiedziałam jej, że jeśli się na podane przezemnie warunki nie zgodzi, ja wyjadę i zostawię ją na łasce pułkownika, który, oprócz pokoju we dworze, nic jej nie da.
„— Panna Albina myśli, — odpowiedziała mi, — że ja taka jestem głupia i nie rozumiem, że siedząc tu załogą, siedzę Bożakowi kością w gardle? Otóż, bodaj o głodzie, będę siedziała, póki mnie przyzwoicie nie wyposaży.
„Odebrawszy ostatni list Onufrego, który jej ofiarował dziesięć tysięcy franków z warunkiem, aby imienia jego się zrzekła i nigdy mu na oczy się nie pokazywała, poszłam jej postawić to ultimatum. Zapowiedziałam, że się sama wybieram w drogę i więcej z nią o niczem mówić nie chcę.
„Rozeszłyśmy się, nic nie postanowiwszy. W czasie tych kilku tygodni, prawdziwie męczeńskich, jakie tu z nią przebyłam, codzień spędzałam z nią godzinę, a resztę czasu w dworku, w którym dawniej mieszkali rodzice moi. Nie wiedziałam więc, ani co robiła, ani kogo widywała.
„Kamilla nie traciła czasu. Kto ją zapoznał ze starym pułkownikiem, kwaterującym w St..., nie wiem; ja nie wiedziałam nawet, że ten pan jest na świecie, tem mniej, że wieczorami przesiaduje u Kamilli, która go karmi opowiadaniami o Paryżu.
„Dla niego to, jak się teraz pokazuje, dobyła pędzli i kosmetyków. Stary ów pułkownik (tylko go nie mieszaj z poczciwym Puchałą), w wieczornych godzinach tem łatwiejszym był do obałamucenia, że o tej porze już... nie zupełnie bywał przytomny.
„Usłyszawszy moje ultimatum, nazajutrz Kamila oznajmiła mi, że je przyjmuje. Dzierżawca miał polecenie na moje żądanie wypłacić jej pensję półroczną.
„Zapytałam jej kiedy wyjeżdża, odpowiedziała mi, że jutro nawet wybrać się może.
„Pożegnałam ją z wieczora, szczęśliwa, że sama się ztąd wyrwać będę mogła do Warszawy i nie oglądać jej więcej. Rano dowiedziałam się, że powóz ze St.... ze służącym przybył po Kamilę, która wyruszyła nareszcie... odkryto mi dopiero dokąd i do kogo.
„Spłakałam się, jak dziecko, nad tym upadkiem niepowrotnym nieszczęśliwej. Nie mam już tu nic więcej do czynienia, oprócz dokończenia skromnego pomniczka dla rodziców moich na cmentarzu. Za dni więc kilka wyruszę z Młynysk... i będę miała przyjemność cię uścisnąć.
„Nie mów Bożakowi o tem, co on ignorować może; na co ranę rozdrażniać?”
Po ostatnim tym liście Wysocka wybrała się w podróż zaraz, krótko spoczęła w Sosenkach i z jakiemś przeczuciem tęsknem pośpieszyła do Warszawy.
Bożak w ostatnich czasach nie pisał do niej prawie, Lucyna o nim donosiła mało. Albina trwożyła się tem szczególniej, że zapewne wedle myśli jego wszystkiego ułożyć nie mogła.
Lucyna czekała na nią tego wieczora, kiedy była spodziewaną.
— A Onufry? — zapytała zaniepokojona Albina, nie widząc go.
— Trochę niezdrów — odpowiedziała Lucyna — nie się nie trwoż, niema nic groźnego, żadnego, najmniejszego niebezpieczeństwa. Jutro go zobaczysz.
Albina pobladła.
— Co mu jest? — spytała — mów prawdę!
— Nic, prosta niedyspozycja, ale doktor mu zakazał wychodzić z domu — odparła przyjaciółka.
W mowie Lucyny było coś, co się kazało domyślać niezupełnej szczerości, ale naleganie nic więcej dobyć z niej nie potrafiło.
Nazajutrz rano, niepytając nawet Lucyny, Wysocka pobiegła do znanego sobie dobrze mieszkania Bożaka.
W przedpokoju jedno spojrzenie odkryło jej to, co przeczuwała. Stał tu doktor na konferencji z siostrą miłosierdzia... Zapach lekarstw zalatywał z przyciemnionego pokoju chorego.
Nie pytając, Albiua, wpadła do sypialni.
Bożak leżał na pół uśpiony, dysząc ciężko na pościeli. Otworzył oczy, gdy wchodziła, chciał się podnieść i opadł na poduszki. Albina trzymała już rękę jego gorącą w swych dłoniach. Nie mówili słowa, chory zdawał się pod jej wzrokiem wracać do życia.
Za Wysocką wsunął się doktor, troskliwy o to, ażeby zbytnie wzruszenie choremu nie zaszkodziło, z uśmiechem urzędowym na ustach.
— Pan Onufry jest już zupełnie dobrze — rzekł — przebieg choroby był normalny, następstw zaś żadnych nie mamy do obawiania się... Niech pani siada na chwilkę i zbyt długą rozmową niech się chory nie męczy, bo teraz nadewszystko potrzebuje spoczynku.
W istocie Bożak, osłabiony, zaledwie bardzo cichym, stłumionym głosem, mógł przemówić słów kilka. Albina, zdrętwiała ze strachu, siedziała nieporuszona.
Po chwili, poszeptawszy z chorym, odprowadziła na stronę lekarza.
— Widzę tu siostrę miłosierdzia — rzekła — może byś pan pozwolił mi być jej pomocą, albo nawet ją zastąpić.
— A! nie! nie! — zawołał doktor — mam powody, dla których nie chcę, abyś pani była przy chorym. Potrzeba unikać wzruszeń nawet najmilszych... Wolałbym, abyś pani nie siedziała tu długo... Niech śpi, niech odpoczywa.
— Niema niebezpieczeństwa? — spytała Wysocka.
— Najmniejszego, ale powtarzam — rzekł doktor — spokoju potrzeba jemu.
Albina poszła pożegnać Bożaka.
— Pozostałabym przy was chętnie — szepnęła — doktor nie pozwala... Śpij i odpoczywaj, kochany przyjacielu... Ja się dowiadywać będę, a zażądasz mnie — przysyłaj! Zazdroszczę siostrze miłosierdzia. Ja i na to się nie zdałam, zawsze jestem tylko owem popychadłem Wanczurskiej! Niestety...
Dopiero powróciwszy do Lucyny, dowiedziała się Wysocka prawdy całej. Bożak przebył gorączkę nerwową groźną, która, dzięki staraniom lekarza, przesiliła się szczęśliwie. Zapowiadał jednak długą rekonwalescencję.
Od tego czasu zaczęła Albina zwolna wciskać się do chorego coraz częściej. Rzuciła wszystko, zapomniała o całym świecie, oddała się cała Onufremu na usługi, przynosząc mu twarz sztucznie uweseloną dla niego, humor, na który się wysilała, zabawki, jak dziecku. Tymczasem choroba, która zdaniem doktora nie była wcale groźną, w dziwny sposób przedłużała się i zmieniła charakter... Bożak wychudł, osłabł, krzepił się na duchu, usiłował dźwignąć i nie mógł.
Dawano mu wina wzmacniające, żelazo, tanninę, przepisywano pokarmy przywracające siły — wszystko to albo wcale nie skutkowało, lub tylko chwilowe wywoływało polepszenie, po którem tem silniejsza następowała prostracja.
W kilka tygodni — Albina niespokojna zażądała konsultacji, która się odbyła, nie przynosząc nic stanowczego, nic pocieszającego. Zwykle, gdy nie wiele mogą leki, radzą lekarze zmianę klimatu, oddychanie pożywnem powietrzem morskich wybrzeży itp. Toż samo doradzano Bożakowi, który wyjechać nie miał ochoty, a — jak na teraz — i siły.
Podróż została postanowioną, ale musiano ją odłożyć, dopókiby Onufry odbywać jej nie mógł bez zbytecznego znużenia.
Wysocka, nie oglądając się wcale na to, co ludzie powiedzą, zaczęła przychodzić codzień, przynosić swoją robótkę i książki, nie odstępowała go do wieczora.
Zapowiedziała Lucynie, że, jeśli Bożak chory wyjedzie, ona gotowa mu towarzyszyć, jak siostra miłosierdzia.
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia — mówiła spokojnie, — a jeżeli się ludziom postępowanie moje nie podoba? cóż robić! Pomiędzy obowiązkiem, do którego się poczuwam, a potwarzą, na jaką będę narażoną, byłoby nikczemnością wyrzec się pierwszego dla uniknienia drugiej.
Lucyna krzywiła się — ale nie śmiała jej wstrzymywać.
Choroba Onufrego — zdawała się teraz przechodzić w części na Albinę, bo i ona zbladła, osłabła i wyglądała tak, jakby po ciężkiem kryzys dopiero powstała z łoża.
Nie potrzebujemy nawet mówić, jak dalece za te wszystkie dowody przywiązania Bożak jej wdzięcznym być umiał, jak ją szanował i uwielbiał.
Stosunek ich stał się prawdziwie idealnym związkiem dwojga dusz, które więcej nie pragnęły nad to życie spokojne, beznamiętne — a tak ściśle z dwojga żywotów splecione, że jeden z nich, gasnąc, musiał za sobą drugi pociągnąć.
Onufry w istocie gasł powoli.
Nie mówiono o tem Albinie, ale Lucyna wiedziała, że trawiąca gorączka na którą nie było leków, pożerała Bożaka i miała wkrótce zaprowadzić do grobu, choć on sam marzył ciągle o wyzdrowieniu i upatrywał w sobie symptomata, coraz lepiej rokujące.
Dość było spojrzeć na twarz jego wychudzoną trupio, na zapadłe oczy, na drżące ręce i chwiejące się nogi, posłyszeć oddech przyśpieszony, aby mieć przeczucie — blizkiego końca.
Albina nie pytała już doktorów, a przed Lucyną zdradzała się to z nadziejami, to z rozpaczą na przemiany. Były i dla niej dnie jasne, a po nich czarne i nękające.
Onufry niekiedy całe dnie spędzać musiał w pół siedząc, na pół leżąc na sofie, i nie mogąc o swej sile się poruszyć. Przychodziło potem pozorne polepszenie — jakiś cień nowej siły — i nadzieja.
Oboje nie mówili z sobą o przyszłości i — Bożak wybierał się w drogę.
Ale doktorowie coraz to wyjazd radzili odłożyć, przeciągnąć i wyszukiwali pozorów, aby zapobiedz nadaremnemu znużeniu.
Bożak nie miał już po co jechać.
Albina, z wypalonemi od łez zasychających na powiekach oczyma, pomagała mu do przygotowań, choć i ona może czuła, że wcale inna podróż czeka biednego człowieka.
Najpiękniejsza w świecie wiosna wskrzeszała wszystko, powołując do życia, Onufry tylko nie mógł odzyskać straconych sił. Raz zachwiana równowaga w organizmie wiodła go szybkiemi kroki do grobu.
Umysł tylko pozostał do ostatniej chwili równie przytomnym, może więcej uskrzydlonym, śmielszym, widzącym jaśniej, niż dawniej.
Albina słuchała go, oddech tamując w sobie, z uniesieniem chwytając każde słowo, które wychodziło z ust jego. Czasem nawet uśmiechała się, zapominając się, i on odzyskiwał wesołość, żartował, marzył.
Oboje bawili się tak, jak dwoje dzieci nad przepaścią, której brzeg pokrywały kwiaty, ale życie najszczęśliwsze jestże czem innem?
Coraz cieplejsze dni wiosny dla chorego zaczynały być ciężkiemi do znoszenia. Mówiono ciągle o wyjeździe, a próby małych wycieczek za miasto, ze wszelkiemi ostrożnościami przedsiębrane, przekonywały, że o dłuższej podróży myśleć jeszcze nie było można. Lucyna, która prawie codzień zachodziła odwiedzać Albinę i Bożaka, nie mówiła już z nimi ani o zdrowiu, ani o podróży, ani o niczem, co teraźniejsze położenie przypominać mogło. I ona siliła się ich rozrywać.
Bożak na pozór zdawał się stanu swojego nie czuć i nie widzieć.
I tak przeciągnęło się to do lata.
Nagle nadzieja wstąpiła w serca; Onufremu zaczęło być widocznie lepiej. On sam to czul. Albina szczęśliwa ściskała Lucynę i szeptała jej:
— On żyć będzie! Uprosiłam to u Boga! będzie żyć.
W istocie zupełnie niespodziane, tajemnicze kryzys jakieś, którego lekarze sobie nie mogli wytłumaczyć, równie szybko siły mu zaczęło przywracać, jak je utracił. Rumieniec się ukazał na twarzy, oczy łagodniejszym zajaśniały blaskiem, wstawał, chodził, głos miał coraz silniejszy. Zwyciężyła młodość.
Zaledwie te pocieszające symptomaty ukazały się i wszelka wątpliwość znikła, co do zupełnego wyzdrowienia — Albina, której siły się wyczerpały, zapadła mocno.
Musiała, zamiast służyć przyjacielowi, uwolnić się zupełnie i położyć w łóżko. Nielitościwy lekarz, naglącej o prawdę Lucynie, odpowiedział brutalnie.
— Ona ma suchoty, i nic w świecie już jej uratować nie może, ale niech się pani uspokoi: nie będzie się czuła chorą i skończy spokojnie.
Z kolei teraz, przyszedłszy do zdrowia, pan Onufry odwiedzał swą przyjaciółkę, która do choroby żadnej się nie przyznawała, utrzymywała, że jest zdrowa, i gniewała się, gdy jej mówiono o lekach.
— Dajcie mi tylko odpocząć — wołała. — Zupełnie nic mi nie jest, czuję się zdrową, jak nigdy, ale chwilowo jestem trochę znużona. To przejdzie.
Trwało to do jesieni. Kaszel się bardzo powiększył — ale humor był doskonały. Onufry przychodził czytać jej głośno i znowu po dniach całych siadywali razem, ona sparta na kanapce, on w fotelu przy stole, zapominając o boży m świecie.
W listopadzie, jednej nocy, nie mogąc usnąć, Albina cichym głosem przywołała do siebie Lucynę.
— Moja droga — rzekła do niej cicho — ja się napróżno opieram pożegnaniu z wami... Liście z drzew opadają i mnie czas... Lucynko droga, na krzyżyku na kamyku, połóżcie mi przy nazwisku to, co było jakby wyrokiem i przepowiednią, dany mi przez Wauczurską przydomek: „Popychadło!...”
Uśmiechnęła się...
— A jednak świata mi żal, choć na nim już się na nic nie przydam nikomu.
Zarzuciła jej ręce naszyję.
— Dobranoc...
Przestraszona towarzyszka czuwała nad Albiną noc całą, lecz ta nad ranem usnęła tak spokojnie, błogo, z uśmiechem na bladych ustach, że i Lucyna spać się położyła.
A wieczorem już jej na świecie nie było...

1884, Drezno.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.