Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Życie, które prowadził pan Hieronim, czyniło go prawie szczęśliwym — pragnień wygórowanych nie miał. Gospodarstwo i zatrudnienia szły z pewną metodą, ułożoną z góry, trybem niezmiennym od lat wielu.
Innowacyj nie rozumiał.
W kalendarzu miał poznaczone dnie, w których przypadały imieniny sąsiadów, a tych nie opuszczał nigdy. Oprócz tego miał kilka jarmarków, na których się znajdować musiał, a i na kontraktach pokazywał się regularnie, choć żadnego interesu nie miał. Grywał tam w wiseczka...
Resztę czasu spędzał spokojnie w domu, do siebie rzadko zapraszając gości, ale gdy się trafili, przyjmując bardzo serdecznie.
Zbytku w domu nie było, kuchnia nie wytworna, lecz nikt nie wyjechał głodnym i koniom gościnnym obrok dawano.
Nie mając nic do czynienia, oprócz ciągnienia kabały, studjowania kalendarza, rozmów z ekonomem, Bodiański rad był, gdy mu się kto na gawędkę trafił. Nie gardził więc ani towarzystwem Mośka, w którego polityczne wiadomości miał wiarę głęboką, ani odrzucał budników nawet — jeżeli który do dworu przybył za interesem. Częstował naówczas kieliszkiem wódki i trzymał, póki się rozmowa nie wyczerpała.
Mosiek był mu użytecznym, wiedział przez niego Bodiański, co się działo w sąsiedztwie, a nawet w jego własnych, rozległych, wyrąbanych i spustoszonych lasach, wśród których gdzieniegdzie się budnicy gnieździli.
Miłym też gościem w Rudkach był proboszcz, ksiądz Spytek, którego pan Hieronim szanował i kochał. Średnich lat, zdrów, silny, jak Bodiański, zawsze wesół i uśmiechnięty, proboszcz godził się z nim wyśmienicie.
Czasem siadali grać w marjasza, powtarzając sobie wszystkie stare tradycyjne pogadanki, które ta gra wyrobiła, i śmiejąc się z nich tak, jakby całkiem były nowe.
Za każdą bytnością ks. Spytek zagadywał regularnie pana Hieronima, kiedy da na zapowiedzie i zaprosi go na wesele, i zawsze jedną otrzymywał odpowiedź.
— Będzie na to czas.
Szczęśliwy Bodiański był jednym z tych ludzi, którzy nie mają nieprzyjaciół, lecz i przyjaciołmi serdecznymi pochwalić się nie mógł.
Nie roznamiętniało go nic, ani zasmucało zbytnio, natura dała mu szczęśliwy temperament i instynkt, który go trzymał zawsze w mierze.
Pięknego jednego dnia wiosennego, wedle zwyczaju Bodiański siedział na ganku z fajką, na skórzanej poduszce, znużywszy się kładzeniem kabały od rana — gdy za wrotami postrzegł przesuwającą się biedkę Mośka. Wiadomem mu było, że jechał na folwark po wódkę — ale, chcąc się upewnić, że do niego zajdzie na gawędkę, dał mu znak, aby o tem pamiętał.
W kwadrans potem, z biczem w ręku, z połami podkasanemi, Mosiek, mały, chudy, z oczkami bystremi, czarnemi, i twarzą, pełną tryskającego z niej życia gorączkowego, zjawił się w ganku z nizkim pokłonem.
— No! cóż tam u ciebie słychać! Hę! Szynkujesz coś bardzo powoli! Widzisz... — odezwał się Bodiańaki.
— Co jasny pan chce? Na przednówku! niech pan popyta, jak gdzieindziej wódka odchodzi? U mnie jeszcze lepiej, niż gdzieindziej — odparł Mosiek.
— Nic nowego?
— Niech Pan Bóg obroni! Co ma być nowego! Chwalić Boga po staremu...
— A cygan? powrócił?
— Czemu on nie miał wracać? od dwóch dni w domu... Węgiel pali...
— Ja mówiłem, że wróci. Przecieźby żony z dzieckiem nie porzucił.
Mosiek, który miał w sobie cokolwiek z ducha sprzeciwieństwa, szepnął:
— A od czegoż on cygan? — chociaż przed chwilą nie wiedział, dlaczegoby nie miał powrócić.
Bodiański się rozśmiał.
— No, a Bzurscy, oba w domu? — zapytał.
— To wiadoma rzecz — zamruczał Mosiek — że oni razem nigdy wysiedzieć nie mogą. Oniby się zjedli... Jeden powraca, drugi zaprzęga i jedzie. Czasem ani jednego, ani drugiego niema; gdyby nie baba, chatęby kołkiem zaprzeć trzeba...
— Już to gospodarstwo ich psu na budę się nie zdało — rzekł Bodiański — a czynsz zalega. Niewielka z nich pociecha.
— A co jaśnie panu z tego przyjdzie, jak ich wypędzi? Chaty nie najmie nikt, rozwali się.
— I to prawda! — rzekł Bodiański. No, a u Wysockich, jak tam?
— Stary leży chory — zaczął żyd — żona się około gospodarstwa włóczy. Oni szczęścia nie mają, a nieźli są ludzie.
— I ja tak sądzę — potwierdził Hieronim — ale na biedę tę rady niema.
Rozmowa się tak powoli wlokła, wedle starej i znanej aryngi, gdy na drodze, która około wrót dworu przechodziła, ukazała się mała płócienna budka z furmanem żydkiem z blizkiego miasteczka.