Przemiany (Prus)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Po obiedzie doktór Płótnicki zaproponował Łoskiemu i Józefowi spacer do parku; kleryk Podolak i Permski oświadczyli, że w ciągu kilku minut dogonią ich. Drogi już wyschły, niebo wypogodziło się, a drzewa, na których jeszcze wisiały krople deszczu, w blaskach zniżającego się słońca wyglądały jakby zasypane brylantami.
— Kto to jest panna Sobolewska? — zapytał doktór Łoskiego, wydobywając z kieszeni elegancką, skórzaną papierośnicę, aby towarzyszów swoich poczęstować cygarami. Gdy zaś Józef i Łoski podziękowali, doktór nie wydał się zmartwionym.
— Któż to jest panna Sobolewska? — powtórzył.
Łoski zatchnął się. Pobladł, poczerwieniał, lecz po chwili, opanowawszy się, odparł:
— Jak doktór widzi, jest to nauczycielka, bardzo zdolna. Przedewszystkiem jednak jest to osoba tak dobra, rozumna, energiczna, zacna, taka poprostu czcigodna, że dotychczas spotkałem jedną tylko do niej podobną... właśnie matkę Józefa Trawińskiego.
Doktór uśmiechnął się, zlekka zarumienił i powoli wydobywając cygaro, rzekł:
— Tyle przymiotów! Dlaczegóż nie oświadcza się jej profesor?
Łoski pokiwał głową.
— Myśli pan, że nie zrobiłbym tego?... Alboż ja nie rozumiem, że człowiek, którego panna Sobolewska raczyłaby przyjąć za męża, byłby najszczęśliwszy?
— Więc? — wtrącił niecierpliwie lekarz.
— Więc... że nie mogę tego zrobić i nigdy nie zrobię — mówił bardzo blady Łoski. — Jestem dla niej za brzydki, za ubogi, a przytem nie tęgiego zdrowia. Ale gdybym naprzykład miał majątek Kajetanowicza, przysięgam na honor, dałbym jej parękroć z prośbą, aby zużytkowała te pieniądze w sposób, jaki uzna za właściwy. I jestem pewny, że pieniądze te przyniosłyby największy pożytek dla kraju. Taka to jest osoba.
Józef nigdy nie widział Łoskiego tak wzruszonym, a nawet rozdrażnionym. Zrozumiał też, co zresztą nie było trudne, że Łoski jest bardzo przywiązany do panny Sobolewskiej.
„A mimo to chwali ją, jakby chciał podniecić doktora do zakochania się w pannie Krystynie! Cóżto za dziwny człowiek“ — myślał Józef.
Płótnicki obracał w palcach cygaro, wydobył z kieszeni maszynkę, obciął je i rzekł powoli:
— Dał mi pan dużo do myślenia. Kobieta z takiemi, jak pan wyliczył, zaletami nie potrzebuje mieć posagu. Sama jest skarbem.
— Wyższym nad wszelką wartość... bezcennym — dodał Łoski.
— Pany!... pany! — wołał za nimi Permski, biegnąc w towarzystwie Podolaka.
— Co to za facet? — spytał Łoskiego doktór, spoglądając ku Permskiemu w znaczący sposób.
— Zaraz go pan sam pozna. On się odrazu rekomenduje szczerze.
— I to zaleta!
Permski zadyszany przypadł do nich i począł mówić bez wstępu:
— Wyobrażajcie się, panowie, nie wyobrażajcie, jak ugodno, ale już ta wasza polska arystokracja spada niżej wszelkiego poziomu... Pyszałki, próżniaki, kartiożniki, Bóg z nimi! Ale już takimi idjotami być nie wolno!
Doktór spokojnie kręcił cygaro, Łoski odparł:
— To niby, waszem zdaniem, kolego Dymitrze, cała arystokracja polska składa się z idjotów?
— Kanieczno tak!... Widzieliśmy wszyscy dziś przy obiedzie...
— I to mówi kandydat na doktora filozofji! — ciągnął Łoski. — Przepraszam, ale ja nie dopuściłbym was do egzaminu z logiki.
— Ciekawość dlaczego? — odpowiedział, nie obrażając się Permski.
— Cobyście też powiedzieli, gdybym wam sformułował taki sąd: Ponieważ wół i koza, zwierzęta przeżuwające, mają rogi, więc — wszystkie przeżuwające mają rogi. A tymczasem są liczne wyjątki, gdyż wielbłąd, owca, lama także są przeżuwającemi, ale rogów nie mają.
— Tak i cóż?
— Analogja bardzo jasna — mówił Łoski. — Do zakresu pojęcia: arystokracja polska, wchodzi co najmniej kilkaset indywiduów; więc gdyby między nimi trafiło się nawet kilku idjotów, jeszcze nie można tej cechy rozciągać na wszystkich. Kolega popełniłeś gruby błąd.
— A skąd wy wiecie, że ony nie wszystkie są idjotami? — zapytał Permski. — Czyny ich pokazują, że to indywidua zdegenerowane.
Doktór z wielką uwagą przylepiał językiem odklejający się liść cygara.
— Wiem — mówił Łoski — ponieważ czytam o nich, słyszę, kilkunastu widziałem... W Galicji i Poznańskiem arystokraci bywają posłami do parlamentu, w Galicji bywają starostami, namiestnikami, ministrami, profesorami i — jakoś nieźle wywiązują się ze swych obowiązków. Wśród tych, których znałem osobiście, jako guwerner, nie spotkałem ani jednego idjoty. Przeciwnie, wszystko to ludzie zdrowi, silni, nawet piękni.
— A co ony robią? — wtrącił Permski.
Łoski zawahał się.
— Rzeczywiście robią niewiele, bardzo niewiele, bo też i pola nie mają do pracy — mówił Łoski. — Pamiętajcie, kolego, że w każdem społeczeństwie arystokracja to klasa rządząca; jeżeli więc nie dopuszczają jej do rządów...
— Prawda! Ale mogliby coś czynić dla swego narodu w zakresie działań ekonomicznych, choćby coś dla rolnictwa...
— I na to mam odpowiedź. Przed dwoma laty jeden z naszych hrabiów, będąc w Petersburgu u swego eks-kolegi ministra, rzekł mu odniechcenia: — Moglibyście też zatwierdzić nam jakieś towarzystwo rolnicze. — A na to obrażony minister odpowiedział: — Jak ty, hrabio, możesz nawet marzyć, ażebyście kiedy dostali towarzystwo rolnicze?...
A więc nie wolno nam zajmować się szkołami, naturalnie swojemi, nie wolno zakładać ochron, czytelni, nawet nie wolno lepiej gospodarować. Więc pytam się: co w takich warunkach pozostaje do robienia arystokracji?
— To nie argument! — odezwał się Permski. — A Żydom co wolno? Także nic. Mimo to, Żydzi mają mnóstwo, ale to mnóstwo spółek ekonomicznych, filantropijnych, religijnych, oświatowych, mają swoje sądy, nawet odbywają narady. A gdy potrzeba spełnić jakiś czyn zbiorowy, współdziałają wszyscy: pieniędzmi, radą, stosunkami, wywiadywaniem się. Dlaczegoż wy tak nie robicie? Bo wam nie wolno? Nie! Bo wam się nie chce, a szczególniej waszym ludziom bogatym, którzy starają się naśladować arystokrację, leniwą i nie dbającą o własny naród.
Polityka i polityka — ciągnął Permski. — A kto jeszcze wie, czy dla was nie lepiej, że nie zajmujecie się dzisiejszą polityką?
— Chyba gorzej, chcieliście powiedzieć — wtrącił Łoski.
— Gorzej?... Nu, a pan Łoski myśli, że co to jest polityka?
— Wróble o tem śpiewają! Polityka jest to rządzenie społeczeństwem, pilnowanie go, kierowanie niem w taki sposób, ażeby było szczęśliwe i mogło się rozwijać.
— Cha! cha! cha! — roześmiał się Permski. — Brzuch mnie boli, kiedy słyszę mądrego człowieka, który opowiada takie bajdy.
Czuć było w śmiechu złość i szyderstwo. Doktór ze zdziwieniem spojrzał na Permskiego, Podolak trącił w ramię Józefa. Łoski był zakłopotany, wreszcie odezwał się łagodnym tonem:
— Nie rozumiem was, kolego. Nie przypuszczacie chyba, ażebym mówił o kwestji, której nie znam absolutnie. Coś czytało się o tem i owem. Powtarzam: polityka, jako nauka, zajmuje się życiem społeczeństw, zaś jako sztuka kieruje życiem społecznem w celu osiągnięcia największego dobra zarówno przez społeczeństwo, jak i przez jego członków. Wreszcie stara się utrzymać równowagę między życiem indywidualnem i zbiorowem.
Permski schwycił go za rękę i ciągle śmiejąc się, przerwał:
— Pamiłuj pan Łoskij! Ja przecie wiem, że pan uczony i może więcej czytał, aniżeli ja. Z pewnością więcej... No, pomnij pan Łoskij, że polityka prowadzi się w języku francuskim, w którym pisze się inaczej, aniżeli czyta.
Pan masz prawdę, że w książkach o polityce mówi się o szczęściu narodów i jednostek; ale teraz ja powiem, jak to należy czytać.
Pan wie o tem, że w czasach przedhistorycznych, dajmy, w epoce krzemienia łupanego, były ludzkie jatki, żywiono się, jak dziś wołowiną albo wieprzowiną, tak wówczas mięsem jeńców wojennych. Później, po upływie tysięcy lat, kiedy przekonano się, że praca ludzka daje większe korzyści, aniżeli mięso ludzkie, zwycięzcy przestali zjadać zwyciężonych, lecz zamieniali ich na niewolników, wyzyskiwali ich, jak my dziś woły, owce, konie. W każdym zaś wypadku, czy zjadano zwyciężonego, czy obracano w niewolnika, w każdym razie zabierano mu wszystko, co należało do niego i miało wartość. Zabierano przy okazji i od jego sąsiadów, ale ktoby na takie głupstwa zważał!
— Nie rozumiem — wtrącił Łoski.
— Zaraz pan zrozumie — ciągnął Permski. — Więc powtarzam: w pierwotnych stosunkach ludzkich zwycięski sąsiad zjadał zwyciężonych sąsiadów, robił ich niewolnikami, a w każdym razie ograbiał ich do ostatniej skorupki, do ostatniego kawałka skóry, nie mówiąc o zbożu i bydle. Wszystko to zaś nazywało się: „zrobić dobry interes po sąsiedzku.“
A teraz pan łatwo zrozumie, co to jest polityka nie książkowa, ale praktyczna. Jest to szereg operacyj umysłowych i pięściowych, szereg oszustw i rozbojów, mających na celu zwyciężyć już nie pojedynczego sąsiada, ale cały sąsiedzki naród. Gdy się go zaś zwycięży, wówczas naprzód — ograbia się go na wszelki sposób, potem — robi się z niego niewolnika, a nareszcie — zjada go się, niby wieprzowinę, albo wołowinę. I ta jest tylko różnica między zwyciężonym narodem a zwyciężonym kiedy to człowiekiem, że człowieka zjadało się dopiero po jego śmierci, bo nawet religja zabraniała jeść żywe stworzenie, ale naród zjada się za życia, po kawałku, krając go z różnych stron i przypiekając na rozmaite sposoby. I to się nazywa dobrą polityką zagraniczną. Niedawny jej przykład widzielim w czasie wojny prusko-francuskiej i po wojnie. Oderżnęło się żywej Francji kawał żywego jej mięsa, a teraz ubija się to mięso, zapieka i gryzie potrochu. Pan Łoski krzywi się, a?...
— Plastycznie wykłada pan swój pogląd na politykę — odparł Łoski.
Podolak na znak potwierdzenia skinął głową. Józef słuchał.
— Więc teraz panu Łoskiemu plastycznie powiem, co to jest polityka wewnętrzna. W polityce wewnętrznej, sachrani Boh! nie zjada się ludzi i nie robi niewolnikami, nawet nie wolno ich ograbiać ze wszystkiego. Natomiast po pierwsze — oszukuje się ich na wadze, jakości i cenie towaru, po drugie — za pracę ludzką płaci się tak mało, ażeby pracownik był zawsze zależny od patrona; po trzecie — zapomocą oszustw handlowych i niskich zarobków pewna klasa obywateli karmi się krwią i potem innej klasy obywateli. Słowem, silniejszy obywatel siada sobie na piersiach czy na karku słabszego obywatela i wysysa go jak pijawka szkapę. Teraz pan Łoski wie, co to jest polityka? i co znaczy frazes, że ona kieruje życiem społecznem w celu osiągnięcia największego dobra, zarówno przez społeczeństwo, jak i przez jego członków, a?...
Słuchając tego, Józef poczuł głęboki dreszcz. Łoski jakby zmizerniał w ciągu kilku minut, wreszcie odezwał się:
— Czy nie przesadza pan?
Doktór, wciąż paląc swoje wielkie cygaro, potrząsnął głową.
— Zdaje się, że nie przesadza, przynajmniej w ogólnych zarysach — rzekł półgłosem.
— Czy i teraz pan Łoski żałuje, że waszą arystokrację odsunęli od polityki? — zapytał Permski. — Byłaby jeszcze gorsza, niż jest!
— Może nasza arystokracja robiłaby lepszą politykę — wtrącił Łoski.
— Lepszą? — pochwycił Permski. — Gdyby ona miała lepsze instynkta, to przecież, widząc niedolę mniej zasobnych ziomków, niedolę całego społeczeństwa, starałaby się im ulżyć. Przecie wasza arystokracja ma w swoich rękach miljony... setki miljonów rubli! Tak, tak, pan Łoskij: setki miljonów rubli!... Mając zaś taki oręż, możnaby przecie coś zrobić, choćby pomóc narodowi, ażeby zdobył wyższy stopień dobrobytu, zapomocą lepszego rolnictwa, przemysłu, handlu. A jakże ona dziś postępuje?... Swoje zboże sprzedaje Żydam, swoje lasy — Żydam, swoją wołnę — Żydam, swoje mleko, ryby i owoce — Żydam. A niedość, że Żydy na tem wszystkiem mocno zarabiają, tyją powiem!... jeszcze wasza arystokracja pożycza im swoje pieniądze, właśnie na te interesa handlowe...
— A wasza arystokracja? — wtrącił Łoski.
— Pod wieloma względami podobna ona do waszej — mówił Permski — ale już ze Żydami nie łączy się przeciw swoim! Prawda, nasza arystokracja zdrowo łupiła chłopów, sprzedawała ich, jeżeli dorobili się czego, kazała sobie dużo, dużo płacić; ale jednak wyhodowała rosyjski stan mieszczański. A wasza etawo nie zdiełała!
— Więc cóż robić? — zawołał nagle Trawiński, któremu ręce zaczęły drżeć.
— A co robi się, jeżeli kto choruje na raka? — zapytał Permski.
— Nie rozumiem?
— Wyrezat’! — spokojnie odparł Permski. A po chwili dodał:
Jeżeli dobrowolnie nie wyrzekną się swoich majątków, z których tak niegodziwy robią użytek.
— Nie jest to ani łatwe, ani celowe — wtrącił doktór.
— Pan to mówi? — zdziwił się Permski.
— Ja! — odparł doktór.
— Nu, a w Paryżu był pan takim przyjacielem Michajłowa?
— Pan zna Michajłowa? — zapytał Płótnicki, zatrzymując się w alei.
— Ja nikogo nie znam! — odpowiedział oschle Permski. — Nu — dodał — ale ja muszę pożegnać się z wami.
Uchylił kapelusza i zawrócił w stronę pałacu.
— Oryginalnego nauczyciela ma pan Turzyński w swoim domu! — rzekł doktór, kiwając głową.
— Zdaje mi się jednak, że, w gruncie rzeczy, nie jest on taki krwiożerczy — odparł Łoski. — Ciekawym, kto to jest ów Michajłow, bo już o nim słyszałem wielkie pochwały od Permskiego.
— Michajłow — odpowiedział Płótnicki — tylko zachowajcie to panowie przy sobie, za moich czasów, w Paryżu, był gwałtownym rewolucjonistą i, pomimo ubóstwa, człowiekiem nieskazitelnym, bardzo, bardzo uczciwym. Niewielu mógłbym wyliczyć ludzi równie jak on prawych i subtelnych.
— Jakoś nie śpieszy się doktór z wypowiedzeniem drugiej części — rzekł Łoski.
— Ma pan słuszność, że jest i druga część. Mianowicie mówią o nim... podejrzewają, zapewne niesłusznie, że jakoby... ma on związki z policją. Poprostu nie chce mi się w to wierzyć... Phi! jak tu ładnie... Nawet nie wiedziałem, że macie rzekę za parkiem. I czółna?
— Ten Michajłow coś wygląda na Wallenroda? — rzekł zamyślony Łoski.
— Może. W każdym razie ja już przestałem ich rozumieć — odparł doktór.
— Ale jaka siła w tych ludziach! — wtrącił Józef, rumieniąc się.
— Niedawno — rzekł Łoski — powiedział mi pan Dymitr, że Polacy to tylko poeci i aktorzy, wyliczając przy tem nazwiska: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Żółkowski i Modrzejewska. O innych naszych wartościach jakby nie wiedział.
— Bo też owych innych już nam zaczyna brakować — szepnął doktór. Potem, zamyślony, przypatrywał się okolicy.
— To jak się ta rzeczułka nazywa, jak? — zapytał.
— Kręta — odpowiedział kleryk. — Jest dosyć głęboka i ma dużo ryb.
— Woda bieżąca — mówił doktór jakby do siebie — za nią łączka, bardzo ładna, za łączką las, oczywiście liściasty...
— Lipy i topole — wtrącił Łoski.
— Dalej wzgórza. Czy mają jakie nazwisko?
— Łyse — rzekł Podolak. — Ale one nie są łyse, owszem, bardzo ładnie zarośnięte, a w jesieni czerwienią się od berberysu.
— A na wzgórzu, cóżto? Jakaś ruina? — pytał doktór.
— Pyszna ruina! — wtrącił Łoski. — Niegdyś zamek Firlejów.
— Jedno z drugiem niby nic, a jakie to piękne! — mówił doktór.
— Szczególna rzecz z temi krajobrazami i wogóle z naturą — odpowiedział Łoski.
— Z jakiej racji choćby ten oto zakątek budzi w człowieku dziwne uczucia: spokoju, przywiązania, tęsknoty. Bo naprzykład nastrój wobec ruin umiem sobie wytłomaczyć, niby znam jego powody. Gdy patrzę na ruinę, naprzykład zamku, widzę tłumy rycerstwa, służby, pięknych kobiet; słyszę zgiełk, śmiechy, muzykę, słowem — widzę niby cień życia, które już zamarło i — z tej racji ogarnia mnie żal. Ale dlaczego obraz łąki albo lasu tak potężnie oddziaływa na człowieka? Czy może ja już kiedyś żyłem na świecie i oglądałem te krajobrazy; a że dziś wśród nich niema moich ówczesnych towarzyszów, więc ogarnia mnie nie dająca się wypowiedzieć tęsknota.
— Niechrześcijański pogląd! — wtrącił kleryk. — Przecie można znaleźć na podstawie religijnej daleko prostsze wyjaśnienie naszych uczuć wobec natury. W naturze czujemy dzieło ręki Boga, czujemy bliskość naszego Ojca, więc podziwiamy i radujemy się, a jednocześnie tęsknimy, nie mogąc dopatrzeć Go własnemi oczyma i przypaść do Jego stóp.
— Może i to — rzekł Łoski.
— A najpewniej coś innego — odezwał się doktór. — Ponieważ całe szeregi naszych przodków, setki, tysiące ich, spędzało życie wśród natury, więc w naszym mózgu na mocy dziedziczności pozostały bezświadome wspomnienia owych czasów i doświadczeń, niby klawisze, niby naciągnięte struny. Piękny, czy zresztą jakikolwiek krajobraz dotyka tych strun, porusza je i otóż odzywają się dawno zgasłe przywiązania, radości, czasem niebezpieczeństwa, słowem — cała mieszanina uczuć niejasnych a miłych. I one to stanowią czar widoków natury.
— W podobny sposób mógłbym sobie wytłomaczyć analogiczne uczucia wobec ruin — wtrącił Łoski.
— Przodkowie pańscy mieszkali w zamkach? — wtrącił doktór z odcieniem lekkiej ironji.
— Przypuszczam — odparł Łoski — że moi przodkowie bywali w zamkach, czasem jako żołnierze, czasem jako stróże, psiarczyki i koniowody. No i posieli w mojej duszy wspomnienia, z których rodzi się żal i tęsknota.
— Profesor ostro odpowiada! — rzekł doktór, przypatrując się Łoskiemu.
— Cóż tu ostrego? Moi przodkowie nie byli nietylko wojewodami, albo kasztelanami, ale nawet szlachtą, w jakiż więc inny sposób mógłbym odziedziczyć wspomnienia, które nazwijmy... archeologicznemi. Ja kocham te stare zamki, podziwiam ruiny...
— Tylko nie ruiny ludzkie! — szepnął Józef.
— Gdzież ty je widzisz? — zapytał Łoski.
— A hrabia Kajetanowicz?... a jego pończochy? — odparł, mocno rumieniąc się, Józef.
Ponieważ doktorowi od kilku chwil zgasło cygaro, więc zapalił je na nowo przy pomocy jakiejś bardzo eleganckiej i dowcipnej zapalniczki.
— Ludzie — rzekł — zupełnie fałszywie sądzą Kajetanowicza, do czego zresztą, nie myślę przeczyć, on sam dostarcza najobfitszych materjałów.
— Okaz zwyrodnienia! — szepnął Józef.
— Przepraszam... ale co pan nazywa zwyrodnieniem? — nagle zapytał doktór. A nie mogąc doczekać się odpowiedzi, mówił dalej:
— Rodzice pana Kajetanowicza, a nawet dziadkowie, byli zdrowi i normalni. On sam, jako dziecko, odznaczał się wesołością, zdolnościami i nadmiarem sił. Lecz około dwunastego roku życia dostał szkarlatyny, tak silnej, że blisko przez rok czasu musiał być wożony i nie mówił. Naturalnie wytransportowano go do Włoch, gdzie po kilku latach przyszedł do siebie, aczkolwiek pierwotnych sił nie odzyskał i został neurastenikiem.
— Biedaczysko! — wtrącił Łoski.
— Widzi pan. Dzięki jednak tej neurastenji i pieniądzom, hrabia może pozwolić sobie na zbytek, zwany domowym lekarzem, którym ja jestem. Gdyby jednak miał rozumną żonę, albo kogoś życzliwego z rodziny, jestem pewien, że obeszłoby się bez lekarza.
— Jednak władze umysłowe hrabiego... — cicho odezwał się Podolak.
— Otóż to! — przerwał mu doktór. — Oświadczam więc panom, że władze umysłowe Kajetanowicza znajdują się w zupełnym porządku. Jestem przy nim od dwu lat, wiem, że może i chcianoby go zrobić niepoczytalnym, ze względu na ogromny majątek, lecz nigdy nie spostrzegłem, ażeby choć na chwilę utracił zdolność myślenia. Co więcej, pan Kajetanowicz zna dobrze języki: niemiecki i angielski, a francuski tak drobiazgowo, że mógłby go wykładać. Prócz tego wcale nieźle gra na fortepianie, ale to wcale nieźle! i poza tem wszystkiem jeszcze — maluje. Między innemi, do kościoła w swojej parafji wymalował trzy obrazy bardzo przyzwoite.
Doktór chwilę namyślił się i mówił dalej:
— Nieszczęściem Kajetanowicza jest jego duży majątek, którym ci i owi radziby się podzielić. Gdyby go jednak nie miał, wówczas musiałby się wziąć do roboty i zapewne utrzymałby się jako nauczyciel francuskiego, jako malarz religijny, powiedzmy: trzeciorzędny, ale zawsze jakiś, i — w ostateczności — mógłby zarabiać jako fortepianista choćby... po knajpach.
— Zawszeć jednak coś tam jest — rzekł Łoski.
— Są niewątpliwie dziwactwa — mówił doktór — pochodzące trochę z rozpieszczonego wychowania, trochę z lekceważenia ludzi, może z jakiegoś planu... Czy ja wiem?
— A pończocha? — wtrącił Józef, znowu rumieniąc się po uszy.
— Co tobie przeszkadza ta pończocha! — zgromił go Łoski.
Doktór uśmiechnął się.
— Ta pończocha, zdaje się, że jest rezultatem zakładu. Hrabia założył się, bodaj czy nie z jakąś damą, że przez cały rok, publicznie, będzie robił pończochę. Ale o wysokości stawki nie potrafię panów objaśnić.
— Że jednak nie żartują sobie z niego, to mnie dziwi — odezwał się Łoski.
— Niechby kto spróbował! — rzekł doktór. — Kajetanowicz nieźle strzela, fechtuje się i potrafi zrobić awanturę.
Muszę dodać, że jest to człowiek dość ofiarny. Jużci nie odda żebrakowi połowy swojego płaszcza, ale skąpy nie jest, gdy chodzi o dobre cele.
— A możeby on dał z kilka rubli na naszego Antka? — rzekł, słodziutko uśmiechając się, Łoski.
— Cóżto za Antek? — spytał doktór.
— Bardzo zdolny chłopiec stajenny, który postanowił zostać nauczycielem ludowym, a nawet... lekarzem! — odpowiedział Łoski.
— Oho? — zdziwił się doktór. — Skądże te projekty?... Co on umie?
— Nie wiem — odparł Łoski — czy uwierzy mi pan, że Antek jest przygotowany do egzaminu w zakresie czterech klas. Dlatego postanowiłem wziąć go do Warszawy, gdzie, przy pomocy boskiej, może znajdę jakich łaskawych opiekunów, może nawet wyrobię mu jakieś małe stypendjum.
— Wszystko to dobre, ale kto go przygotował w granicach tych czterech klas? — pytał doktór.
— Nauczycielki panny Zofji Turzyńskiej, a najwięcej — panna Sobolewska.
— Panna Sobolewska? — powtórzył, zamyślając się Płótnicki. — Ten chłopak ma silną protekcję! Ale czy pan jest pewny, że on zda egzamin?
— Dziś egzamin należy do sztuk łamanych — mówił Łoski — więc pewnym nikt być nie może. Zaręczam jednak, że chłopiec ten jest wyjątkowo dobrze przygotowany.
— Hum!... hum!... — Płótnicki kręcił głową. — Może być, że znajdziemy dla niego kilka rubli. Nie przejechalibyście się panowie czółnem?
— Z największą chęcią! — zawołał Józef, patrząc na doktora roześmianemi oczyma.
W tej chwili Podolak spojrzał na Łoskiego i znacząco poruszył głową.
— Ja muszę listy pisać, więc pożegnam panów — rzekł Łoski.
— I ja! — szybko dodał kleryk, uchylając kapelusza.
Gdy obaj znikli między drzewami, doktór powoli zaczął schodzić ku rzece, mrucząc:
— Interesy... interesy duchowne!... A pan jakie ma zamiary na przyszłość? — zwrócił się nagle do Józefa. — Pan jest stypendystą Turzyńskich?
— Ja? — wykrzyknął zdumiony chłopak, uderzając się w piersi. — Ani przez jedną chwilę nie byłem stypendystą niczyim, a tem mniej państwa Turzyńskich.
— Tak słyszałem od pani Dorohuskiej. Widocznie prezesowa jest źle poinformowana. Na jakiż wydział chce pan wstąpić?
— Rozumie się, że na medycynę! — odpowiedział Józef tonem bardzo stanowczym.
Płótnicki zatrzymał się i spojrzał na Józefa jakby lekceważąco. Powoli jednak wyraz jego twarzy stał się życzliwszym; widać piękne czoło Józefa, rozumne oczy i wydatna broda zrobiły wrażenie na lekarzu.
— Na medycynę? — powtórzył. — W takim razie jesteśmy koledzy. Czy mogę jednak zapytać: jakie pobudki skłaniają szanownego kolegę do wybrania fachu, który nie należy ani do łatwych, ani do przyjemnych?
— Ojciec mój był lekarzem...
— Ach, tak?... Jeden więcej powód, ażeby nie wybierać medycyny. Niezabawna to gałąź wiedzy! — mówił doktór, zbliżając się do rzeki.
— Trochę liznąłem jej — mówił z uśmiechem Józef. — Czytam anatomję, fizjologję...
— Proszę?... Jeżeli kolega zechce, to pogadamy kiedy o tych rzeczach. A o prosektorjum wiemy coś?...
— Byłem w tym roku parę razy w prosektorjum.
— No i zemdliło, prawda?
— Zapachy nie są tam ładne — mówił Józef — i widoki też. Za drugą bytnością zobaczyłem na stole prosekcyjnym okropnie pocięte zwłoki ludzkie, wszystko pooddzielane: nogi, ręce, tułów, głowa!... W pierwszej chwili struchlałem, alem pokonał się i brałem do rąk pokolei każdą część ciała. Nawet dotknąłem serca w otwartej klatce piersiowej. Najgorzej jednak było z głową. Jej niedomknięte oczy patrzyły na mnie... brrr!...
— Zuch kolega!... O!... ależ to czółno jest pełne wody?
— Musi być gdzieś szufelka, to nią wodę wyleję — rzekł Józef, zaglądając pod ławkę.
— W każdym razie dno pozostanie zabłocone, siedzenia mokre, a i na łące, za rzeką, zdaje się, też nie brak wody. Popłyniemy innym razem, jeżeli kolega zechce; teraz może powłóczymy się po parku?
Weszli znowu na pagórek nadrzeczny i skręcili w ustronną aleję.
— W każdym razie bardzom ciekawy: co pana ciągnie do medycyny? — pytał doktór.
— Co?... Będę szczery. Przecie muszę coś robić, z czegoś żyć, mam zresztą matkę, która już wydaje resztę fundusiku, jaki nam został po ojcu.
— I myślisz kolega, że medycyna odrazu w pierwszym roku da ci tyle dochodu, że będziesz mógł utrzymać siebie i matkę? Miłe złudzenia! W rzeczywistości zaś co najmniej trzecia część honorarjów lekarskich przepada. Jedni wstydzą się płacić panu doktorowi, ażeby się nie obraził; inni nie mogą pojąć, ażeby taki człowiek, jak pan doktór, potrzebował pieniędzy. Inni wreszcie nie lubią płacić nikomu: szwaczkom, nauczycielom, lekarzom.
Potrzeba opiekowania się rodziną nie wpływa pomyślnie na dobrobyt lekarza. Jeden z moich kolegów, zaraz po ukończeniu uniwersytetu, musiał utrzymywać nietylko matkę, ale ojca, dwu braci, siostrę i szwagra. A ponieważ nie mógł sobie kupić nawet kożucha, więc, jeżdżąc podczas mrozów w lekkiej burce, musiał wstępować do każdej karczmy na rozgrzanie. W rezultacie rozpił się nieszczęśnik i umarł na suchoty. I prawda! Szlachta wzywała go tylko w ostateczności i płaciła mniej niż innym, gdyż biedak był źle ubrany. Takie to zdarzają się zarobki naszego brata lekarza. Siebie zaliczam do wybrańców fortuny, którzy wygrywają wielkie losy na loterji życiowej, ponieważ mam rocznie około czterech tysięcy rubli, czas do czytania i — tylko jednego pacjenta. Nie wiem, czy w kraju znajdzie się trzech do mnie podobnych. Dla kompensaty jednak zaniedbałem praktykę i prawie nie widuję klinik...
— Jednak lekarze jakoś żyją — wtrącił Józef — nawet zbierają niewielkie mająteczki. Rozmaite zaś kłopoty życiowe chyba wynagradza im wdzięczność chorych. To jest także zapłata.
— Wdzięczność? Śmiej się kolega z wdzięczności! Pod tym względem pacjentów można podzielić na kilka odmian. Jedni uzewnętrzniają swoją wdzięczność tak wielkim szacunkiem dla lekarza, że — nie śmią mu płacić i nie płacą. Inna odmiana płaci, ale niezbyt chętnie, a gdy kolega wyprowadzisz pacjenta na mocny grunt, powiedzą, że chory sam wyzdrowiał, albo że Bóg go uratował. Trzecia klasa — jeżeli pacjent choruje długo — ma zwyczaj pozbywać się jednego lekarza a sprowadzać innego; czasami owym innym bywa jakaś doświadczona kuzynka, felczer, albo nawet i owczarz. Otóż zdarza się, że rodzina pacjenta wyrzuca pierwszego lekarza, akurat wówczas, gdy kuracja zaczęła zbliżać się do pomyślnego rezultatu, a wtedy mówi się, że chorego wyleczył znachor, kuzynka, albo ów drugi doktór, którego wezwano później.
Wkońcu, nie potrzebuję tłomaczyć koledze, że jeżeli chory, skutkiem braku sił, albo zbyt późnego odwołania się do lekarza — umarł, wówczas opowiada się, że nieboszczyka zabił taki a taki doktór, który leczył go źle, pomimo rad i uwag owej doświadczonej kuzynki.
Cóż, jakże się koledze teraz podoba wdzięczność? — zakończył Płótnicki.
— Ale jak przyjemnie lekarzowi, gdy uratuje niebezpiecznie chorego! — odpowiedział Józef. — Nigdy nie zapomnę wypadku, kiedy do tatusia wpadł jakiś człowiek, który udławił się. Miał twarz fioletową a w oczach przestrach, ale jaki!... Zimno mi się robi, kiedy o tem pomyślę. Tatuś posadził go na fotelu, wyjął z szafy długą sondę i przepchnął mu gardło...
— Powiedzmy: przełyk — wtrącił doktór.
— Niech będzie przełyk... Chory kilka minut posiedział, ochłonął i nagle ukląkł przed ojcem!... Naturalnie, że nic nie zapłacił, jeszcze mamusia dała mu kieliszek wina. Ale jaką nam wszystkim zrobił uciechę!... Pamiętaj, Józiu — powiedziała do mnie mama — pamiętaj, że na własne oczy widziałeś, jak twój ojciec uratował życie człowiekowi... Ach, panie doktorze, jacyśmy byli tego dnia szczęśliwi, mamusia i ja; bo ojciec tylko się uśmiechał i mówił, że to drobiazg, o którym wspominać nie warto.
— Miał rację! — odparł doktór. — Z pomyślnych kuracyj cieszą się najwięcej profani; fachowiec rozumie, że w takich wypadkach więcej zrobiła natura, aniżeli recepty i zabiegi lekarskie. Zato — ilu doznajemy niepokojów w wypadkach stanowczych!... Spytaj kolega którego ze sławnych chirurgów, co się z nim dzieje, gdy naprzykład duszącemu się dzieciakowi ma zrobić tracheotomję? Oto jest niepokój, którego nie wynagrodzi nawet pomyślna operacja. Ale publiczność ani wie o tem! Profani myślą, że chirurg dokonywa ciężkiej operacji tak spokojnie, jakgdyby krajał kotlet cielęcy... Osły!
Ale teraz weź kolega inny wypadek. Chory umiera, zostawia, dajmy na to, rodzinę bez żadnych środków, a lekarzowi przychodzi nagle do głowy: Czy ja go aby trafnie leczyłem?... Czy, gdybym zrobił to, a nie robił owego, czy chory nie byłby uratowany?... A może źle postąpiłem, nie zwoławszy konsyljum?... I proszę kolegi, takie myśli czepiają się lekarza jak wszy; nietylko łażą po nim, ale wpełzają gdzieś do głębi duszy... Gdybyśmy przyjmowali hipotezę o duszy.
— Pan doktór czarno patrzy na świat. A przecież są lekarze sławni, bogaci, kochani i podziwiani...
— Tak. Bywają szczęśliwi i nieszczęśliwi — mówił zamyślony Płótnicki. — Ja należę do szczęśliwych, ale miałem kolegów, którym djabelnie się nie wiodło. Jeden z biedy rozpił się i umarł, już mówiłem o nim. Drugi zaraził się tyfusem i także umarł. Paru żyje w niedostatku i pracuje na lichwiarzy. Ale jeden, trochę starszy ode mnie, był osobliwie nieszczęśliwy. Całą młodość borykał się już nie z biedą, ale z nędzą. Cudem ukończył medycynę i osiadł na prowincji, niedaleko swego wuja proboszcza, który, choć był skąpy, zobaczywszy patent lekarski, pożyczył siostrzeńcowi kilkaset rubli na zainstalowanie się.
Chłop wynajął nieszpetne mieszkanko, sprowadził tanie mebelki i — czekał na pacjentów. Otóż, w parę tygodni po osiedleniu się w owej mieścinie, kiedy już praktyka niby zaczęła się ruszać, przychodzi do niego człowiek z obwiązaną szyją. Kolega sadza go, odwija brudne gałgany, patrzy... karbunkuł... A niechże cię gęś kopnie!... I właśnie w chwili, kiedy zastanawiał się, co zrobić z pacjentem, ten fik! z krzesła na ziemię. No i co pan myślisz, że zrobił? Umarł, panie, jak najregularniej, w salonie młodego lekarza, który w tydzień później musiał wyjechać z miasteczka.
To dopiero początek. W innem miejscu wiodło się biedakowi nienajgorzej. Zebrał trochę grosza, ożenił się, miał synka, za którym szalał, kupił domek z ogródkiem, a w tym domku pozaprowadzał rozmaite urządzenia, między innemi — beczki pod rynny dla łapania wody deszczowej.
Otóż, pewnego dnia, po deszczu, wraca mój chłop od chorych i pyta żony, gdzie Staś. — Dopiero tu był — mówi żona. Wołają: Stasiu!... Stasiu!... Niema Stasia. Nareszcie, po jakiejś półgodzince, znajdują Stasia... w owej beczce wody pod rynną.
W parę lat żona uciekła mu z jakimś oficerem, a w tydzień później on sam umarł. Zdaje się, że trochę pomógł naturze, bo znaleziono koło niego flaszeczkę ze strychniną.
Doktór wyjął nowe cygaro i z wielką uwagą przygotował je do zapalenia.
— Otóż, widzi kolega... co chciałem powiedzieć?... aha!... Czasami wydaje mi się, że jestem szczęśliwy, jak Polikrates, któremu całe życie wiodło się, dopóki go nie ukrzyżowali. Nawet gorzej, bo czasami wydaje mi się, że moje powodzenie opiera się na cudzych klęskach, że jakaś siła tajemnicza wykrada szczęście mniej fortunnym kolegom i przelewa je do mojej skarbony życiowej. Ale to są przywidzenia. W każdym razie trzeba będzie pożegnać chlebodawcę, u którego dzieje mi się za dobrze.
Wyszli do bardziej otwartej części parku i w jednej z bocznych alei zobaczyli Podolaka, spacerującego z Łoskim. Kleryk zdawał się żywo rozprawiać.
— O! — zawołał doktór — widzisz kolega, jak to pański przyjaciel pisze listy!
— Musiał go zatrzymać Podolak — odpowiedział Józef.
— Pan Łoski wygląda na jeneralnego spowiednika. To jakiś oryginał?
— Nie spotkałem mądrzejszego i uczciwszego człowieka — odparł Józef.
— Piękne słowo! A owego Antka zna kolega?
— Owszem, i uważam, że jest bardzo zdolny, a przytem skromny i ma łagodne usposobienie. Jestem prawie pewny, że gdy zajmie się nim pan Łoski, Antek zostanie nauczycielem ludowym.
— I naprawdę uczy tego Antka panna Sobolewska?
— Bodaj, czy nie co wieczór.
— Phy! Może chłopakowi i uda się? Choć to rzecz niełatwa. Jemu należałoby zapewnić jakiś fundusz na cztery pięć lat... No i nie zniechęcił się kolega do medycyny? — pytał Płótnicki.
— Nie! — odrzekł, śmiejąc się, Józef.
— Ha, w takim razie zapewne będziesz kolega lekarzem. Przecie powiesić się można i w tej specjalności...
Dowidzenia! — rzekł nagle Płótnicki. — Zdaje się, że szuka mnie kamerdyner mojego pana.
W tym samym czasie, kiedy doktór wobec Trawińskiego piorunował na medycynę, niemniej ciekawa rozmowa toczyła się między klerykiem i Łoskim.
— Nie gniewacie się, kolego — zaczął Podolak — że oderwałem was od przejażdżki po wodzie?
— Wcale nie — odrzekł Łoski. — Naprawdę chciałbym napisać kilka listów.
— W takim razie nie możecie poświęcić mi jakiejś dłuższej chwili.
Łoski pochwycił go za rękę.
— Cóż znowu! — zawołał. — Rozporządzajcie moim czasem choćby do późnej nocy. Domyślam się, że macie coś ciężkiego na sercu.
— Bardzo... bardzo! — mówił wzruszony kleryk. — Tłuką mnie wątpliwości jak woda koło młyńskie. Sam radzić sobie nie potrafię. Więc do kogoż udam się ze spowiedzią, jeżeli nie do was?
— Spowiedź najskuteczniejsza przed Bogiem...
— Ale czy ja już trafię do tego konfesjonału?
Łoski zatrzymał się i bystro patrząc na kleryka, rzekł:
— No... no... cóż znowu?
— Zejdźmy z tej alei, bo gdyby nam kto przerwał, nie wiem, czy drugi raz zdobyłbym się na odwagę wypowiedzenia wszystkiego.
— Czy nie przesadzasz, kochany?
— Sam ocenisz — ciągnął Podolak i otrząsnął się. — Stoję wobec zagadnienia: co robić? Czy wynieść się stąd, do poczciwego księdza dziekana, dokąd wzywa mnie mój kolega Domejko, czy zostać tu i... może już nie wrócić do seminarjum? Zostać wywłoką, zaprzeć się swoich nadziei, zamiarów, nawet zobowiązań!
— Tak, to już poważna sprawa — rzekł Łoski, biorąc się ręką za brodę. — Pozwól mi jednak zapytać — niech cię to nie obraża — jakim cudem dostałeś się do seminarjum?
— Długa to historja. Zabrałbym ci trochę czasu.
— Mam tyle czasu, ile ty zechcesz mi poświęcić, i — słucham.
— Czy nikt nam nie przeszkodzi? — mówił Podolak, oglądając się niespokojnie. — Zejdźmy na tę ścieżkę, jeżeli nie boisz się wilgoci. Pytasz, dlaczego wszedłem do seminarjum? Z tego samego powodu, bracie, dla którego ty zostałeś i chcesz być nauczycielem: dla służenia ojczyźnie — dodał ciszej.
— Aa! — szepnął Łoski — w takim razie ciężko będzie wycofać się.
— Prawda? Więc słuchaj. Mój ojciec był oficjalistą naprzód w Turzynie, później w Klejnocie; z tego powodu miałem stypendjum Turzyńskich od szóstej do ósmej klasy, potem w uniwersytecie, obecnie w seminarjum. Z tego też powodu nieboszczyk Władysław Turzyński zapisał mojej matce sześć tysięcy rubli, do których prawo ja po niej odziedziczam.
— Umarła? — wtrącił Łoski.
— Półtora roku temu, szczęśliwa, że kształcę się na księdza i że będę za nią msze odprawiał. Wspominam o moich stosunkach rodzinnych naprzód, aby ci pokazać, jak jestem bliskim ciebie, powtóre, aby zaznaczyć, że wychowałem się na wsi i miałem możność dokładnego poznania wiejskich stosunków. Ogromną pomocą była mi znajomość historji powszechnej i naszej, a także gust do ekonomji politycznej i statystyki. Studja podobne, rozumiesz, szeroko otwierają oczy na bieżące życie społeczne, szczególniej, jeżeli kto chce mu się przypatrywać.
— Ja już dawno zmiarkowałem, że ty dobrze znasz stosunki krajowe — wtrącił Łoski.
— Tylko wiejskie — odpowiedział kleryk. — Otóż dzięki naukom teoretycznym, dzięki temu, co sam widziałem, co ludzie mi opowiadali, doszedłem, już na drugim kursie, do bardzo smutnych wniosków. Zrozumiałem, że nasz chłop, fundament narodu, jest półdzikim barbarzyńcą, a nasi przodownicy-szlachta są prawie obcymi i dla chłopa i dla interesów publicznych.
— Czy nie przesadzasz? — szepnął Łoski.
— Bodajby!... Ale przypomnij sobie tylko, jak nasza wieś wygląda. Z krajów obcych znam Prusy i Saksonję. Zestawiając jednak życie ludu tamtejszego z naszem, odrazu spostrzegłem rażące wady u nas. Po pierwsze — nasz chłop jest brudny; niektórzy nigdy się nie kąpią, a ich mieszkania podobniejsze do obór, aniżeli do siedzib ludzkich. Powtóre — gdy ze złego odżywiania i brudów zachoruje, chłop nie idzie do lekarza, ale do bab; skutkiem czego nasi ludzie krócej żyją i częściej niedomagają, aniżeli w takich Niemczech. Po trzecie — dzięki rozrzuceniu gruntów i nieznajomości postępów rolniczych, nasz chłop nie wydobywa ze swej ziemi nawet trzeciej części zysków, jakie mógłby mieć.
— Prawda!... nie będę przeczył! — wtrącił Łoski, rozkładając ręce.
— To są strony materjalne naszej nędzy, a teraz zobacz moralne. Już małe dzieci wiejskie klną, grają w karty, palą tytoń i... łajdaczą się... Już małe dzieci kradną owoce z cudzych sadów, łamią drzewka, wypasają swojemi krowami sąsiedzkie pola. Gdy urosną, kradną snopy z cudzych kop, drzewo z cudzych lasów, nawet zboże z cudzego spichrza. Ale co mówić o cudzem, jeżeli nasz lud okrada swoje własne gospodarstwo! Dzieci wynoszą z domu jaja, aby za nie dostać papierosów, ojciec rodziny, w tajemnicy przed matką, garncami wywłóczy groch, żyto, jagły, za co otrzymuje wódkę. A nareszcie matka, w tajemnicy przed ojcem, sprzedaje masło, jaja, drób, ażeby kupić jakiś drobiazg sobie lub dzieciom.
— Okropność!...
— A czy wiesz, dlaczego tak jest?... Bo naszym chłopem inteligencja wcale się nie zajmuje, bo jego doradcą i kierownikiem jest Żyd, który zachęca go do wszelkich występków. Karty, papierosy, wódka, wszystko to idzie od Żyda do chaty, wzamian za kradzione produkty wiejskie. A szlachta ani widzi tego, ponieważ sama gra w karty trochę świeższe, pije wódkę trochę lepszą i pali mniej cuchnące papierosy, kupione od tego samego Żyda, który w dodatku wyręcza ją w myśleniu. Nasz szlachcic prawie nie jest w stanie zrobić projektu bez Żyda; często nawet żeni się według jego wskazówek.
— Jesteś antysemitą? — zapytał Łoski.
— Nie. Jestem tylko zbolałem sercem na widok nędzy ludu.
— Rzeczywiście, jak my wszyscy mało myślimy o tych rzeczach!
— Posłuchaj konkluzji — mówił Podolak. — Widząc, co się dzieje, cierpiałem, ale nie przyszło mi na myśl, że ja sam mógłbym, choć w pewnej cząstce, przyczynić się do zmniejszenia złego. Na szczęście, już będąc na trzecim kursie, w domu naszego dziekana poznałem jego siostrzeńca, Domejkę, który był w seminarjum. A kiedy pierwszego dnia wyszliśmy w pole na spacer, Domejko zapytał: „Poco pan chodzisz na uniwersytet i co kraj zyska, jeżeli będziesz uczył dzieci języków starożytnych?...“ Pytanie było tak słuszne i proste, że osłupiałem. Rozgadaliśmy się lepiej i pokazało się, że mój nowy znajomy tak samo jak i ja przypatrywał się życiu naszego ludu i poznał jego nędze, ale, zamiast biadać, postanowił wziąć się z niemi za bary. W tym celu został księdzem i... mnie zaczął namawiać do stanu duchownego!
— „Mój panie — odpowiedziałem — ależ ja niebardzo wierzę w wasze dogmaty.“
— „Zapragnij pan szczerze nawrócić się, a Bóg ci zeszle wiarę“ — odparł.
Rozmowy z Domejką zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Powróciwszy do Warszawy, rozmyślałem przez kilka miesięcy i w rezultacie — wstąpiłem do seminarjum, aby, zostawszy wiejskim księdzem, oświecać i umoralniać nasz lud i, o ile można, wpływać na szlachtę w tym kierunku. Tak przyrzekliśmy sobie z Domejką i paroma innymi kolegami.
Z początku buntował się we mnie duch niewiary, zasiany w uniwersytecie. Stopniowo jednak, pod wpływem modlitw, rozmyślań, nawet umartwień dobrowolnych, pozyskałem równowagę i prawie — zdobyłem wiarę!...
— I nigdy nie żałowałeś swego postanowienia? — zapytał Łoski.
— Nie. Prawda, że nie śpieszyłem się z przyjęciem święceń większych, nie jestem jeszcze subdjakonem, ale tylko dlatego, ażeby mocniej utwierdzić się w wierze, lepiej nawyknąć do obowiązków. Wstępowałem do seminarjum dla celów społecznych, stopniowo jednak nauczyłem się cenić wartość modlitwy, ćwiczeń duchownych i — przywiązałem się do przyszłego zawodu... Wreszcie, mówiono mi, że z moim głosem i zdolnościami mogę zostać znakomitym kaznodzieją. Pycha, bracie!...
Podolak przerwał i westchnął.
— Dopiero ostatnie czasy poczęły wytrącać mnie z równowagi. Nie wspomniałem ci, że Domejko i tych wakacyj mieszka u dziekana. Odwiedzałem go kilka razy; on był u mnie tylko raz, kiedyście to obaj ze Stasiem pojechali na cały dzień do miasta. Domejko posiedział tu parę godzin, chmurny i jakby rozgniewany przypatrywał się towarzystwu, a wyjeżdżając, powiedział, że, jego zdaniem, pobyt w Klejnocie nie jest właściwy dla człowieka, który chce zostać kapłanem.
— „Za dużo bab — mówił, siadając na bryczkę — za dużo swobodnych rozmów... Tu prawie żartują sobie z Pana Boga... Panny kuszą, a gospodarz wygląda na niedowiarka.“
— To jakiś dziwak! — wtrącił Łoski. — Gdzie on tu widział panny, zajmujące się kuszeniem?... Może panna Paulina trochę...
Podolak drgnął i przerwał niecierpliwie:
— Wy, ludzie świeccy, zanadto jesteście oswojeni z temi rzeczami, więc nawet zatraciliście wrażliwość na nie. Ale człowiek obserwujący, a szczególniej — ostrzeżony o sposobach szatana, wie, że każda chwila w życiu kobiety jest kuszeniem. Kusi jej uśmiech i łzy, rozmowa i milczenie, ruch i spojrzenia, a nawet zapachy i szelesty jej odzieży.
— Więc chyba i ty doznałeś na sobie mocy ich sideł?...
— Nie! — stanowczo odpowiedział kleryk, wyrzucając ręką. — My jesteśmy ostrzeżeni o niebezpieczeństwach. My wiemy, że szatan naprzód żąda mało, aby później otrzymać więcej; że niekiedy zamienia się w anioła jasności, by, pod pozorem dobra, popchnąć nas do złego. My wiemy, że kto lubi niebezpieczeństwa, ginie od nich. My wreszcie mamy potężne środki odporne. Gdy mnie nagabuje grzech, uciekam do ran Chrystusa.
A swoją drogą — dodał po chwili — Domejko ma słuszność: pobyt w Klejnocie nie jest dla mnie korzystny, tak dalece, że stanęła przede mną kwestja: uciec, czy zostać?...
Kleryk obejrzał się niespokojnie i mówił dalej zniżonym głosem:
— Ten Permski — niebezpieczny człowiek... Ateusz, ale jaki! Każdy z nas, w szkołach czy w uniwersytecie, przechodził fazę ateizmu. Któż nie wątpił o nieśmiertelności duszy? Kto nie zapytywał: czy jest Stwórca?... Ale Chrystus i Bogarodzica stali jakby poza granicami wątpliwości. Tymczasem Permski zadał mi najboleśniejszy cios właśnie w to miejsce serca...
Pewnego razu, gdyśmy byli na spacerze, opowiadał mi, że parę lat temu, widział w Petersburgu magnetyzera, który rzucał taki urok na ludzi, że tracili przytomność. Wówczas zapytywał swego pacjenta: „Czy widzisz, że znajdujemy się na morzu?“ — „Tak“ — odpowiadał oczarowany i w najdrobniejszych szczegółach opisywał krajobraz morski, spokojny albo burzliwy, stosownie do woli magnetyzera... „A jak panu smakuje ta pomarańcza?“ — pytał magnetyzer oczarowanego. — „Ma cudny smak!“ — odpowiadał zamagnetyzowany, a jego fizjognomja wyrażała najwyższe zadowolenie. Tymczasem, zamiast pomarańczy, gryzł skórkę suchego chleba.
Opowiedziawszy mi kilkanaście podobnych przykładów, Permski nagle rzekł: „W ten sposób można wyjaśnić wszystkie niby cuda ewangelicznie: chodzenie po wzburzonem jeziorze, nakarmienie tysiąca ludzi kilkorgiem chlebów, przemianę na górze Tabor...“
— „Więc pan zaprzeczasz cudom, wątpisz o Zbawicielu? — zawołałem. A on w śmiech. — „Gdybyś pan wiedział — mówi — że w Rosji każda sekta ma swojego żywego Jezusa i Bogarodzicę, nie dziwiłbyś się moim wątpieniom.“
Słyszałeś? — ciągnął kleryk. — I on wobec mnie wygłasza takie teorje, mnie, który już myślę o subdjakonacie! Pożegnałem go chłodno, ale jego opowiadania o owym magnetyzerze nie dają mi spokoju. „A nuż — myślę sobie — a nuż chodzenie po jeziorze, leczenie chorych, nawet wskrzeszanie zmarłych były tylko objawami siły magnetycznej?...“ Doskonale rozumiem, że to są podszepty złego ducha, ale coraz trudniej walczę z niemi i coraz częściej zapytuję siebie: a nuż? a jeżeli?... w takim razie czem stanie się moja wiara, moja nadzieja, czem zresztą stanie się cała ludzkość?...
— Jestem pewien, że to minie — odezwał się Łoski. — Gdy wrócisz do seminarjum, uspokoisz się.
— Gdybyż tylko on podkopywał mój dawny spokój! — odparł Podolak, oglądając się. — Chodźmy do tej altanki, trochę zmęczyłem się. Stąd widać dookoła, a nas nikt nie dojrzy. Gdybyż tylko Permski! Ale weź taką panią Dorohuską, która bawi tu ledwie od kilku dni, a jednak potrafiła wzburzyć moje sumienie, może nawet silniej, niż Permski.
— Cóż znowu? — zawołał Łoski. — Przecie ta kobieta ciągle zajmuje się nabożeństwami.
— Prawda, jest pobożna, nawet za bardzo, jak na osobę świecką. Ale ma ona dziwny sposób kontrolowania mojej pobożności.
Mówi naprzykład: „Czy pan jesteś pewny, że wytrwasz w swojem powołaniu? Czy to nie niebezpieczne, że młody człowiek sposobi się do stanu duchownego, i nawet przyjmuje święcenia, nie mając pojęcia o pokusach, jakie napotkają go na świecie?“
I na próbę owych pokus, każe mi czytać jakieś pamiętniki Casanovy, wobec których, przerzuciwszy jeden tylko tom, osłupiałem. A kiedym go zwrócił, mówiąc, że nie lubię czytać podobnych bredni, pani prezesowa dała mi tom rycin, najsprośniejszych, jakie widziałem w życiu!... I czy wiesz, czy dasz wiarę, że kilka razy obejrzałem te paskudztwa? Sam się sponiewierałem !
— Strzeż się tej baby! — wtrącił Łoski.
— Ja jej poprostu nie rozumiem — ciągnął kleryk. — Z początku myślałem, że ona chce wysadzić mnie z seminarjum i pozbawić stypendjum, o co mniejsza, wobec zapisu świętej pamięci Władysława Turzyńskiego. Ale weź inny fakt. Kiedy jechaliśmy do parafji na nabożeństwo, ona mówi:
— „Kto wie, czy nie byłoby dobrze dla pana opuścić teraz seminarjum, wyjechać zagranicę, rozejrzeć się po świecie, a dopiero później udać się do Rzymu i tam, przy protekcji, otrzymać wszystkie święcenia, a może nawet jaki tytuł.“
— „Kiedyż ja nie mam stosunków“ — odpowiadam jej machinalnie.
— „Stosunki to drobna rzecz — ona mówi. — Ja panu wszystko ułatwię. Mógłbyś na parę lat zostać moim sekretarzem... U mnie bywają ludzie bardzo ustosunkowani.“
Łoski uśmiechnął się i rzekł:
— No, tej karjery nie życzę ci!...
— Dlaczego? — obruszył się kleryk. — Gdybym był osobą świecką, miałbym, według jej napomknień, dwa do trzech tysięcy rubli pensji, podróżowałbym po całej Europie...
— Przepraszam cię. Ale — za co miałbyś owe trzy tysiące rubli pensji? — spytał Łoski.
— Mój bracie, sekretarstwo u osoby majętnej i ustosunkowanej to robota!
— Tak, robota... ale jaka?...
— Jaka? — mówił z ożywieniem kleryk. — Przedewszystkiem sama korespondencja: czytać nadchodzące listy, segregować, odpowiadać... A prowadzenie rachunków, na podstawie sprawozdań rządców i plenipotentów? A czytanie książek, kiedy się nudzi jaśnie pani? Przecie biedny sekretarz prawie nie ma wolnej godziny w ciągu dnia...
Łoski otworzył usta, ażeby coś odpowiedzieć, lecz przypatrzywszy się Podolakowi, wzruszył ramionami i zmilczał. Kleryk nie zauważył tej gry fizjognomji, zanadto był pogrążony we własnych myślach. Usta drżały mu, oczy płonęły, na twarzy miał silne wypieki.
— Powiedzże sam, bracie, w jakiem ja jestem położeniu. Z jednej strony podkopują we mnie wiarę, z drugiej radzą poznać świat, wypróbować samego siebie i dopiero potem odrazu zdobyć stopnie duchowne, na które w dzisiejszych warunkach wiele lat musiałbym czekać.
— Najwięksi święci nie byli wolni od pokus! — wtrącił Łoski.
— Widzisz bracie, boję się jednej rzeczy — mówił kleryk. — Przypuść, że ja nie jestem stworzony na księdza, lecz przekonywam się o tem dopiero po przyjęciu ostatecznych święceń. Być złym kapłanem, zgorszeniem swoich owieczek, cóżto za straszna rzecz! Nieuniknione przekleństwo!... I nie byłoby dla mnie tłomaczenia. Bo, na sądzie boskim, mój anioł stróż mógłby mi wręcz powiedzieć: „Człowieku, ja cię ostrzegałem, ja ci podszeptywałem zwątpienia, a ty nie chciałeś się nad niemi zastanowić. Ty pragnąłeś ze swego kapłaństwa zrobić narzędzie jakiejś propagandy ekonomicznej, która może być wielką zasługą ludzi świeckich, ale dla księdza jest sprawą drugo i trzeciorzędną.“
Siedzieli obaj na ławeczce małej, ukrytej między drzewami altanki. Mrok począł zalewać ziemię; ostre szczyty świerków na czerwonawem tle nieba wydawały się czarnemi. Podolak powstał, wybiegł przed altankę i rozejrzał się na wszystkie strony. Potem wrócił, przyklęknął na ławce obok Łoskiego i zbliżywszy usta do jego ucha, począł szeptać:
— Nie wspomniałem ci, bracie, o rzeczy najważniejszej, prawie o nowym obowiązku, jaki spadł na mnie... Jest tu, między nami, dusza czysta, anielska, w przepięknem ciele, wielki talent i szlachetne serce...
— Czy nie panna Paulina? — wtrącił Łoski.
— Żadnych nazwisk! — wybuchnął kleryk. — Osoba ta, jedno z najcudniejszych dzieł bożych, walczy z pokusami, bodaj czy nie cięższemi od tych, jakim ja ulegam... Ileż ona razy mówiła mi w najserdeczniejszem zaufaniu: „Wiem, że jest Bóg, dusza i najwyższa sprawiedliwość; ale czasami budzi się we mnie bunt przeciw Bogu, zwątpienie o Jego sprawiedliwości, niewiara w życie pozagrobowe.“
„Wiem — mówiła — że człowiek powinien być cnotliwy, pracować, w ciszy spełniać swoje obowiązki. Ale czasem budzi się we mnie niepokonana chęć użycia. Jakiś głos szepce mi: jesteś piękna, masz talent, możesz mieć cały świat u nóg twoich, możesz opływać w dostatkach!... Cnota jest dobra dla brzydalów, życie wieczne niech cieszy głupców. Pocóż dobrowolnie pogrążać się w niedostatku i nudach, oczekując na grób, który pochłonie wszystko?“
Kiedy zbijam jej poglądy, dodaję otuchy, ona patrzy na mnie swojemi prawie... świętemi oczyma i mówi: „Gdyby pan ciągle był ze mną, duch mój byłby silny. Gdy pana niema, spadają na mnie z podwójną mocą grzeszne myśli i niebezpieczne zwątpienia...“
Kiedy słucham tego, zadaję sobie pytanie, co jest dla mnie lepsze? co jest moim obowiązkiem?... Czy praca dla ludu, pośród myśli świętokradzkich, czy praca nad jedną czystą i szlachetną duszą, która może stać się łupem szatana? I jeszcze mówię do siebie: Głowo zarozumiała i przewrotna!... na jakiej zasadzie wyobrażasz sobie, że przyczynisz się do ziemskiej pomyślności i zbawienia mnóstwa ludzi, gdy zbawienie tylko jednostki wymaga nadzwyczajnych wysiłków? Skąd ci wiadomo, że potrafisz być apostołem wielu, gdy twoje siły ledwie wystarczą do opiekowania się jedną osobą?
— A skąd wiesz, że tych właśnie rozumowań nie podszeptuje ci szatan? — odezwał się Łoski.
— Szatan podnieca pychę — odparł kleryk. — Kiedy myślę o wprowadzeniu mas na dobrą drogę, to są podszepty pychy. Ale kiedy chcę czuwać nad jedną jedyną owieczką Pańską, ażeby się nie obłąkała, to jest rada pokory, głos anielski.
Łoski przypatrywał mu się zdumiony. Dawno znał Podolaka, ale dopiero dziś zobaczył jakby wnętrze jego duszy. I nie mógł sobie zdać sprawy, co go zastanawiało więcej: czy dziewicza naiwność kleryka, który nie tak znowu dawno był studentem, czy jego zaślepienie? Dopiero co Podolak rzucał pioruny na kokieterję kobiet, dopiero co upewniał, że jest od nich bezpieczny i — prawie w tejże samej chwili — mówi o „świętych oczach“ osoby, którą wszyscy tutaj uważali za kokietkę!
Łoski pokręcił głową i rzekł:
— Mój drogi, ja właściwie nie rozumiem, w jaki sposób mógłbyś pokierować dolą tej czy innej kobiety? Już nie mówię: z seminarjum, ale nawet gdybyś został sekretarzem pani Dorohuskiej, czego ci zresztą nie życzę.
Podolak oparł łokieć na poręczy altanki, głowę na ręku, rozmyślał, jakby wahał się, wreszcie odpowiedział:
— Niczego nie będę ukrywał. Zgadłeś, chodzi o Paulinę Klęską. Ale nie wiesz, że osoba ta, może z powodu swoich nadzwyczajnych zalet, jest nieustannie atakowana przez szatanów. Szepcą jej: Jesteś piękna, możesz świetnie wyjść zamąż, w najgorszym razie znajdziesz bogatego opiekuna, który pomoże ci do wykształcenia się na śpiewaczkę. A gdy raz zostaniesz sławną artystką, otworzą się przed tobą wszystkie skarby świata i drzwi do wszelkich jego radości!
— A cóż ty na to poradzisz? — wtrącił Łoski.
— W seminarjum, rozumie się, że nic — odpowiedział Podolak. — Ale gdybym miał trzy tysiące rubli, jako sekretarz pani Dorohuskiej, ja, który tak mało potrzebuję, wydałbym na siebie z paręset rubli, a przynajmniej ze dwa tysiące rocznie mógłbym pożyczać jej na naukę śpiewu.
— I ona przyjęłaby od ciebie?
— Musiałaby! — wybuchnął kleryk. — Powiedziałbym: uważaj mnie za brata, przyjmij usługę, a gdy zostaniesz wielką artystką, zwrócisz dług z procentem. Ludzie zamożniejsi niejednokrotnie udzielali tego rodzaju pożyczek utalentowanej młodzieży i odzyskiwali należność.
Łoski podniósł ręce dogóry, czując, że zabrakło mu argumentów.
— Mój drogi, jeszcze jedno pytanie — zwrócił się do kleryka. — Nie myślę gwałtem zachęcać cię do seminarjum, które lepiej opuścić, aniżeli zostać złym księdzem i nieszczęśliwym człowiekiem. Ale zastanów się: gdzie pewność, że owa osoba, nawet przy twojej bezinteresownej pomocy, nie ulegnie podszeptom — jak mówisz — djabelskim, nie wynajdzie sobie bogatszego opiekuna, nie utonie w uciechach światowych i tam dalej?...
— Że ma do tego skłonności — mówił Podolak, wzdychając — o tem nie wątpię. Przecie widziałem i nawet pani Dorohuska zauważyła jej spojrzenia w kierunku choćby Kajetanowicza. Ale, gdybym poświęcił się dla niej, musiałaby mi przysiąc na Boga, na zbawienie, na honor, że nawet podczas mojej nieobecności, będzie codzień odmawiała pacierze, codzień wieczorem wykona rachunek sumienia, przynajmniej raz na miesiąc przystąpi do sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej i raz na kwartał odbędzie krótkie ćwiczenia duchowne. Zdaje się — mówił rozdrażniony — że człowiek, który poświęca komuś całe życie, i to bezinteresownie, ma prawo postawić jakieś skromne warunki...
— Co jej tam pomogą ćwiczenia duchowne! — szepnął Łoski.
— Mówisz tak, bo nie znasz potęgi ćwiczeń, którym ja niejednokrotnie oddawałem się z dobrej woli, które nawet zdecydowały o mojem powołaniu.
Podczas zeszłorocznych wakacyj — mówił Podolak — spadły na mnie wątpliwości. Kto tam widział Boga! — snuło mi się po głowie. Kto widział życie przyszłe! Dlaczego wreszcie tamten inny świat, jeżeli naprawdę istnieje, nie objawia się nam w jakiś sposób? Dlaczego naprzykład ja nie widziałem nigdy ducha mego ojca, a nadewszystko matki, która tak bardzo mnie kochała?
Słowem, zwątpienie gryzło mnie, jak podły robak drzewo; ale ponieważ odrazu poznałem sprawcę, więc, dla odpędzenia go, zacząłem medytować o piekle. Byłem bardzo rozdrażniony, mimo to zauważyłem pewną osobliwość. Oto, według wskazówek duchownych, piekło jest obszerną jaskinią, a właściwie jeziorem, wypełnionem ogniem i siarką gorejącą. Tymczasem ja, z nieznaną dotychczas wyrazistością, spostrzegłem olbrzymi, nieledwie bezgraniczny krajobraz. W górze niebo blade, jak twarz zmarła, na niem martwej siności chmury i słońce barwy ciemno-wiśniowej, którego blask wywoływał nieopisany ból oczu, a ciepło przypominało dotknięcia rozpalonem żelazem.
Pod tem szkaradnem niebem, ohydnemi obłokami i słońcem, które wylewało udręczenia, spostrzegłem ziemię, zamiast trawy, zasypaną ostremi kamieniami, zimniejszemi od lodu. Były tam pagórki, z których, zdawało się, że wychodzą krwawe wnętrzności; były ruiny nieznanych budowli, tu i owdzie wznosiły się szkielety olbrzymich drzew, odarte z liści, połamane, poszarpane...
Nagle zdało mi się, że słyszę wycia, gwizdy, łoskoty jakby wichru jesiennego, który potężniał, coraz większej nabierał wyrazistości i niepojętej rozmaitości. Naprawdę była to burza ludzkich jęków, płaczu, wzdychań, przekleństw, śmiechów... Albo ja wiem, czego tam nie było!...
Czułem, że mój wzrok stopniowo przyzwyczaja się do dziwnego oświetlenia, i że powoli, niby z poza mgły, wynurzają się jakieś straszne postacie ludzkie, rozciągnięte na ostrych i zimnych kamieniach, przykute za ręce i nogi. Ile ich było?... nie wiem. Widziałem, jako leży jeden przy drugim, jeden na drugim, niekiedy całe warstwy na warstwach, aż gdzieś do granic horyzontu, niby fale wzburzonego jeziora.
— Przypomina mi się Dante! — szepnął Łoski.
— Nie wiem i wszystko mi jedno... Nie mogłem oczu oderwać od tych żywych trupów, widziałem ich coraz dokładniej i spostrzegłem, że ciała ich są okryte strasznemi ranami, które wyżarł mróz i ostre kamienie.
Nagle, nad tym cmentarzem, gdzie cuchnęło gnijące mięso, leci stado kruków ołowianych... Dzioby i szpony ze stali, rozpalonej do czerwoności. Potwory te rzuciły się na jedną gromadę potępieńców, aby szarpać ich poranione ciała. Jęki i wycie wzmogło się w mojem pobliżu i zdaleka, gdzie znowu ukazał się ciężki, rudawy obłok, miotający deszczem ognistym. Jego krople były gęste jak smoła, wielkie jak wiśnie, a gdy spadły, dziurawiły nietylko ciała, lecz nawet kamienie.
Teraz zdarzyła się rzecz najokropniejsza: uczułem, że ja sam leżę między potępionymi, przykuty za ręce i nogi. Głowa moja opierała się na czyjejś poranionej piersi, a znowu czyjaś lodowata głowa tłukła się o moje nogi. Chciałem zamknąć oczy — nie mogłem; chciałem nie słyszeć wrzasku — zalewały mnie jego fale! Czułem, że szaleję, lecz jednocześnie rozumiałem i widziałem, że rudy obłok leci w moją stronę i zatrzyma się nade mną.
Wówczas ogarnął mnie strach bez dna i granic, strach, że lada chwilę z tego obłoku zaczną spadać na mnie jego łzy ogniste. Szczególniej wydawało mi się okropnem to, że która z nich może upaść na moje oczy!...
Zerwałem się z klęczek, zapaliłem świecę. Zrozumiałem, że to było przywidzenie, wywołane częstemi rozmyślaniami o mękach piekielnych. Ale dzień ów stał się przełomowym w mojem życiu.
Myślałem tak. Wszystko, cokolwiek stworzy ludzka imaginacja, uboga w porównaniu z rzeczywistością, wszystko jest więcej lub mniej prawdopodobne. Otóż, gdyby istniała choćby tylko jedna szansa na miljard, jedna na setki miljardów, że podobne męczarnie są możliwe, i że ja mogę ulec im po śmierci, wówczas — sama obawa tego rodzaju widoków i cierpień zmusiłaby mnie do cnoty, do pobożności.
Oto są owoce ćwiczeń duchownych: nawrócenie, ucieczka od grzechu. Nie wątpię, że osoba tak wrażliwa, jak Paulina Klęska, musi ulec skutkom podobnych praktyk i odpędzi od siebie szatańskie podszepty. Szatan, kuszący nas, może być niekiedy zabawny; ale piekło jest straszne i chyba tylko warjat naraziłby się na pogrzebanie w niem swojej duszy po wieki wieków...
Łoski, słuchając, kręcił głową, podnosił i opuszczał ramiona, a rękami wykonywał ruchy, oznaczające zwątpienie. Wreszcie rzekł:
— I ty mnie pytasz o radę?... Ty, który posiadasz tak żywą wiarę, nietylko w Boga i nieśmiertelność duszy, ale nawet w kary piekielne? Jest to — jakgdyby miljoner żądał darowizny od człowieka ubogiego!
— Gdybyżem ja miał tę wiarę, nienaruszoną! — szepnął Podolak. — Nazywasz mnie miljonerem a siebie ubogim. To ty jesteś miljoner, bo posiadasz spokój, równowagę duchową.
— Innemi słowy — przerwał Łoski — każdy z nas przypisuje innym ukryte skarby, których oni się wypierają. Mniejsza o to, przypuśćmy, że posiadam owe zalety, o jakie mnie posądzasz; czem w takim razie mogę ci być użytecznym?...
— Czem? Tylko radą! Jestem niby waga, z obu stron jednakowo obciążona. Tu ciągnie kapłaństwo i chęć służenia narodowi; tam — jakiś głos cicho szepce: „Rzuć seminarjum, pójdź w służbę do pani Dorohuskiej, ażeby uratować duszę Pauliny, narażonej na wielkie niebezpieczeństwa.“
Przecie to rozumiesz — dodał rozgorączkowany — że są ludzie, dla zbawienia których narazilibyśmy się nawet... na czyściec, czyli na tysiące, może... na setki tysięcy lat mąk piekielnych.
Czując, że w jakiś sposób należy zakończyć tę dziwną rozmowę, Łoski podniósł się z ławki i rzekł, tonem niezwykle u niego stanowczym:
— Chcesz rady?... dam ci radę, jak człowiek uczciwy i, według ciebie, zrównoważony. Czy masz zostać w seminarjum, czy z niego wyjść?... o to zapytaj rozumnego spowiednika, może dwu, może — nawet kilku. Oni będą wiedzieli, czy jesteś tylko kuszonym przez złe duchy, czy może wcale niezdolnym do stanu kapłańskiego. Ja zaś, jako człowiek, trochę znający świat, życzę ci, ażebyś — nie podejmował się żadnych obowiązków u pani Dorohuskiej i... nie poświęcał się dla żadnej artystki... in spe... Na takiej drodze można zajść bardzo daleko... Zamiar kształcenia panny Pauliny, której przecie nieboszczyk Turzyński także zapisał jakiś fundusik, zamiar kształcenia panny Pauliny na twój koszt, za cenę sprzedania się pani Dorohuskiej, wybacz, ale to już wygląda na bardzo ordynaryjną pokusę. Notabene prowadzoną przez djabła nietylko złośliwego, lecz i głupiego...
— Gniewasz się, bracie, potępiasz? — szepnął kleryk.
Łoski objął go rękoma, mocno uścisnął i kilkakrotnie ucałował.
— Bóg mi świadek — mówił — że nie gniewam się, ani cię potępiam. Ale uważam, że w obecnym nastroju, twój doradca nie może się rozczulać, tylko musi wręcz powiedzieć, po męsku: przyjacielu... bracie... nie rób głupstw, bo, zanim zgubisz duszę, ośmieszysz się za życia!
Na wzmiankę o ośmieszeniu Podolak otrząsnął się i jakby oprzytomniał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.