Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stara załamała ręce. Zamilkli oboje. Albina pośpieszyła się odezwać.
— Ależ ja pracować mogę, albo przy was, lub gdziekolwiekbądż, bodaj w służbie, i wam jeszcze być pomocą.
— Przy nas? — rozśmiał się, przypatrując się jej, Wysocki. — Po tobie nie widać, moje dziecko, abyś do twardej pracy była stworzoną. Na to innych rąk potrzeba... Szkoda ciebie na prostą dziewkę marnować!!
Mówili jeszcze, gdy posługacz żydek od Mośka nadszedł, niosąc w karczmie pozostawione rzeczy Albiny: tłumok jej niewielki i torebki.
Za nim tuż, pod pozorem dopilnowania go, szedł ciekawy Mosiek, który i dla pana, i dla siebie rad był się dowiedzieć czegoś więcej.
Zobaczywszy go przestępującego próg ich izby, oboje Wysoccy wstali na przywitanie, bo się go obawiali. Byli mu dłużni...
Tym razem arendarz raczył nawet zdjąć czapkę z głowy.
— Przyszedłem pana Piotra powinszować — odezwał się, poufale podchodząc. — Co to się za cud stał? wszak my o waszej córce nie słychali nawet nigdy.
— Bo i myśmy o niej nie wiedzieli! — odparła Wysocka. — Spadła nam, jak z nieba.
Żyd się rozpatrywał dokoła.
— No, a teraz co będzie? — spytał. — Dysyć spojrzeć, żeby powiedzieć, że dla tak pięknej panny tu nie miejsce...
Wysocki, któremu na prostym rozumie nie zbywało, rzekł żywo:
— Pan Bóg dziecko powrócił, to i pomoże, aby się nie zmarnowało.
Mosiek przypatrywał się zapłakanej pannie, chcąc z niej dobyć jakie słowo, ale Albina milczała.
Znalazła się w położeniu tak nieprzewidzianem, że potrzebowała zebrać myśli, aby podołać mu z godnością i nie przynieść z sobą rodzicom zmartwienia, miasto pociechy.
Mosiek, widząc ją milczącą, wdał się w rozmowę cichą z Wysockim... Trwała ona krótką chwilę, bo się prędko wyczerpało to, o czem z sobą mówić mogli. Arendarz wiedział tyle, ile dnia tego dowiedzieć się było podobna. Grzecznie dosyć pożegnał pannę, obiecując jej pomoc swą i protekcję, jeżeliby czego potrzebowała, i odszedł.
Teraz matka dopiero przypomniała sobie, że córka głodną być mogła.
Albina, chociaż w restauracji długie lata przebyła, nie miała najmniejszego o kuchni wyobrażenia. Wanczurska i ona miałyby to sobie za rzecz w najwyższym stopniu uwłaczającą, gdyby własnemi rękami miały coś przyrządzać.
Radaby była matkę wyręczyć, ale musiała się przyznać do swej nieudolności. Stara zaś Wysocka chętnieby najcięższą pracę podjęła, byle było za co ręce zaczepić. Dla niej główną troską było, czem to delikatne dziecię nakarmić. W domu, oprócz krup, omasty, trochę nabiału, kilku jaj, nic nie było. Musiała, dla siebie na wieczerzę ze starym gotując kartofle, Albinie dać to, co się jej najlepszem i najsmaczniejszem wydawało, co tu uchodziło za przysmak świąteczny — jajecznicę.
Stary tymczasem, daleko od żony przytomniejszy umysłem, zaczął się córki rozpytywać o przeszłe jej życie, o tę zagadkową opiekunkę, o wszystko, co ją dotyczeć mogło, a Albina wkrótce potrafiła trafić na ten ton i sposób wyrażania się, któreby ojcu zrozumiałemi były.
Ściskało się jej serce wśród tej rozmowy, która coraz lepiej dawała jej poznać stan rodziców — ciaśniutkie kółko myśli, wśród którego niedostatek, praca i osamotnienie ich trzymały.
Postrzedz jednak mogła rychło z pociechą, że stary niegdyś zapewne więcej wiedział, żył duchem, miał pewne tradycje po rodzicach i pojęcie dosyć żywe, bo rozmowa z nią jakby ze snu go powoli rozbudzała. Znękany odżył przy córce... nawet głos mu się wzmocnił, oczy patrzyły inaczej, czuł się lepiej.
Stara Wysocka tymczasem, której wyręczyć nie było komu, chociaż przysuwała się słuchać rozmowy córki z ojcem, musiała odbiegać co chwila, aby dojrzeć wszystkiego, bo pijaczka baba pociągnęła do karczmy.
Wychodziła w podwórze, wracała, a że się śpieszyła, kaszlała więc mocniej i oddechu jej brakło.
Albina, postrzegłszy to, szepnęła ojcu, że musi jej dopomódz; zrzuciła część swego podróżnego ubrania i zaofiarowała się matce... do roboty.