Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z rękami na piersiach zaciśniętemi, dziewczę gorączkowem wejrzeniem pożerając okolicę, jechało widocznie poruszone mocno, a na twarzy jego malowały się co chwila różne myśli, wrażenia i uczucia.
Bodiańskiego wykrzyknik — zagadka! doskonale się mógł do jej twarzyczki zastosować. Była ona czemś tak niepospolitem, dziwnem, zdumiewającem, że Mosiek, który znajdował, iż w budce tej siedzieć nie była powinna, miał zupełną słuszność.
Zdawała się stworzoną do wcale innego świata, otoczenia, a nawet powozu. Mimowoli życie, ród, przeszłość jego zawsze się piętnują na człowieku. Na to dziewczę patrząc, można się było domyślać salonów, wykształconego towarzystwa, wyszlachetnionej społeczności, zajęć raczej duchowych, niż ręcznych i siły wymagających.
Wątła była, blada, delikatna, a przy tem ciemne oczy, cały wyraz twarzy zdradzał nerwowe rozbudzenie nadzwyczajne, czułość do zbytku rozdrażnioną, niepokój jakiś, który z niewłaściwego położenia, w jakiem się czuła, musiał wypływać.
Rozumne oczy biegały dokoła; piękna, wypieszczona twarzyczka mieniła się, drgała, rumieniła, bladła. Myśli chodziły po niej. Niekiedy rączką, w kształtnej rękawiczce zamkniętą, uciskała piersi, jak gdyby serce bijące zbyt żywo uspokoić chciała. Poprawiała się na siedzeniu... wyglądała przed siebie ciekawie, to się zasuwała w budkę głęboko...
Parę razy probowała żydka woźnicę pytać o coś, ale ten bełkotał tylko niewyraźnie, odpowiadał, wskazując coś batogiem, i rzucał się do koni, aby uwolnić od rozmowy.
Dziewczę musiało się w końcu wyrzec badania i zadumało zrezygnowane...
Nie można jej było nazwać piękną, bo twarzyczka jej blasku nie miała, jakby obłok jakiegoś smutku ją osłaniał... Rysy jednak regularne, całość wielce harmonijna, pełna tęsknego wyrazu smutnego, nadewszystko z oczu tryskająca bystrość i rozum, pociągały ku niej... Mieszanina niewieściej słabości i gorączkowej energji szczególną nadawały jej cechę...
Z ubioru wnosząc, można się było domyślać, iż przybywała z większego miasta, gdzie staranniej stroić się musi każdy. Na ten zapadły kąt wszystko, co miała na sobie, do zbytku było wyszukanem, choć gdzieindziej wydawałoby się prostem i skromnem...
Mosiek, który z folwarku dobrze później za budką wyjechał a wiózł na biedce sporą baryłkę wódki, nie byłby pewnie dogonił woźnicy, gdyby ten koni nie oszczędzał... Około lasu zrównali się z sobą i zatopiona w myślach podróżna postrzegła obok siebie jadącego arendarza, który się jej ukłonił, natychmiast rozpoczynając ożywioną rozmowę.
Z niej się dowiedział, że owa panna najętą jakąś bryczyną przybyła wczoraj do miasteczka, że się tam pilno rozpytywała o Wysockich, chodziła do proboszcza, ks. Spytka, a potem najęła furkę do Rudek.
Wprost zaczepić jadącej nie śmiał z początku Mosiek, chociaż ona mu się też ciekawie przyglądała, powziął tylko z bliższego wejrzenia na mą przekonanie, iż się nie mylił i że panienka była bardzo fein.
Po co tak piękna i delikatna istota mogła jechać do Wysockich, to w głowie jego się nie mieściło...
W lesie piasek był jeszcze głębszy, konie zaczęły iść tak wolno, tak nudnie, że dziewczę kazało stanąć, wyskoczyło z budki i poszło piechotą.
Teraz dopiero Mosiek mógł w niej dojrzeć zręczną figurkę, ruch wdzięczny i tę jakąś dystynkcję, która na wsi tylko wyjątkowo najzamożniejsze rodziny cechowała... Powtarzał swoją definicję...
Biedka jego na węższej cokolwiek drodze poczęła iść za budką, on sam, dla ulżenia koniom, zeskoczył i wlókł się o parę kroków za nieznajomą panienką, która, posłyszawszy go za sobą, parę razy ku niemu się obróciła.
Zdawała się mieć ochotę rozpocząć z nim rozmowę, ale nie śmiała. Próba z woźnicą mogła ją zrazić. Mosiek w końcu sam zagadnął.
— Panna dobrodziejka do Rudki?
Dziewczę zwróciło się żywo.
— Tak — odparła głosem miłym i nieśmiałym. — Tak! do Rudki.
A po chwili dodała:
— A waćpan?
— Ja? — rzekł żyd uśmiechając się — ja? jestem arendarz z Rudki... do usług... Do kogoż panienka tam chce? Tam niema nikogo takiego...
Żyd przerwał, bo mu wyrażenia jasnego zabrakło. Poruszył ramionami.
Dziewczę westchnęło.
— Mieszkają tam... na czynszu Wysoccy?
— A jakże! jakże! są! — rzekł żyd.
Zarumieniona zatrzymała się podróżna, stanęła, i zrównawszy z Mośkiem, którego wprzód bacznem wejrzeniem zmierzyła, zaczęła mówić powoli.
Dźwięk jej głosu, przerywana mowa, dawały odgadnąć walkę wewnętrzną. Pragnęła się rozpytać i obawiała...
Mosiek był do najwyższego stopnia zaciekawionym.