Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Albina nie mogła przyjaciółce donieść tego, o czem nie wiedziała, że przybycie jej do tego zapadłego kątka, w którym oddawna nic się nie trafiło, o czemby mówić można, wywarło nadzwyczajne wrażenie. Całe sąsiedztwo na kilka mil wkoło znało i powtarzało historję córki budnika Wysockiego, która była wzięta chorowitą dzieciną na opiekę przez jakąś panią do Warszawy, a teraz powróciła dorosłą dziewczyną, ładną, dosyć wykształconą, rozgarniętą — podobno nawet z francuzczyzną! Kto wie? może i z fortepianem!
Wszyscy byli niesłychanie ciekawi, co teraz owa Wysocka z sobą począć miała w tej chacie, w kącie, przy biednych bardzo rodzicach, na pustych Rudkach w lesie.
Na zapytanie — Ale jakże ona jest? sędzina z wielka żywością odpowiadała. — Jak mi Bóg miły, że choć do salonu, tak, co się zowie, wygląda przyzwoicie. I ładna, i ułożenie, jak nie można lepsze, a w główce... o! już to widać, że się wychowała w wielkiem mieście! Po francuzku tak mówi, z taką wprawą, jak francuzka. Szkoda! bo to się zmarnuje. Co za los? co ona z sobą pocznie!
Proboszcz znajdował także, że Wysocka wcale na stateczną dziewczynę wygląda.
Mosiek był nią zachwycony, dwaj panowie Bzurscy kręcili wąsa i plaskali językami, a przymrużali jedno oko, mówiąc o Albinie...
Naostatek dziedzic Bodiakowski ciągle jedno powtarzał tylko, że nie pojmuje, jak taka panienka mogła być córką takich prostaków, jak Wysoccy.
— Zachodziłem umyślnie do chaty Wysockich — mówił — aby ją przecie zobaczyć i osłupiałem. Elegantka mi się wydała mimo bardzo prostego ubrania, rączki białe, twarzyczka, wejrzenie, ruch, jakby u największej pani. Dosyć powiedzieć, że mi przypominała hrabinę S... którą temu lat osiem raz widziałem w kościele.
Ci, co zdala tylko słyszeli o Albinie, wychwalających ją przestrzegali.
— Nie unoście się, no... nie! z wielkiego miasta... ładna, młoda! kto wie, co to jest, że nagle na wieś się przeniosła! Coś w tem tkwi! Rodzicom mogła pomagać, nie wędząc się przy nich w chacie. Trzeba na jej prowadzenie się mieć pilne oko!
Czarlińska, chociaż broniła jej, nie mogła zaprzeczyć, że ci, co ostrożność zalecali, pewną słuszność mieć mogli. Nie kwapiła się też z wezwaniem do siebie dziewczyny, choć nadzwyczaj była jej ciekawą i pierwsze widzenie się z nią pozostawiło po sobie wrażenie bardzo korzystne.
Sędzina nie miała nigdy zbyt wykwintnego wychowania, życie spędziła prawie całe na wsi, ale życie wiele ją nauczyło. Myśli jej obracały się w kółku dosyć ciasnem, a przyświecała im miłość dla dzieci, córki i syna.
Owdowiała, opłakiwała dotąd zgon swojego poczciwego Edwardka, modliła się za niego i starała podołać macierzyńskim obowiązkom. Serce miała najlepsze, wykształcenie skromne, instynkt macierzyński rozbudzony. Jadwisi, córce dorastającej, czternastoletniej, starała się dać wychowanie, jak mogła, najlepsze, ale się musiała ściśle obrachowywać ze środkami.
Majątek był obciążony, gospodarstwo w stanie pierwotnym. Edwardek dosyć kosztował. Jadwisia więc uczyła się tylko tyle, co przy matce w domu, bez guwernantki nauczyć było można. Sędzina nie mogła dotąd zebrać się na guwernantkę, obawiała się ladajakiej wprowadzić do domu, a na pensję oddać wstręt miała.
Odkrywszy w Albinie francuzczyznę, uczuwszy dla niej sympatję, powzięła myśl poznania lepszego biednej dziewczyny i skorzystania z niej niewielkim kosztem. Szło o to tylko, jakiego prowadzenia się, charakteru, mogłabyć ta warszawianka...
A nuż? Strach ją ogarniał.
Pu dość długiem wahaniu się, Czarlińska w końcu zebrała się na odwagę i powiedziała sobie, że bliższe rozpatrzenie się w dziewczynie nie mogło w żadnym razie być niebezpiecznem. Napisała więc jednego dnia do Albiny, kazała zaprządz do starej bryczyny krytej parę koni folwarcznych, na kozioł siadł parobczak i pojechał do Rudni...
Wcale się go tu nie spodziewano i Albina nie bardzo sobie jechać życzyła, ale matka, która miała litość nad nią, że się w chacie zamęczała, zaczęła ją tak prosić, tak namawiać, iż, zabrawszy małe zawiniąteczko i obiecując powrót rychły, musiała ruszyć do Solenek.
Dla niej też ten rodzaj rozrywki i odetchnienia był pożądany. Znużoną się czuła, równie pracą, jak myślami.
Kraj, który przejeżdżała, cały był tak jednostajny, lasem i niezbyt żyznemi polami okryty, wioski, które mijała, tak ubogie, lud tak nędznie wyglądający, iż podróż sama wcale nie mogła jej zachwycić.
Nakoniec pokazały się Solenki, stary dwór bez najmniejszej pretensji do pięknej fizjognomji, otoczony gospodarskiemi zabudowaniami i cienistym ogrodem...