Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
PRZYBŁĘDA.
POWIEŚĆ
przez
Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Rudnię znano na kilka mil dokoła, bo stała na rozdrożu, gdzie się mnogie gościńce krzyżowały, a żaden podróżny jej nie minął, nie dawszy choć wytchnąć koniom przy karczemce.
Pierwszy, co tam gospodę postawił, dobrze obrachował odległości, a może też nie rachubą, ale przypadkiem tak się szczęśliwie znalazła położoną. Trudnoby bowiem dobadać, co wprzódy stanęło: czy owa Rudnia, która nazwisko dała miejscu, czy karczma wśród głuchego lasu.
Na gruzach dziś zapomnianej przeszłości królowała teraz głównie owa żydowska gospoda, chociaż nie była tu samą. Las, otaczający ją dokoła, rozstępował się w tem miejscu dosyć szeroko i wśród sosen starych, leszczyny i olch, widać było usadowioną karczmę z jej szopami, loszkiem i ogrodem, dalej pod samemi drzewy kuźnię czarną i chatę kowala, a głębiej jeszcze dachy dworków, czy chat, na pól w gęstwinie ukrytych.
Dodawszy odwieczną studnię z żórawiem, a nieco opodal, gdzie się drogi rozchodziły, stary krzyż, mchem siwym okryty, pochylony wiekiem — nie widać było nic, oprócz przerzedzonego, ale podszytego lasu i gościńców, które się ztąd w cztery przeciwne świata krańce rozbiegały.
Karczma, w której Mosiek Gugiel panował, wziąwszy ją w spadku po dziadach i pradziadach, nie wyglądała bardzo przynęcająco, ale się też nie lękała konkurencji i nie potrzebowała podróżnych kusić ku sobie, bo się oni bez niej obyć nie mogli.
Mosiek zaspakajał niezbędne wymagania ludzi, nie wiele żądających — woda w studni była dobra, wódka nie gorsza, jak gdzieindziej, miał siano, w potrzebie obrok, a szopa obszerna, choć dach jej wiele pozostawiał do życzenia, dozwalała zawsze czasu deszczu wybrać miejsce, w którem niebardzo zaciekało.
Oprócz wielkiej zakopconej izby szynkownej, otwartej dla wszystkich, na rzadki wypadek, gdyby tu kto chciał podnocować i nie myślał przespać się na wozie, była nawet izdebka gościnna, w której jednak zwykle mieścił się sprzęt zbyteczny, zapas drewek, kupa kartofli i drewniany statek.
Oprócz arendarza Mośka, który niezaprzeczenie był tu osobą najznakomitszą... Rudnia miała kowala, niegdyś cygana, dziś od lat dziesiątka osiadłego tu stale i wypierającego się swojego pochodzenia... Chciał on uchodzić za węgra i zwał się Janaszem Seredką; ale włos czarny, skóra ciemna, wyraz oczu, na pierwszy rzut oka krew cygańską zdradzały...
W dworkach mieszkali pozostali z dawnych czasów, gdy się tu belki i klepki wyrabiały — budnicy...
Polanki pozarastałe w lesie dowodziły, iż budników tych niegdyś daleko więcej być musiało; lecz gdy ustał zarobek, las wyrąbano, uprawa roli nie bardzo się opłacała, z czasem porozchodzili się oni wszyscy, chaty opuszczone porozwalały się, a role zajałowiały.
Zostali tylko, może niedostatkiem do miejsca przykuci, Wysoccy, mieniący się szlachtą z Mazowsza, i Bzurscy, także jacyś szlachcice... Ci, mały czynsz opłacając dziedzicowi, uprawiali kawałki pól, przez siebie wydartych, mieli powytykane łąki i wolny wypas dla chudoby w lesie. Las ten poczciwy dawał im, oprócz tego, jagody i grzyby bezpłatnie, a na sosnach wolno było barcie stawiać, które się miodem opłacały.
Wszystko to, razem wzięte, nawet przy najpracowitszem życiu, nie dozwalało dojść do skromnej choćby zamożności. Budnicy żyli z dnia na dzień, ubogo, biednie, a na przednówku Mosiek ich często ratować musiał.
Wysoccy i Bzurscy o sobie nie wątpili, że szlachtą być musieli, chodzili w kapotach, unikali powierzchownego podobieństwa z włościanami, mieli nawet jakieś papiery, skrzętnie chowane i z pokolenia w pokolenie przechodzące, ale te do wylegitymowania się im nie starczyły...
Życie to osamotnione w lesie, opodal od kościoła, od ludzi, od gromady, do której należeli, powoli zdziczyło ich, a ubóztwo przygnębiało na duchu. Ostatni potomkowie tych rodzin wyglądali w istocie, jak plemię jakieś, skazane na wymarcie.
Z Bzurskich pozostawało teraz tylko dwóch braci, ludzi w średnim wieku, na jednem polu i w jednej siedzących chacie, kłócących się nieustannie, a niemogących rozejść, tak ich bieda z sobą skuła.
To jeden, to drugi wychodził na zarobek, — pola uprawiali coraz raniej, dobytku ubywało; pomawiano ich o to, że szkody robili w zwierzynie i w lesie, zadawano nawet daleko gorsze bezprawia, ale Bzurscy się na niczem złapać nie dawali, a głowy nosili hardo.
Para lichych koniąt, jedna krowa chuda, kilka kóz stanowiły całe ich mienie. Żadna też panienka z waszecia nie miała ochoty wyjść za Bzurskiego — i oba byli nie żonaci... Stara gospodyni, rekrutowana ze wsi Rudek, posługiwała im i opierała... Rzadko siadywali w domu.