Próba ogniowa (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Próba ogniowa
Podtytuł Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Jan Rowiński i Adam Sobieszczański
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Szatkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
 TANIA BIBLJOTEKA 
 № 16 
 PIOTR NANSEN 
Próba ogniowa
NOWELLE
przekład
Wincentego Szatkowskiego




WARSZAWA
Nakładem Spółki Wydawniczej
JAN ROWIŃSKI I ANDRZEJ SOBIESZCZAŃSKI
Hoża 16



Druk Drukarni Polskiej, Warszawa, Jasna 2.
(L. Straszewicza).

1907.


Mimi.



Zadumana siedziała Mimi na małej ławeczce ogrodowej, marząc o powrocie do stolicy. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ona wpatrując się w grę kolorów świetlnych, zastanawiała się jednocześnie nad swojem młodem, a tak marnie spędzonem życiem.
Miała już lat siedemnaście, wkrótce będzie ośmnastka, a o miłości wie zaledwie tyle, że to podobno jedyne godne zatrudnienie dla szanującej się młodej damy.
Dla przechwałki opowiadała przyjaciółkom, że w tym lub owym jest zakochana; w rzeczywistości tego uczucia wcale nie znała, nie pojmowała go i sama się obmawiała. Ot, zwyczajnie, kłamała: chociaż wiedziała, że w życiu należy kroczyć drogą prawdy przedewszystkiem.
Do miłości co prawda moźeby się nagięła, gdyby tylko narzeczonego nie potrzeba było całować... Bo, czyto nie wstrętne całować usta zarośnięte wąsami, które dopiero co paliły cygaro a może nawet piwo piły?... Brr!... okropne!... Prawda, że ojca często całowała na „dzień dobry” albo „dobranoc”, ale ojciec to nie mężczyzna, ot, tylko sobie ojciec... wreszcie przy całowaniu podciąga mu zwykle wąsy w górę!...
Pojmowała, że czasem koniecznem bywa całować damy, pojmowała nawet mężczyzn którzy pragnęli jej usteczka wycałować, te usteczka tak ponętne, czerwone, wąziuteńkie... ale żeby całować... mężczyznę fe... to musi być coś tak niesmacznego, jak palenie fajki; a jakie to nieprzyjemne wie doskonale, bo nieraz próbowała zaciągnąć się z ojca fajeczki! Uf!... jakie to było obrzydliwe... jakie niesmaczne!... A przecież coś ją pociągało do fajeczki i rozstać się z nią nie mogła. Czyżby i całus podobną tajemniczą siłę posiadał?...
Dwa razy w życiu była w tem położeniu, że pewien pan prosił ją o całusa. Naturalnie, że go odpaliła!...
Trudna nawet rzecz do wiary, że ci zarozumialcy mężczyźni, są pewni, iż sprawiają kobiecie przyjemność, gdy się pozwolą wycałować!... Gdyby było inaczej, propozycji takiej by nie robili.
Jej proponował całusy dwukrotnie jeden tylko mężczyzna.
Gdy dobrze sobie uprzytomni, to był nawet jeden z tych, którego całusy w ostateczności nawet byłyby znośne.
Nazywał się Axel — dość ładne nazwisko — i był inżynierem. Egzaminy jego co prawda nie wypadły zbyt świetnie, ale przyczyną tego nie była głupota, tylko lenistwo, a to zmienia postać rzeczy.
Był wysoki, silny, pokaźny, a tańczył bajecznie. Na jego ramieniu leżało się tylko i pozwalało unosić!...
Miał ładne długie blond wąsy, krótko strzyżoną brodę i niebieskie śmiejące się oczy, które żadnej trwogi nie wzbudzały, choć nieraz na próżno trudził się przestraszyć niemi panie.
Minęło już pół roku, od czasu tej strasznej pierwszej propozycji. Było to na balu, u pułkownika Hammersteda; przy stole siedział obok niej i tak było przez cały karnawał. To podobno często się przytrafia. Bywa to zazwyczaj mężczyzna, któremu się pierwszy taniec ofiaruje, kuzyn lub przyjaciel brata — jeden z tych, co to wybornie tańczy kotyljona, o którym się wie z góry, że swój bukiecik innej damie ofiaruje, z którym się zawsze idzie w parze do stołu, wreszcie jeden z tych, do którego ma się serdeczne zaufanie.
Ostatni to był bal w sezonie, wobec czego nawet przy szampanie panował jakiś sentymentalizm, pary szeptały do siebie, że nie tak prędko się zobaczą i żałowano szczerze karnawału.
Kiedy wstała od stołu, czuła, że trochę więcej wypiła szampana niż należało. On, zawsze grzeczny i uśmiechnięty, przeprowadził ją do jednego z dalszych, pustych pokojów. Naraz, z przerażeniem spostrzegła, że trochę zanadto nad nią się pochylił i patrząc zbyt śmiało w jej oczy zapytał bezczelnie:
„Panno Mimi, czy na pożegnanie nie otrzymam od pani całusa”?
Zerwała się, oprzytomniała... i drżąc cała powiedziała stanowczo:
„O, napewno nie otrzymasz go pan!” poczem okropnie wystraszona wybiegła do drugiego pokoju!..
Co to za maniera, tak bez żadnej ceremonii coś podobnego proponować. Nie wolno przecież wymagać, od młodej osoby, żeby ni stąd ni zowąd mężczyznę całowała...
To też potem powiedziałam mu zupełnie serjo: „Gniewam się bardzo na pana”. On, bezczelny, przymrużył na to oczy i bez zarumienienia się odparł: „ Ja w to nie wierzę”! Impertynent!... powiedział to nawet tonem, dowodzącym pewności siebie!...
Zadowolona wówczas była z tego, że się nieprędko zobaczą.
Wkrótce po zajściu tem — wyjechała na wieś do przyjaciółki Idy i razem spędzały lato, zwierzając się wzajemnie ze swych uczuć i myśli. — Ida była jednak czasem tak dziwną, że trudno było ją pojąć. Na przykład pewnego razu utrzymywała, że dzieciństwem jest uznawać całusy za coś brzydkiego; przeciwnie, całus dla niej to wprost rozkoszna rzecz. Podrażniona tem nieco Mimi, zapytała czy go też Ida kiedy spróbowała? — a ta mała rozpustnica, w oczy jej się roześmiała, twierdząc, że trudno by jej nawet przyszło wszystkie ofiarowane całusy zliczyć!...
Brr!... dziwne przyjemności miewają nieraz ludzie!...
— Tu na wsi, miała dzięki Bogu, przez pewien czas spokój, który, niestety, już został zakłócony. Oto jednego dnia wpadł Axel jak bomba. Okazało się, że był serdecznym przyjacielem brata Idy.
Naturalnie, że powitała go zimno i ceremonjalnie. On na to nie zwracał uwagi, podał jej rękę, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Zaczął rozprawiać o pięknie spędzonych wieczorach zimowych. — Słuchała tych opowiadań z przestrachem, jak zlodowaciała!...
A przecież... i tu powtarzało się to samo, co w mieście. Nieustannie razem przebywali, razem się wybornie bawili, a wczoraj... wczoraj wieczorem nastąpiła ta straszna „druga propozycja“.
Wczoraj odbył się wielki obiad, na który zaproszono całą okolicę. Zabawa była wspaniała... Axel naturalnie prowadził ją znowu do stołu. W czasie obiadu zwracali uwagę na przybyłe damy, które były trochę za bardzo wydekoltowane. Biedaczki, sądziły w naiwności ducha, że to ich urok podnosi. Zwracali także uwagę na niezbyt gustowne suknie, przeładowane ozdobami.
Po obiedzie udali się wszyscy na taras, gdzie podano kawę, a Axel... wymknął się z nią do ogrodu. Widocznie znowu wypiła trochę za wiele szampana. Zdala od willi, w głębi alei orzechowej, zaczął znowu ją prosić o całusa.
Tym razem już się tak nie przestraszyła... miała już pewną rutynę; ale mu znowu stanowczo powiedziała: „Na nic się nie zdało prosić mnie o całusa, gdyż go panu nie dam”!
A on, impertynent, na to: „Panno Mimi, pani jest nieostrożną, niech się pani liczy ze słowami!”
Czy rzeczywiście była nieostrożną?... Co on przez to rozumiał?... Co znaczyły te słowa zagadkowe?...
Ach, jakżeby chętnie sprawdziła tę tajemnicę!...
I panna Mimi siedziała teraz w ustroniu i marzyła o tem i owem z jej młodocianego życia, które nic o miłości jeszcze nie wiedziało.
Nagle uczuła gorący oddech na swej szyi; zanim zdążyła się odwrócić ujrzała uśmiechniętą twarz Axela, tuż obok swojej twarzyczki i w chwili gdy chciała krzyknąć, zamknięto jej usta..... całusem!
Zanadto była zmieszana, aby łajać; trzęsła się cała, śmiała, płakała i trzepotała jak zmokły wróbelek.
A on... siedział zupełnie spokojnie na ławeczce obok niej, jak gdyby nic niezaszło i odezwał się wesoło:
„Panno Mimi, pani rzeczywiście byłaś wczoraj bardzo nieostrożna... Powiedziałaś wyraźnie, że na nic się niezda prosid panią o całusa...
Więc?...
Postanowiłem prośby sobie zaoszczędzić!...




Ofiara.



Naczelnik biura posiadał maleńki ogródek, w którym znajdowała się także grządka poziomek, owoców z niej nigdy prawie nie zbierano. Przytrafiło się jednak lato, odznaczające się takim urodzajem, jakiego najstarsi nawet ludzie nie pamiętali. Wówczas to i grządka w ogródku naczelnika pokryła się tu i owdzie małemi czerwonemi poziomeczkami. Były one bardzo marne, ale zawsze... poziomki!
Dwaj synkowie naczelnika zachwyceni byli owocem. Zaglądali po kilkanaście razy do ogródka, i ciesząc się z poziomek oczekiwali z biciem serca, rychło owoc należycie dojrzeje.
Nie czekali na to długo i razu pewnego wysłała ich matka do ogródka, dla zerwania owoców. Przy wręczaniu im małych plecionych koszyczków, nie żałowała im napomnień, aby czasem jakiej poziomeczki nie zjedli...
Owoc był co prawda apetyczny, dzieci jednak chociaż łykały ślinkę, zachowywały się posłusznie i pracując z wielką wytrwałością, wynagradzały swoją pożądliwość myślą o smacznym obiedzie.
Pracowały tak pilnie, że każdą łodyżkę, każdy listek dokładnie przepatrzyły, i najmniejsza, nawet skarłowaciała poziomka nie uszła ich uwagi.
Po starannem zebraniu poziomek, dzieci z tryumfem pobiegły do domu i wręczyły matce jeden, ale zato pełny koszyczek soczystego owocu.
Żona urzędnika starannie poziomki ułożyła i ozdobiła koszyczek zielonym liściem. Dzieci z otwartemi buziami przyglądały się tej robocie.
Po poprawieniu tej i owej poziomki, dokładniejszem ułożeniu liści, matka odezwała się:
— Weźcie czapeczki dziec; pójdziecie naprzeciwko do landrata, pokłońcie mu się grzecznie i poproście, żeby raczył przyjąć ten skromny koszyczek poziomek. Powiecie mu, że matka liczy na to, iż one pokrzepią go w chorobie.
Dzieci stanęły jak wryte, nie odezwały się przez chwilę ani słówkiem, zdawało się, że nie pojmują słów matki. Ta jednak, wkładając im czapeczki na głowy i poprawiając ubranka, zalecała, aby się dobrze sprawili i pospieszyli się, poczem wręczyła starszemu koszyczek i wyprawiła malców. Chłopcy, spoglądając na siebie, w milczeniu, szli powolnie w kierunku znanego im domu.
W wygodnym fotelu, otulony poduszkami i pledami, siedział landrat, zmizerowany długotrwałą chorobą.
W wazonach umieszczone były wspaniałe bukiety, przysyłane codziennie jako prezenty od dam z miasteczka.
Na małym stoliczku, obok fotelu, stała prześliczna patera z owocami, między któremi szczególną zwracały uwagę olbrzymie okazy poziomek...
Dzieci, stanąwszy we drzwiach, pokłoniły się zgrabnie, poczem starszy, ze szczerą naiwnością, powtórzył słowa matki.
Chory wyciągnął rękę po koszyczek i skrzywiony, począł przyglądać się jego zawartości.
Wreszcie uśmiechnął się pobłażliwie i odezwał protekcjonalnie:
„Pokłońcie się waszej kochanej mateczce i powiedźcie, że dziękuję serdecznie za prezencik. Cieszy mnie to bardzo, iż o mnie pamiętała...”
Dzieci opuściły salon landrata; zaledwie jednak za drzwiami się znalazły, usłyszały słowa:
„Żono, chodź tutaj, moja droga, i zabierz te poziomki, przysłane przez naczelnika biura. Mieli także czem mnie obdarowywać... Są tak marne, że możesz je bez żadnej szkody oddać służbie; niech je sobie zjedzą!...”
Malcy, słysząc to, długo stali w przedpokoju w niemem milczeniu, patrzeli na siebie, nagle obaj... wybuchnęli gorzkim płaczem.




Bajka wigilijna.



Pewnego razu był sobie bardzo niezdarzony chłopczyna. Zawiniło tu zapewne wychowanie, które było, łagodnie mówiąc, wielce niedostateczne. W chłopcu tym, widocznie już od urodzenia, tkwił urwis.
Niezdarzony ten malec, w przeddzień wilji, udał się w stronę Vimmelskaftu. Ubranie miał podarte i zaszargane... Nie do uwierzenia, jak ubranie niszczył. Rok dopiero minął, jak otrzymał od nauczyciela stare, znoszone spodnie, a obecnie z nich pozostały zaledwie strzępki, na których widok, doprawdy doznawało się uczucia, jak gdyby mały Tordenskjold tylko na gwoździach siadał.
Wieczór był wprawdzie zimowy, ale dość łagodny i przyjemny dla ludzi zdrowych i dostatnio odzianych. Gdy się jednak spojrzało na chłopca, zdawało się, że Kopenhaga jest Syberją, a on blizki zmarznięcia. Rączki trzymał stulone w kułak przed ustami, a na brudnych, opuchniętych policzkach, widniały ślady łez.
Że to było udawanie — najlepszym dowodem, iż co chwilę przystawał przed wspaniale oświetlonemi oknami wystaw sklepowych; gdyby marzł rzeczywiście, to byłby, jak chart, zmykał do domu. Kto go uważniej obserwował, przyglądającego się wystawom, mógł dostrzedz w jego małych, sprytnych oczach wyraz chciwego pożądania.
Nie wyglądało to tak, jak u innych dzieci, które także miewają chęć posiadania wszystkiego, co zobaczą. Nie było też tak zachwycającem, jak gdy małe, tłuściutkie łapeczki, wyciągają się do błyszczącego przedmiotu i rozlega się szczebiot: „Mamo, chciałbym to dostać na gwiazdkę!” A kiedy matka ucałuje dziecinę i zapewni: „Dobrze, jeżeli dzidzi będzie grzeczne, to dzidzi cacko dostanie” — zaraz są zadowolone i śmieją się radośnie.
Inaczej było z niezdarzonym chłopczyną; wydawał się tak chciwy, że wprost wzbudzał obawę. A raz, gdy pewna milutka dziewczynka spojrzała na niego i szepnęła do swej matki: „Fe, co za obdartus!” — był tak niegrzeczny, że splunął i powiedział nawet jakieś nieładne słowo. Na szczęście matka dziecka była energiczną i zanim chłopak drapnął, otrzymał kilka uderzeń parasolem.
Szczególniej pięknie było na Östergade. Jasno, jak w najpogodniejszy dzień, a z dobrze ogrzanych sklepów, wydobywał się na ulicę zapach pierników i owoców.
Wobec tego czyż mogli być ludzie źle usposobieni?... Wymijali się na ulicy z uśmiechem i uprzejmością, jakby najserdeczniejsi przyjaciele. Gdy jeden drugiego potrącił, natychmiast przepraszał grzecznie; nawet starszym damom mężczyźni okazywali szacunek i uprzejmość.
Tylko niezdarzony chłopczyną kręcił się wśród tylu miłych i sympatycznych osób ponury, z nieprzyjemnym wyrazem twarzy.
Po długiem wałęsaniu się, stanął przed sklepem z pieczywem, wydął nozdrza i zaczął wciągać zapach placków i pierników.
Wspaniałe, szklane drzwi, ozdobiono jedwabną, niebieską firanką, oo chwila otwierały się, a eleganckie damy, obarczone licznemi paczkami, wychodziły lub wchodziły do sklepu. Za każdym razem przez drzwi wypływał na zewnątrz strumień miłego zapachu, od którego chłopak nie był w stanie nosa oderwać.
Skradał się do tego raju bliżej... bliżej, aż wreszcie, gdy drzwi przez zapomnienie na chwilę zostały otwarte, wsunął się do środka i stanął pokornie między dwoma koszami, pełnemi świeżych bułeczek wiedeńskich.
Przed ladą sklepową stało mnóstwo pań, nikt więc na niego nie zwracał uwagi. Nie było też nic szczególnego do oglądania w tym chłopcu, obdartym, trzęsącym się z pożądliwości i rzucającym niespokojnie podejrzliwy wzrok to w prawo, to w lewo.
W tejże chwili weszła do sklepu jakaś wysoka, piękna dama, z prześliczną, złotowłosą dziewczynką, istnym aniołkiem.
Duże, niebieskie oczy, nadawały twarzyczce wyraz niewysłowionej łagodności. Gdy mała ta istotka spostrzegła brudnego, źle ubranego chłopczynę, oczęta jej zapełniły się łzami i ze współczuciem odezwała się:
— Ach, jak biednie ten chłopiec wygląda!... Mamo, czy mogę mu ofiarować moją „piątkę?...”
Dama zmierzyła chłopca od stóp do głowy, na twarzy jej ukazał się gest zdziwienia, co było zupełnie zrozumiałem ze względu na jego liche ubranie, poczem odezwała się do córeczki:
— Moje kochane dziecko, jeżeli to ci tylko przyjemność sprawi, oddaj mu zaoszczędzone pieniądze.
Dziewczynka zaczęła przetrząsać mufkę i odnalazłszy piątkę, oddawała ją biedakowi, trzymając się jednocześnie silnie fałdów sukni mateczki.
— Weź, to twoje — zaszczebiotała z pewnym odcieniem obawy.
Chłopiec, nie przyglądając się nawet monecie, wyrwał ją z taką chciwością, że dziewczynka aż odskoczyła z przestrachu i tuląc się do matki, szepnęła:
— Mamo, ten chłopak jest niegrzeczny; nawet „dziękuję” nie powiedział!
— Mój chłopcze — odezwała się urażona dama pamiętaj w przyszłości zawsze grzecznie podziękować, jeżeli cię kto z litości czem obdarza!...
Po tych słowach zwróciła się do lady sklepowej i obdarowała zasmuconą córeczkę smacznem ciasteczkiem, co małą od razu uspokoiło i pocieszyło w tym pierwszem jej zawodzie.
Nie mogła jednak darować urazy chłopcu i gdy matka zajęta była załatwianiem sprawunków gwiazdkowych, rzucała nieustannie wzrok podejrzliwy na niegrzecznego ulicznika.
Chłopczyna nie pojmował zupełnie urazy, stał na miejscu jak wryty i nie mógł oderwać oczu od koszów z pięknemi wiedeńskiemi bułeczkami. Kurczowo trzymał się krawędzi jednego z koszów, wzrok rzucał niespokojnie na wszystkie strony, jakby się chciał upewnić, czy kto na niego nie zwraca uwagi, poczem gorączkowo ręce zagłębił w pieczywie.
W tejże chwili dziewczynka krzyknęła przerażona:
— Mamo, on kradnie!
Zanim chłopiec zdążył dobiedz do drzwi, chwyciła go za kołnierz jakaś energiczna służąca. Nie mógł się bronić, gdyż ręce miał zapełnione bułeczkami.
W sklepie powstało zamieszanie, damy wystraszone poczęły krzyczeć:
— Złodziej! złodziej! to okropne!
Sługi dziwiły się, że w śródmieściu coś podobnego się dzieje i oskarżały policję o niedbalstwo, mała dziewczynka poczęła głośno płakać, a gdy się po chwili zjawił policjant, z przerażeniem jęczała:
— Mamo, mamo! to okropne!
Wyjaśnień długich nie było, bo chłopak pochwycony został na gorącym uczynku; tylko sklepowa — przystojna, dobrej tuszy niewiasta, oświadczyła, że dla tych kilku bułeczek nie warto robić takiego kramu.
Dama jednak, z płaczącą dziewczynką na ręku, podeszła w tejże chwili do policjanta i gniewnym głosem odezwała się:
— Czuję się w obowiązku oświadczyć panu, jako przedstawicielowi władzy, że chłopak ten nie kradł z głodu. Moja Emmy — tu dziecko poczęło łkać głośno — tu przed chwilą ofiarowała mu piątaka...
Na słowa te chłopiec oniemiał, i nie próbując nawet się tłómaczyć, stał jak wryty; usiłował tylko ugryźć kawałek bułki, której nikt mu dotąd nie odebrał.
W tejże chwili służąca, która dotąd trzymała chłopaka w swej żylastej dłoni, potrząsnęła nim tak silnie, że kajzerka wypadła mu z ręki na podłogę.
Policjant nie robił ceremonji z niezdarzonym chłopakiem, dał mu w kark, chwycił za kołnierz i pokłoniwszy się damom, wyszedł z nim, zapewniając obecnych, że temu szelmie mały wypoczynek w kozie nie zaszkodzi.
Tylko Emmy była niepocieszoną. Nieustannie płakała na myśl o chłopcu złodzieju.
— Mamo, okrutnie się boję, żeby mu policja jakiej krzywdy nie zrobiła.
— Moje dziecko, nie martw się tym złym chłopcem! Policja mu nic złego nie zrobi, najwyżej zaaplikuje mu porcję batów, a to wyjdzie mu z pewnością na dobre, jeżeli, naturalnie, nie jest z gruntu zepsuty. Widzisz, powinnaś teraz prosić Bozi w paciorku, żeby przebaczył winy temu niegrzecznemu i zepsutemu dziecku.




Na balu.



W oszklonej werendzie, bogato ozdobionej egzotycznemi roślinami i mnóstwem kwiatów doniczkowych, wypoczywała na małej ławeczce dama po skończonym dopiero co walcu. Obok niej stał przystojny, młody mężczyzna. Z sali dochodziły dźwięki muzyki stopniowo przechodzące w coraz większe pianissimo, aż wreszcie zamilkły zupełnie.
— Na pana nic liczyć nie można!
— Czy to ma oznaczać, że niewłaściwie się zachowuję?
— Naturalnie. Jesteś pan zarozumialec; sądzisz, że wszystkie damy które panu cokolwiek przyjaźni okażą, są zaraz w panu zakochane!
— O!... tak grzesznych myśli nie mam.
— W dodatku jesteś pan natrętny!
— Tylko grzeczny.
— Tego nierozumiem.
— Wiem, że pewne młode damy, bardzo, nawet zanadto dobrze wychowane, bywają dla takiego, jak ja osobnika bardzo źle usposobione. A przecież ten osobnik nic im złego nie uczynił.
— Panie doktorze!...
— Łaskawa pani!...
— Pan jesteś nieznośny!
— Przyzwyczaiłem się już do podobnych komplementów i znajduję je... zachwycająpemi!...
— Czy pan wie, co w nim jest oburzającego?...
— Nad tem nie zastanawiałem się nigdy!
— Jesteś pan fałszywy, jak — kot!...
— O!...
— Jednako nadskakujący wszystkim damom, jednako pochlebny, jednako umizgający się, jednako nieznośny, jednako drwiący, jednako śmiejący się...
— Czy nie wolno mi już śmiać się?...
— Wolno, jeżeli jest z czego.
— A czy teraz wolno mi uśmiechnąć się.
— Proszę być przyzwoitym i... siadać. Tu na ławeczce obok mnie jest jeszcze trochę miejsca wolnego.
— Siadam!... I cóż, zadowolona pani?... Siedzimy tu jak dwie kury zakochane na drążku.
— Panie!...
— Czy wolno prosić o pożyczenie na chwilę wachlarza?...
— Czy wolno prosić, żeby pan był choć chwilę przyzwoitym?...
— Pani tyle trudu sobie zadaje?...
— Idź pan sobie!... nie będę z tobą rozmawiała!
— Kiedy tu tak dobrze siedzieć!...
— Powiedz mi doktorze, ale szczerze, czy bywasz czasem w kościele?...
— Ta-a-k.
— Co tam zazwyczaj słyszysz?
— To zależne jest od tego, komu pogrzeb wyprawiają.
— Jesteś pan wstrętny.
— Dziękuję za komplement.
— Czy pan wiesz, co o tobie mówią?...
— Nie.
— Że jesteś bezbożnik.
— Tak? Myślałem że co gorszego! Byłem pewny, że posądzają mnie o jakie morderstwo, albo wielożeństwo...
— Fe... doktorze, jak można coś podobnego zbywać drwinami! To najdosadniej dowodzi, że jesteś nieszczery.
— Szczęśliwy się czuję, iż nareszcie pani się przekonała, że nigdy tak nie myślę, jak mówię.
— Czy pan aby w rzeczywistości jest takim?
— Jestem, niestety, wykolejony, a wie pani dlaczego?
— Doprawdy, zaciekawiasz mnie doktorze...
— Kocham nieszczęśliwie. Pozwoli pani to opowiem oną tragedję...
— Doktorze... to nie jest nieszczerość!
— Właśnie, że to jedynie nieszczerość! — Minął już rok. — Ostrożnie, bo pani ławeczkę przewróci! — Byłem młody, swobodny, pełen nadziei świetnej przyszłości, ożywiony wzniosłemi ideałami, które wszystkie młodzieńcze dusze przepełniają.
— Postępowanie jednak pańskie, pomimo tych ideałów, nie było bez nagany.
— Niecne oszczerstwo, żadna wina nie ciążyła na moim sumieniu.
— Więc wówczas uczęszczał pan jeszcze do kościoła?
— A jakże... byłem w kościele, gdy jedna z moich licznych kuzynek przystępowała do konfirmacji, a także byłem, gdy zaproszono mnie na chrzestnego ojca. Trzymałem do chrztu dziecko m ego przyjaciela.
— Więc pan ma też przyjaciół żonatych?
— Żonatych nie, tylko...
— Jakto, tylko?
— Łaskawa pani, zapuśćmy na tę sprawę zasłonę, gdyż pani nie wypada jej słuchać, mnie zaś to opowiadanie nie sprawiłoby przyjemności. — A więc byłem młody i niewinny. Wówczas, niestety znalazłem się pewnego razu na balu.
— Na balu?... Czy to co złego?
— Niechże pani nie żartuje, ja mówię serjo. — Na tymże balu poznałem ją!... Była piękna... uroczo piękna!... Wysoka, kibić jak wyrzeźbiona, włosy blond, oczy pełne ognia, ząbki — jak perły, płeć delikatna, a szyja cudowna, tak leżała...
— Proszę się zbytnio nie zapuszczać w szczegóły!...
— Jestem właśnie na ukończeniu. Wreszcie wiadomości moje dalej nie sięgają. Brak mi jedynie ust, do nich też wkrótce przejdę. — Tańczyłem z nią kadryla i trzeciego walca. W tym ostatnim odpaliła nawet jakiegoś natrętnego oficera marynarki i rzuciła się ze mną w wir, w takt ulubionej melodji Straussa. Gdy przy dźwiękach poloneza udawaliśmy się do stołu, zaproponowałem jej swe ramię, a ona, rumieniąc się jak wiśnia, stanęła ze mną w parze. Gdy po kolacji jedliśmy lody, wycisnąłem gorący pocałunek na jej ustach, tych pięknych, cudownych, miękich jak puch usteczkach!... Rozkosznych tych usteczek nigdy nie zapomnę. — Niech pani nie próbuje powstać z ławki, bo to się nie uda; siedzieć będziemy razem, aż do wspólnego powstania!
— Historji tej możesz pan nie kończyć!... Dnia następnego otrzymałeś pan list, wyjaśniający, że był to niewinny żarcik zarówmo z pańskiej, jak z mojej strony. Był tam nawet mały dopisek z prośbą do pana, tej jednakże zadość nieuczyniłeś! Doktorze... nieładnie z pańskiej strony przypominać tę głupią sprawę!...
— Za pozwoleniem, pani się myli, ta sprawa nie jest głupią!...
— Więc pan inaczej sądzi?... I to się nazywa szumnie — pańską nieszczęśliwą miłością?...
— W słowach tych przebija się zawziętość!... Pozwól mi pani jednak wypowiedzieć się. — List był zupełnie taktowny i słuszny. Postanowiłem nawet w odpowiedzi wykaligrafować coś równobrzmiącego... lecz powstrzymałem się... czy pani wie; dlaczego?... Oto od czasu... — mogę śmiało użyć tego wyrażenia — od czasu naszych zaręczyn nie mogłem zapomnieć usteczek pani,... tych usteczek świeżych, gorących, miękich jak puszek, namiętnych... Usteczka te były — przyczyną moich szaleństw, mojej bezbożności, mego zwątpienia! Napróżno szukałem czegoś podobnego... napróżno!.. Łaskawa pani...
— Cóż?
— Dziś... po upływie roku znowu spotykamy się tutaj... w tem samem miejscu, otoczeniu... wszystko tu zupełnie takie jak wówczas...
— Tylko, że ja obecnie żadnemu oficerowi nie odmówiłam tańca.
— Znowu przy stole siedzieliśmy obok siebie z tą różnicą, że przed rokiem prosiłem o pani rękę. To było głupie!...
— Mógłby pan więcej być uprzejmy.
— Ale za to panią ucałowałem. To było najrozsądniejsze, co wówczas uczyniłem.
— Panie doktorze!...
— Postępowanie moje powinno było inny wziąć obrót.
— Numer drugi — całus — należało postawić na miejsce numeru pierwszego, a numer pierwszy — oświadczyny — mogły dotąd nie istnieć. — Jeżeli pani będzie chciała wstać przemocą, rozerwie pani suknię... Tak, tego roku poprawimy tę formułkę matematyczną, aby było....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Panie doktorze!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Czy mogę teraz prosić do tańca? — Niech pani uważa, raz, dwa, trzy!... poszło wyśmienicie, ławeczka nie przewróciła się. Niech pani pozwoli, tren sukni trochę poprawię... o, tak!...

— Czy wiesz doktorze, że powinnam się śmiertelnie na pana pogniewać!...
— Wiem o tem!...
— I powiedzieć mu...
— Niechże wyrok brzmi łagodnie... Proszę pamiętać, że wróciłaś pani zatwardziałemu grzesznikowi wiarę i szczęście... naprowadziłaś go na drogę... Muzyka już gra; wolno prosić?...




Symulant.



Naczelnik szpitala, pomimo najsumienniejszych badań nie mógł rozpoznać przyczyny choroby pacjenta № 13.
Rekrut z 3-ciej kompanii wysłany został do szpitala z powodu nagłego, silnego bezwładu lewej nogi. Nie mógł odbywać zupełnie ćwiczeń, gdyż — jak się wyrażał wyszukanym kopenhagskim żargonem — przy najmniejszym nawet wysiłku, odczuwał, że siła życia z kończyn nożnych gwałtownie mu ulatuje.
Pacjent № 13, w życiu cywilnem piastował godność czeladnika stolarskiego i był bardzo wesołym młodzieńcem.
Niech mnie djabli poćwiartują — mówił gniewnie naczelnik szpitala do swoich asystentów po pierwszem opukaniu nogi N-ru 13-go ale choroba ta, to zwyczajne łgarstwo! Ten filut, to tylko sprytny symulant. Posiadamy jednak, dzięki Bogu, środki, przy których pomocy prawda wypłynie na wierzch. My smyka tego wkrótce postawimy na nogi i będzie maszerował jak stary, wyćwiczony żołnierz.
Rzeczywiście noga N-ru 13-go wcale na chorą nie wyglądała. Była to jedna z najpiękniej ukształtowanych nóg, jaką tylko sobie wyobrazić można; wprost klasyczna, specjalny okaz do modelowania.
A pomimo tych wszystkich zalet nogi, naczelnik szpitala mylił się, utrzymując, że jego wojskowa metoda kuracyjna szybko działać zacznie, chociaż była bezwzględną i w całem tego słowa znaczeniu stosowaną.
Kurację rozpoczęto od najściślejszej djety, stosowanej tylko na oddziałach chorób gorączkowych, a jednocześnie obłożono nogę synopizmami. Gdy to nie pomagało, zastosowano elektryzację, początkowo łagodną, a potem... coraz silniejszą.
Wspaniały był widok elektryzacji nogi N-ru 13-go. Pod wpływem kolosalnego ładunku elektryczności, muskuły drgały bajecznie, omal, że dźwięku nie wydawały. W czasie powyższej egzekucji chory pomimo woli poruszał się, od czasu do czasu wyrywał się nawet z piersi jęk bolesny, noga jednak... pozostawała bezwładną.
Przed i po elektryzacji — którą naczelnik lekarza osobiście potęgował — chorego stawiano przed łóżkiem, chora jednak noga nie mogła utrzymać ciężaru jego ciała i biedak padał na ziemię.
Niezależnie od kuracji elektrycznej, stosowano także wodną.
Temperatura wody przepisywaną była naturalnie, o ile możności jak najniższa. Aż 13 ty utrzymywał, że w kąpieli marznie jak pies, dodawał jednak, iż nawet w lodzie chętnieby się kąpał, dla wyleczenia nogi. Kąpiele jednak, zarówno jak elektryzacja, ulgi mu nie sprawiały.
Między posługaczami uchodził za najniepopularniejszego pacjenta, mieli przy nim bowiem za dużo roboty; dwa razy dziennie musieli go nosić do łazienki, kłopot mieli z elektryzacją, wreszcie spadł na nich trud nieustannego podtrzymywania go, gdyż inaczej upadał i zawsze na lewy bok.
A pomimo sprawiania takiego kłopotu, pomimo podejrzeń o symulację, przyznawano, że jest wzorowym pacjentem. Zawsze uprzedzająco grzeczny, miły w obejściu, — niemal gentlem an — nigdy nie okazał bądź słowem, bądź skrzywieniem twarzy najmniejszego niezadowolenia. Nawet gdy mu stosowano zbyt ostrą kurację, zdawał się być niewymownie wdzięczny za trudy podejmowane dla przywrócenia mu zdrowia. Pomimo widocznych objawów niewiary lekarzy w jego chorobę, zdawał się być zupełnie nieświadomym podejrzeń, i wierzył święcie, że odpowiednio do stanu choroby z nim postępują. Zmuszał wprost naczelnika szpitala i całe otoczenie do podziwiania go.
Po ośmiodniowej ścisłej djecie — bułka, herbata i mleko — lekarz odezwał się: Sądzę, że rekrut powinien nogę swoją choć cokolwiek w ruch wprowadzić. Należy zrozumieć, że pacjenta z tak słabemi pedałami nie możemy przeładowywać obfitszemi porcjami.
Czy rekrut nie ma czasem ochoty na smaczny befsztyczek?

№ 13-ty spojrzał z wzruszającą wdzięcznością na naczelnego lekarza i odpowiedział: Dzięki serdeczne, nie łaknę tego dobrobytu; jestem zupełnie zadowolony z tego pożywienia, jakie obecnie otrzymuję.
— Zawzięta bestja — zamruczał naczelnik szpitala, gdy się znalazł w sąsiedniej izbie. Najwytrawniejszy to łotr jakiego w życiu widziałem.
Tego dnia wydany został rozkaz, aby pacjenta № 13 zważono.
Tu nadmienić należy, że przed przepisaniem mu djety ścisłej, także był brany na wagę.
Okazało się, że po 8 dniach kuracji głodowej, przybyło mu 3 funty ciała.
Po tym odkryciu naczelnik szpitala okazywał N-wi 13-mu szczególną sympatję.
Nie ulega wątpliwości — mówił lekarz — że to sztuczki szelmoskie, ale przyznać należy, znakomicie wykonywane. Łotr ten na pewno skończy karjerę w więzieniu; dałbym jednak chętnie 10 koron, żeby tego finału tutaj się nie doczekał.
Kurącja doświadczalna, — jak się naczelnik szpitala zwykle w takich przypadkach wyrażał — będzie w dalszym ciągu stosowana.
Robił to dla zasady, w rzeczywistości bowiem utracił wszelką nadzieję doprowadzenia N-ru 13-go do pełzania na czworakach; rozmyślał nawet nad możliwością stawienia go przed sądem karnym. Kurację więc „męczeńską” bez zmiany prowadzono.
Pewnego dnia naczelnik szpitala był jakoś źle usposobiony. Z chorymi szorstko się obchodził, posługaczy łajał, a gdy przybył do pacjenta 13-ty, wpakował mu taką porcję elektryczności, jakiej nigdy dotąd żadnemu choremu nie stosowano.
Na około łóżka, na którem ofiara wiła się z boleści, stali: asystent, kaprale, felczerzy i panna Svingstrup, pielęgniarka, „Piękność” ta, jak ją powszechnie nazywano, o dużych, czarnych oczach, wydatnym biuście, bujnych włosach, nie miała wprawdzie lat dwudziestu, ale czterdziestki z pewnością nie przekroczyła.
Wszyscy wyżej wymienieni z podziwem przyglądali się elektryzacji chorego, aplikowanej z wszelką bezwzględnością.
Nagle № 13 krzyknął rozpaczliwie, chwytając się kurczowo krawędzi łóżka.
Panna Svingstrup nie mogąc widocznie ukryć zdenerwowania, wybuchła spazmatycznym płaczem i zrozpaczona wybiegła do obok znajdującej się izdebki dla pielęgniarek; tam prawie bezprzytomna padła na otomankę.
Naczelnik szpitala popatrzył na nią, polecił asystentowi wylać kubełek zimnej wody na głowę pielęgniarki, sam zaś, rozmyślnie, puścił jeszcze kilka silnych prądów elektrycznych pacjentowi.
Po ukończeniu wizyt, gdy już był na schodach, odezwał się do asystenta: „Czy zauważył kiedy kolega u panny Svingstrup skłonność do sentymentalizmu?“
— Nigdy nie podejrzewałem jej nawet o podobne uczucie.
— Ja także nie! — A jak się zapatruje na ten wypadek nasza młoda wiedza?...
— Hm... prawdę mówiąc, panna Svingstrup jest w latach... hm... przejściowych, dla tego sądzę, że zaszły wypadek uważać należy za przyczynę... która...
— Szanowny kolego, jak widzę, nie jesteś znawcą ludzi. Ja sądzę inaczej... Teraz jesteśmy dopiero na drodze do rozwiązania zagadki.
— Jakiej zagadki?
— Dotyczącej N-ru 13-go. Proszę zatem mnie posłuchać i wykonać dokładnie co powiem. Dziś po południu, polecisz pan, aby pielęgniarka Svingstrup przygotowała odpowiednio salę chorych dla dyfterytyków, gdyż w szpitalu epidemicznym okazał się brak miejsca. Ze względu na niebezpieczeństwo przeniesienia zarazy, surowo zabronisz pan przeznaczonym do obsługi sali felczerom i pielęgniarkom z kimkolwiek z personelu szpitalnego komunikować się, a nawet rozmawiać. Innemi słowy mówiąc, będzie to zwykły areszt domowy. Pannie Svingstrup wyznaczysz pan pacjentów, jakich uznasz za właściwych, N° 13 jednak powinien być przeniesiony natychmiast do innego skrzydła szpitalnego. Umieść go pan najlepiej u naszej Ksantypy Mortensen. Pojmuje kolega?
— A więc pan sądzi?... Asystent zaczął się śmiać filuternie.
— Zarządź pan tylko tak, jak objaśniłem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już dwa dni leżał pacjent N° 13 na oddziale pani Mortensen, naturalnie z zastosowaniem tej samej troskliwej opieki, djety ścisłej, zimnych kąpieli i elektryzacji.
Gdy dnia trzeciego naczelnik szpitala zjawił się przed łóżkiem chorego i zapytał o zdrowie, otrzymał odpowiedź:
— Po tych silnych elektryzacjach odczuwam pewne polepszenie; zdaje mi się nawet, że do chorej nogi nieco sił przybyło.
— Bogu dzięki! — Odrazu byłem pewny, że elektryczna kuracja będzie pomyślną. Jak przez dziesięć dni stosować będziemy bardzo silne prądy, to odrazu staniesz na nogi i będziesz jeszcze dzielnym żołnierzem.
Po oświadczeniu tem, lekarz uradowany zaordynował wszystkie najostrzejsze środki, jakie uważał za właściwe dla powrócenia zdrowia choremu.
Nadzieje naczelnika szpitala ziściły się prędzej, aniżeli się spodziewał, nie upłynęło bowiem tygodnia, a noga N-ru 13-go zupełną odzyskała władzę.
Przed wypuszczeniem go ze szpitala, po ostatecznem zbadaniu zdrowia, wezwany został do kancelarji.
Naczelnik szpitala w czapce wojskowej na głowie, przyjął go nieco szorstko.
— Pacjencie № 13-ty, mógłbym cię wsadzić do kozy; czy wiesz o tem?
— Wiem, panie naczelniku!
— Ja to może jeszcze zrobię, bo prawdę mówiąc, to nawet obowiązek tak mi nakazuje!... No, do djabła, czemu się nie odezwiesz człowieku?... Czy nic nie masz na swoją obronę?...
— Panie naczelniku, to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem!
— Gdzie ją poznałeś?...
— Tu, w szpitalu, odwiedzając chorego towarzysza.
— A potem?
— Potem... po wspólnej naradzie postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jak się zamelduję jako chory.
— Człowieku, areszt cię nie minie!...
— Ja wiem, do tego przyjdzie z pewnością... tylko zachodzi taka rzecz...
— Jaka?
— Ona ma zostać matką. Dziś rano mi o tem doniosła.
— Aż tak?... I cóż dalej?...
— Więc pragnąłbym najszczerzej ją pojąć za żonę... naturalnie po odbyciu służby wojskowej. Panie naczelniku, to najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widziałem; a jak ona wybornie gotuje!...
Naczelnik szpitala, rzucił czapkę do kąta, zaczął drapać nerwowo głowę, mruczał coś, machnął rękami, wreszcie odezwał się:
— Pal sześć!... skargi do sądu pisać nie będę, ale... słowo, rzecz święta!... musisz mnie zapewnić, że z tą dziewczyną się ożenisz, a mnie na chrzestnego ojca zaprosisz!... Do licha, to już rzecz bagatelna; takiej drobnostki mam chyba prawo się domagać!... Jeżeli jednak zamiast chłopaka będzie dziewczynka, to jej dasz imię „Elektryna“; imię to nawet możesz skrócić na „Trina”... cóż, zgoda?....
— Według rozkazu, panie naczelniku!...




W szpitalu.



W szpitalu garnizonowym odbywała się ranna wizyta. Wysoki, barczysty naczelnik szpitala, w czapce uniformowej na głowie — co było jedyną wskazówką piastowanej godności — wkroczył pierwszy na salę. Obok niego szedł szczupły, blady asystent, silący się płaskiemi konceptami spędzić chmurę z wysokiego czoła groźnego zwierzchnika. Za nim postępował aptekarz, wyróżniający się okrągłą, proboszczowską twarzą, ozdobioną okularami, spadającemi nieustannie z szerokiego nosa.
W pewnem oddaleniu, trzymała się cała czereda zaspanych pielęgniarzy, kapralów, posługaczy i tym podobnej mięszaniny. Na samym końcu tego zaimprowizowanego pochodu trzymał się sierżant, od samego rana trochę „wstawiony”, znany jako zdobywca serc płochych kucharek i pielęgniarek.
Łyknął już w kuchni, z należną jego randze powagą, potężny kielich portweinu, przeznaczony dla pacjentów, i wyraził szczere uznanie ekonomowi, za dostarczenie zdrowego i niefałszowanego towaru do szpitala.
Naczelnik szpitala był w nieszczególnym humorze, przez całą prawie noc zajęty był praktyką prywatną, we dnie miał także czas ograniczony, a tu, jak na złość, przybyła znowu pokaźna liczba nowych pacjentów.
Zgniewany węszył wszędzie symulację, irytował się, a przebiegając korytarze, stąpał tak ostro, że deski pod nim trzeszczały.
Do sali chorych wpadł wprost jak burza, po trząsając posługaczki, felczerów i łóżka chorych. Mruczał, klął, beształ asystenta, rzucał się na pielęgniarki, wymyślał posługaczom, chorym przepisywał bezlitośnie ścisłą djetę, prysznice i olej rycynowy, bez względu na to, czy pacjent był chory na oczy, czy żołądek.
Wreszcie z trzaskiem otworzył drzwi sali № 27 i tu swój pochód wstrzymał.
Przystanął przy łóżku obłożnie chorego na zapalenie płuc pacjenta. Leżał on z zamkniętemi oczami, oddychał ciężko, zapadłe policzki obrosły czarną, nierówną brodą, czoło perliło się dużemi kroplami potu.
— Czy śpi? — zapytał lekarz półgłosem.
— On jest bardzo chory — wtrąciła nieśmiało pielęgniarka, usprawiedliwiając chorego.
— Hm... hm... hm... — zamruczał naczelnik, spoglądając na tablicę nad łóżkiem, badając wieczorną i ranną temperaturę. Po chwili zmienionym, łagodnym głosem zapytał po cichu:
— Czy w nocy spał trochę?...
— Nie, panie naczelniku, całą noc fantazjował. Nieustannie przywoływał matkę.
— Biedny chłopak!...
Lekarz stał kilka minut milczący, patrząc z współczuciem na chorego; dopiero gdy spostrzegł, że Mads Hansen otworzył oczy, pochylił się nad nim i powitał z uśmiechem:
— Dzień dobry, kochany Mads, poznajesz mnie?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Tęsknisz pewnie za wioską rodzinną... za matką?... Jak uważasz, możeby do niej napisać, żeby cię odwiedziła?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Gdzie mieszkają twoi rodzice?...
— Według rozkazu, panie naczelniku.
— Może Mads sobie przypomni, jak się wieś: jego nazywa?...
— Matka... matka!... Najdroższa moja matka!...
Naczelnik szpitala zwrócił się do otoczenia:
— Czy który z towarzyszów Madsa nie zna adresu jego rodziców?...
— Nie znają — odpowiedział jeden z pielęgniarzy. — W jego rocie niema ani jednego z okolicy pacjenta. Nikt go bliżej nie zna. Utrzymują, że zawsze tęsknił do rodzinnych stron; przyjaciół nie miał; żył w odosobnieniu, a obecnie, biedak, nie może dać żadnych wyjaśnień. Próbowaliśmy co z niego wydobyć, nic jednak nie jest w stanie powiedzieć.
Naczelnik rzucił czapkę na puste łóżko, przystąpił do Madsa i zapytał łagodnie:
— Czy wytrzymasz, jak cię na chwilę posadzimy?... Może spróbujesz?... Pomoże cię podnieść poczciwa panna Holm i ten krzywonogi hultaj!... Momencik tylko trwać będzie badanie... Potem zobaczysz... za parę dni będziesz zdrów... odeślemy cię do matki... do domu...
Lekarz otarł choremu pot z czoła, pielęgniarka i posługacz ujęli pod ręce i podnieśli nieco. Skorzystał z tej chwili naczelnik i przyłożywszy ucho do pleców Madsa, począł badać stan choroby.
— No, już dobrze, mój drogi, możesz się położyć...
Naczelnik zwrócił się do asystenta, stojącego w milczeniu i wyszeptał:
— Ten już gotów!...
Zwróciwszy się do chorego, zawołał wesoło: To zadziwiające, jak od wczoraj Mads się poprawił. Wkrótce będziesz znowu dzielnym żołnierzem. Potrzeba tylko lepiej się odżywiać... Nie masz mój kochany na co apetytu?
Mads popatrzał na lekarza wzrokiem zdziwienia, dowodzącym, że słów jego nie pojmuje.
— Pomyśl tylko, może masz apetyt na jakie kurczątko?... Proszę się nie żenować i powiedzieć; wszak jesteś na służbie państwowej, a państwo niczego nie skąpi obrońcom ojczyzny. Może wypijesz kieliszek portweinu?...
— N...i...e!
— Z pewnością przekładasz koniak nad wino?... Także nie?... Zatem szklaneczkę piwa?... A może grzanego wina?...
Na wszystkie te propozycje Mads okazał się nieczuły. Naczelnik zaczął rozpytywać się otoczenia, czy nie zna upodobań chorego, nikt jednak nie znał ich.
Lekarz atoli nie tracił nadziei.
— Cała sprawa polega na fantazji. Przy cierpliwości wpadniemy na rzecz właściwą. Dotąd nie widziałem żołnierza, któryby nie miał skłonności do alkoholizmu.
Niestrudzenie począł wyliczać różne marki wina, gatunki groku, piwa, Mads jednak na najponętniejsze trunki okazywał obojętność, aż w końcu, gdy cierpliwy lekarz zapytał:
— A co Mads sądzi o szklaneczce ponczu arakowego z jajkiem?... — na ustach chorego zaigrał uśmiech, wywołany wspomnieniem świąt Bożego Narodzenia. Szeptem niewyraźnym powtórzył, lekko pociągając nozdrzami:
— Arak!... arak!...
Na twarzy naczelnika odbiło się zadowolenie.
— Nareszcie odnaleźliśmy to, co jego cierpieniom ulgę przyniesie. Panie kapralu, proszę zapisać na specjalną listę butelkę araku dla Madsa Hansena. Panna Holm przypilnuje, żeby chory otrzymał tyle szklanek ponczyku ile sam tylko zażąda. Jeden z posługaczy niech popołudniu przy chorym zostanie, niech pije z nim i gra w karty.
Po dyspozycji tej, zwrócił się do asystenta i rzekł półgłosem: Już widzę, jaki skandal wyprawi nam zarząd za tę flaszkę araku!... Podobnej dyspozycji z pewnością jeszcze nie było w królewsko-duńskim szpitalu garnizonowym!
Powrócił do łóżka chorego, pogłaskał Madsa łagodnie po twarzy i słowami:
— Adie, kochany przyjacielu — pożegnał nieszczęśliwego. Wychodząc z sali, wcisnął silnie czapkę na dużą, krótko strzyżoną głowę i z wojskową surowością wizytował w dalszym ciągu chorych.
Po południu Mads oka nie zmrużył; pił poncz z araczkiem, grał w karty, przekonany, że to święta Bożego Narodzenia.
Nad wieczorem rozpoczęła się walka ze śmiercią. Posługacz czemprędzej przywołał pannę Holm. Gdy Mads ją spostrzegł, uniósł się z wysiłkiem z posłania, objął ją za szyję, głowę oparł na jej piersi i płacząc żałośnie, wołał:
— Matko... matko najdroższa!...
Starsza już, nieco przekwitła panna, zaczęła go pieścić czule i przemawiać jak do dziecka...
Umarł szczęśliwy. Zdawało mu się, że z matką spędza Boże Narodzenie!...




Światło w oknie.



— Jestem tak zmęczona... Nie będziesz się gniewał na mnie, prawda?...
On wstał, zaczął przyglądać się uważnie jej pięknej twarzyczce, ona zaś przytuliła się do niego i pulchnemi rączkami szyję jego oplotła.
— No, w takim razie pocałuj mnie!...
Nie czekał dalszej zachęty i złożył gorący pocałunek na jej czele.
— Jakiś ty zimny!... Nie przemówisz słóweczka... Może się obraziłeś?...
— Cóż znowu!
— Może uważasz moje znużenie za niewłaściwe?...
Uśmiechnął się, ujął jej rączkę, przycisnął do ust, poczem odparł łagodnie:
— Stanowczo nie czuję się obrażony. Dobranoc, moja królowo!...
— Dobranoc!...
Pomimo słów pożegnania, trzymał nieustannie jej pulchną rączkę w swej żylastej dłoni; ona zaś poważnie spoglądała w jego jasne, pogodne oczy. — W końcu uścisnął lekko rączkę ukochanej, pożegnał się i wyszedł.
Gdy już drzwi za nim zamknięto, przystanął na chwilę, nadsłuchując, czy nie zostanie wezwany do powrotu.
Po bezskutecznem oczekiwaniu, sam także znużony i śpiący, zaczął powoli się oddalać; co chwilę jednak przystawał na schodach i spoglądał w górę, aż wreszcie znalazł się w bramie domu.
Zimne, wilgotne powietrze owiało mu twarz. Wyprostował się, zapiął starannie tużurek, kołnierz, postawił i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Spojrzał w górę. — Przez niebieskie firanki przebijało światło; widział nawet dokładnie klosz lampy, przedstawiający kształt kuli świetlnej. Szukał wzrokiem jej postaci, niestety, napróżno.
Wpatrując się w okno, oczekiwał zgaszenia lampy... światło jednak bez przerwy błyszczało wesoło. — Stał tak jedną i drugą minutę, poczem szybko zaczął się oddalać. Obawiał się, aby go czasem nie zauważyła.
Wieczór był chłodny, wilgotny, w całem tego słowa znaczeniu listopadowy. Wiatrem poruszane szybki w latarniach brzęczały nieustannie, na ulicach utworzyło się błoto, nad domami zaś przeciągały ciemne, poszarpane chmury. Przechodnie skuleni, z podniesionemi kołnierzami biegli szybko do domów, ażeby uchronić się od przeziębienia.
On nie odczuwał zimna; przeciwnie, wiatr wilgotny ochładzał mu twarz rozpaloną.
Z teatru wracała publiczność tłumnie. Widział damy nasuwające kapotki na głowy, okrywające się starannie płaszczami; on przeciwnie, rozpiął tużurek i szedł dalej powoli.
Przeszedłszy pusty plac, wszedł w uliczkę i przystanął przed sklepem z rybami, konserwami, owocami i dziczyzną. Stał długi czas przed oknem wystawowym, jakby się zastanawiał co kupić. — Naraz zwrócił się szybko i podążył — niemal pędząc — w stronę z której przybył.
Muszę przekonać się czy światło zgaszone — mówił nieustannie do siebie.— Muszę sprawdzić, czy je zgasiła!
Ulice już świeciły pustkami, wiatr tylko na nich hulał bezkarnie. Na szczęście miał go poza plecami, więc mu nawet ułatwiał kroki. Zegar na wieży odezwał się raz jeden.
— Wpół do dwunastej. Z pewnością już śpi.
W myśli przesunęła mu się jej wdzięczna twarzyczka, słyszał jej głos brzmiący tak pieszczotliwie... Właśnie ta niezwykła uprzejmość, ta serdeczność zdawała się być komedją i to go napełniało obawą.
Czem ona się tak zmęczyła?... Na twarzy nie malowało się znużenie przeciwnie, cały wieczór była niezwykle ożywiona i dopiero w chwili gdy prosiła, aby poszedł, zaczęła tłómaczyć się zmęczeniem.
Jeżeli tam będzie jeszcze światło, to dowód, że kłamała. Gorzej, to będzie dowodem, że „on” tam jest.
Nie... nie... tam ciemno, wszystko pogaszone; ona na prawdę była zmęczona. Teraz spoczywa w buduarze, w tym ładnym różowo-białym negliżyku, w którym jest tak piękna... tak urocza!... Przymróżył oczy, głowę opuścił i oddał się rozkosznemu marzeniu. Po chwili wyprostował się, uczuł zimno i zaczął znowu biedź szybko. Przystanął dopiero na rogu ulicy w której ona mieszkała.
Miarowym krokiem szedł po chodniku w stronę domu, w którym mieszkała. Przeszedł spiesznie na drugą stronę i spojrzał w górę. Z przerażeniem przyglądał się oknu oświetlonemu. Tak jest... okno było oświetlone!
Lampa wesolutko paliła się po za niebieskiemu firankami.
— Tego się spodziewałem — odezwał się boleśnie.
Stał jak skamieniały, jak statua, wpatrzony nieustannie w szyby okna.
— Jest mi niewierną. Ona jego kocha!.... Jego!... To tak naturalne... Przekonałem się i wszystko w porządku.
Zaczął oddalać się, powtarzając machinalnie: Tak... wszystko w porządku...
Nie odczuwał żadnego bólu, zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny i zrównoważony.
Naraz nasunęło mu się pytanie: Dla czego mu otwarcie nie powiedziała?... Dla czego kłamała?...
Jakby w odpowiedzi, postawił natychmiast drugie pytanie: A jeżeli nie kłamała?... Bo co on w rzeczywistości wie?... Przed nie całą godziną wyszedł od niej a ona niepołożyła się spać; to jeszcze żaden dowód. Może w tej chwili, gdy chciała lampę zgasić, przypomniała sobie jaką pilną robotę... Może tam siedzi zapracowana i myśli o nim... myśli w chwili, gdy on tutaj chodzi i ją oskarża.
Wrócił się i przystanął w pobliżu domu. — Jeszcze krok i okno zobaczy. Ociągał się trochę, wahał się, wreszcie wzniósł wzrok w górę i... ujrzał światło.
Tym razem uczuł pewien ból. Nie wiedział, jak to sobie tłómaczyć... czepiał się nadziei... wreszcie postanowił czekać do wpół do pierwszej. Jeżeli do tej pory spać się nie położy, to pewnem będzie, że nie jest sama.
Naznaczywszy sobie termin oczekiwania, dla skrócenia czasu jął chodzić od rogu do rogu ulicy.
Deszcz zaczął lekko kropić, a on wyszedł z domu bez parasola. To go jednak nie krępowało... myśl wreszcie była czem innem zajęta. Nie chciał też do okna zaglądać, póki oznaczony termin nie minie! nie mógł przecie wymagać, żeby tak od razu w mieszkaniu zrobiło się ciemno.
Miał nawet zamiar zrobić większy spacer, lecz wpadło mu na myśl, że powinien być przezorny i dla większej pewności zwracać baczniejszą uwagę na bramę domu.
Gdy spotkał jakiego przechodnia, spuszczał głowę i nasuwał kapelusz na czoło, aby nie być poznanym. Przeważnie jednak znajdował się sam w pustej ulicy, mając jedyne towarzystwo w policjancie i stróżu ulicznym.
Ci dwaj stali w bramie domu i rozmawiali. Rozróżniał ich głosy, słyszał brzęk kluczy, czuł, że o nim mówią, a zawsze, kiedy koło nich przechodził, był cokolwiek zażenowany.
Stróż nocny znał go z pewnością; widywał go często wieczorem, a czasem i rano.
W głębi ulicy odezwał się sygnał i nawoływanie. Stróż, podzwaniając kluczami, udał się w stronę, zkąd głos pochodził.
Policjant ziewnął, przeciągnął się, przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął pod murem, świecąc na dłuższą metę płaszczem gumowym, lśniącym od deszczu.
Przechodząc koło stróża bezpieczeństwa publicznego, powitał go słowami:
— Dobry wieczór!
Policjant odpowiedział na ukłon przyłożeniem ręki do kasku, poczem zagadał:
— Nieznośne mamy dzisiaj powietrze!...
— To prawda, ale świeże!...
Urwał rozmowę i poszedł dalej. Policjant długo za nim wiódł oczami, a kiedy niestrudzony spacerowicz przechodził znowu koło niego, odezwał się poraz drugi:
— Oho... już północ, właśnie biją zegary!...
— Dopiero dwunasta, nie więcej?... — odezwał się, aby tylko coś powiedzieć i w dalszym ciągu odbywał swoją wędrówkę.
Rozrywka z policjantem powtarzała się jeszcze kilka razy, a w tymczasie latarnik, przebiegając śpiesznie ulice, gasił latarnie, pozostawiając tylko tu i owdzie sennie migocące płomyki.
Policjant przestępował z nogi na nogę, klął na deszcz, w końcu odezwał się:
— Teraz już za mokro. Trzeba się obejrzeć za jakim dachem!... Dobranoc panu!...
— Dobranoc!...
Policjant zniknął w głębi ulicy, podążając w stronę, w której stróż nocny utknął.
Ulica teraz zupełnie opustoszała.
Czas wlekł się leniwie... Trudno doprawdy uwierzyć, żeby pół godziny tak długo trwało!
Zaczął zapełniać czas obserwowaniem świateł w oknach.
Co chwilę w różnych punktach światło gasło, tylko tam, w górze, na trzeciem piętrze, oświetloną jest dotąd jedna mansarda...
Z pobliskiej restauracji wyszło dwóch pijanych gości, taczających się to w prawo, to w lewo. Za nimi wytoczył się tłusty gospodarz, roześmiał się głośno z balansujących nieustannie ludzi, zaprzysięgających sobie przyjaźń, machnął ręką i zamknął lokal.
Deszcz padał nieustannie, a co gorsza, upusty niebieskie coraz bardziej się wzmagały.
Spojrzał pod latarnią na zegarek... Pięć minut do wpół do pierwszej!...
Postanowił wytrwać na stanowisku co do sekundy i czekać cierpliwie, aż zegar kościelny wydzwoni czas oznaczony.
Nareszcie dzwon śpiżowy odezwał się. Podążył śpiesznie pod dom obserwowany, podniósł głowę w górę...
Okno było oświetlone!...
Z wściekłości tupnął nogą. Kurczowo zaciskał klucz, trzymany w ręku... Brała go ochota cisnąć tym kawałkiem żelaza w szyby i w ten sposób gniew swój wywrzeć.
Powstrzymał się jednak, gdyż zauważył jakiegoś młodego człowieka, obserwującego jego osobę. Odwrócił się szybko i zaczął znowu chodzić w dłuż ulicy.
Teraz już wie, o co mu chodziło...
Zdawało mu się, że widział ich razem siedzących, że widział jej postać, siedzącą tuż obok mężczyzny. A może nawet zarzuciła mu ręce na szyję?... Może zapewnia, że go kocha?... A może... ....Nie, nie!... Oni siedzą i spokojnie rozmawiają, on zachwyca się jej pięknością, a ona się śmieje. On chwyta jej rękę, całuje koniuszczki jej palców, ona zaś przechyla wdzięcznie główkę i mówi:
— Patrz, jak cudowną mam szyję.
Teraz on ją całuje, a ona się nie broni... Za chwilę padnie przed nią na kolana, potem...
Stanął znowu przed domem, drżąc z wściekłości...
— Dla czego ten młody człowiek jeszcze tam stoi i spogląda w stronę oświetlonego okna?... Czy on czatuje na niego, czy na nią?...
Udawał, że na przybysza nie zwraca uwagi, myśli jednak czepiały się osobistości, która wyrosła nagle na chodniku, jakby jego sobowtór. Pewny był, że go nie zna; pierwszy raz go widzi... Co to za jeden?... Miałżeby znaleźć się ktoś z dawniejszemi prawami do tej kobiety?... Jeżeli jemu jest niewierną, czyż nie może być innych, prócz architekta, których ona zdradza.
Nie, gdyby tak było, wymieniłaby nieopatrznie nazwisko takiego przyjaciela. Wiedział przecież, z kim ona się przyjaźni, gdzie przebywa, znał wszystkich jej znajomych...
Nie, tam mógł być tylko architekt!... Oo do niego, nie miał nawet najmniejszej wątpliwości. Tam mógł się znajdować tylko osobnik, który bywał u niej dawniej.
W myśli przebiegł całe jej otoczenie, nie pomijając nikogo, nawet osób, któremi się choć cośkolwiek interesowała, podejrzenie padało jedynie na architekta.
On jej towarzyszył do miejsc kuracyjnych, był wszędzie, dokąd ona się udawała, a wreszcie bywał w jej domu...
Wyśmiewała go co prawda, ale też często o nim mówiła. Był w dodatku miłym i przystojnym mężczyzną. Poznał go u niej i zrobił dobre wrażenie. Mówił nawet nieraz do niej, że nie pojmuje, dla czego go tak ośmiesza?...
Teraz... przeciwnie... dziwi się, że nie wyraził względem jego podejrzanego zachowywania się, swej antypatji, wstrętu, nienawiści!... Gdy zaczął sobie przypominać, że ten partacz budowlany do niej zanadto się zbliżał, dreszcze przeszły mu po ciele i czuł się zdolnym go zabić!...
Zdawało mu się, że go ktoś ściska za gardło, a on w rozpaczy zabija przeciwnika, aby swoje życie uratować!...
We wspomnieniach różnych, nawet najdrobniejszych czynów, szukał usprawiedliwienia i potwierdzenia swej nieufności.
Stosunek zachodzący między nimi, badał przecież jak najdokładniej, z mikroskopijną ścisłością; w przyjaźni tej nie udało mu się odkryć nic zdrożnego, nic nieprzyzwoitego, dla czego dzisiaj ujawnia się ta pewność, że w tejże chwili jest on, a nie kto inny w jej mieszkaniu?...
Ah!... w stosunku do kobiet, każde przypuszczenie nie ulega wątpliwości!...
Wszystko to mogło być wyrachowaniem, perfidją!... Ta szczerość, jej żarty z natrętnych wielbicieli, wszystko to sztuka tylko, udanie... aby nie ściągnąć na siebie jakich podejrzeń.
A przecież, wszystko to, na nic się nie zdało!... Przy pierwszej sposobności dyplomacja ta poniosła porażkę i przypuszczenia jego we właściwą zwróciły się stronę.
Dla czego ona tak postępowała?... Dla czego nie powiedziała otwarcie, jak sprawa stoi i nie pozostawiła mu swobody?...
Przyszło mu na myśl, że o coś podobnego głupio byłoby się pytać!... Nie wszyscy — zarówno mężczyźni, jak kobiety — posiadają tak ciasne serce, które nie mieści w komórkach swych więcej, jak jedną tylko miłość!
On przecież, kocha ją tylko jedną i pragnął być przez nią kochany niepodzielnie!...
Gdyby mógł jej ślepo wierzyć!... Gdyby choć teraz mógł poznać rzeczywistość?...
Niestety, wierności nie da się dowieść, gdy niewierność ma tę zaletę, że ją zawsze sprawdzić można.
Tak, trzeba tylko wyjaśnić sprawę!... Przecież dla tego tu chodzi!...
Co prawda, to on zawsze powątpiewał w jej miłość; wątpliwości tej nie mógł wykorzenić z serca!...
Dziś pragnie jedynie pochwycić ją na wiarołomstwie... naturalnie dla zdobycia pewności i... spokoju.
— Czyż dotąd nie jest jeszcze pewny swego?
— Tam jeszcze stoi ten młody człowiek, jak wrosły w bruk uliczny, z rozpostartym parasolem i wpatruje się w okno...
Jakżeby pragnął dowiedzieć się, czego chce ten człowiek?
Ostrym krokiem przeszedł koło niego, wpatrując się w jego twarz...
Nieznajomy uśmiechnął się i pozostał na miejscu.
Gdy po chwili odwrócił się, spostrzegł, że przybysz podąża za nim, nucąc jakąś wesołą piosnkę.
Na rogu ulicy wyjął z kieszeni cygaro, zapalił je, roześmiał się głośno i... poszedł dalej.
Lżej mu się zrobiło na sercu, gdy przechodnia stracił z oczu.
Zegar wybił pierwszą godzinę po północy.
Czy ta wędrówka uliczna doprowadzi do jakiego celu, gdyby nawet teraz światło rzeczywiście zgasło?...
Dziwna mu myśl błysnęła...
On powinien być kontent, że światło się pali!...
Im dłużej lampa rzuca promienie, tem większa pewność, że oni tam siedzą razem.... Dopóki się światło pali, bitwa nie przegrana.
Postanowił pozostać i śledzić w dalszym ciągu. Jeżeli architekt wyjdzie, zanim światło zgaśnie, to oznaczać będzie... oznaczać będzie... właściwie nie wie, co to będzie oznaczało, w każdym razie coś oznaczać będzie.
Zaczął na nowo chodzić w jedną i drugą stronę, a światło nie gasło, lampa wciąż paliła się wesoło... oko jego nieustannie śledziło każde poruszenie płomyka, rzucającego równe promienie poza obręb okna.
Wpatrując się uważnie, zdawało mu się, że widzi jej cień, a nawet i jakiś drugi... tuż po za firanką... Gdy przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to tylko wizja... Za firanką nic nie było.
Przeszedł się znowu i nie wiadomo już który raz, spojrzał w okno. Żadnego życia, żadnego ruchu nie mógł pochwycić po za wiotką, niebieską zasłoną.
Wspiął się na palce, wytężył słuch, licząc na to, że w ciszy nocnej pochwyci jej głos; niestety, z mieszkania żaden szmer nie dochodził.
A deszcz padał i padał, potęgując ciemność nocy...
Tu i owdzie palące się latarnie spowite były w żółty, matowy kolor mgły, w środku której migały tajemniczo czerwone punkty płomienia.
Przemoczony do nitki nie odczuwał już zimnych kropel padającego nieustannie deszczu. Cygaro, które usiłował zapalić, było tak mokre, że nadawało się jedynie do wyrzucenia; rękawiczki przykleiły się do rąk, a gdy je zdjął, zamieniły się w jakąś bezkształtną masę.
Pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i że czuł się jak rozbity, nie zaprzestał wędrówki ulicznej. Mózg nawet przestał filozofować i myśli zaczęły się snuć w nieładzie.
On jednak nie schodził z placówki i od okna oświetlonego nie mógł oczu oderwać.
Jedyną jego rozrywką były kwadranse, które wybijał zegar wieżowy, pozostały czas zabijał jak mógł. Liczył kroki, a gdy się pomylił, liczył je na nowo; sprawdzał wiele kroków zrobi w pół godziny, lecz po kwadransie przekonał się, że tylko sto ich naliczył, o innych zaś setkach zapominał.
W czasie tych spostrzeżeń i doświadczeń nagle przystanął. Zdawało mu się, że drzwi obserwowanego domu skrzypnęły, a gdy spojrzał w tę stronę, dostrzegł jakiś cień na przeciwległym rogu ulicy.
Przeleciał pędem dzielącą go przestrzeń, spojrzał w prawo i lewo, nie mógł jednak dopatrzeć żywej duszy.
Ostatnie latarnie zgaszono, powietrze w skutek przebłysku świtu rozpostarło się nad domami jak olbrzymi biały parasol, w szarej zaś mgle przesuwać się zaczęły jak duchy, jakieś postacie, wyobrażające kobiety w chustkach na głowie, lub mężczyzn z krótkiemi fajeczkami w ustach i węzełkami w ręku.
Policjant i stróż wyszli ze swej nocnej kryjówki, rozglądając się na wszystkie strony, przeciągali swe członki i poziewali głośno.
Okno wydawało teraz jasność bledszą, więcej matową...
Nagle zauważył, że smuga świetlna w tył się cofnęła i... znikła.
Policjant ze stróżem stali przed domem i coś gawędzili. Gdy koło nich przesuwała się gromadka robotników, zdawało mu się, że jakaś postać dostatnio ubrana, wysunęła się z pośród nich i... znikła.
Wstydząc się biedź, przyspieszył kroku. Policjant z uśmiechem powitał go słowami: Dzień dobry!...
Mruknął mu coś w odpowiedzi i wytężył wzrok w koniec ulicy... Nic jednak nie zauważył. Wobec tego wrócił raz jeszcze przed dom ukochanej, i poraź tysięczny spojrzał w górę. — Światła już nie było.
— Kto był ten odchodzący?.. czy architekt?.. Może kto inny?... A może to tylko fantazja?...
Więc bez żadnego rezultatu, nie sprawdziwszy nic, zmarnował długą, chłodną, nieprzyjemną noc!... I żadnej pewności!... żadnego wyjaśnienia!...
— Czy jeszcze czekać?... Nie... stara stróżka wstaje z pierwszem pianiem kogutów, a wreszcie, gdyby nawet architekt był u niej, z pewnością już zdążył się wymknąć.
Po nocnej włóczędze wracał do domu mokry, zziębnięty, gardło mu zaschło i zachrypło, oczy piekły, twarz pobladła.
Robotnicy dążący do pracy z podziwem spoglądali się na sponiewieranego elegancika. On jednak nie zwracał na to uwagi? szedł spokojnie z wzrokiem spuszczonym w ziemię.
Tylko jedna myśl nieustannie go trapiła.
— Policjant śmiał się ze mnie!..




Próba ogniowa.



W pewnem towarzystwie rozmawiano o młodym malarzu i jego niewiernej małżonce.
Oburzenie zwracało się głównie przeciw niej, gdyż oszukiwała zacnego męża w sposób, przechodzący wszelkie granice przyzwoitości. Szczególniej damy powstawały na lekkomyślną połowicę.
Jedna z nich, piękna aktorka B., ciesząca się pewną sławą, iż w czasie trzechletniego pożycia małżeńskiego, obdarzyła społeczeństwo czworgiem tęgich i zdrowych krzykaczy, zwróciła się do mecenasa sztuk pięknych, Franciszka Hema — przyjaciela rogacza — z przekonaniem, że on nawet obowiązany jest otworzyć oczy małżonkowi na postępowanie żony.
Zainterpelowany, z uśmiechem skłonił się i odpowiedział:
— Dzięki serdeczne za to pochlebne o mnie mniemanie, ale przysługi przyjacielskiej, jaką zaleca mi pani, wypełnić nie mogę. Więcej powiem, misji takiej stanowczo nigdy się nie podejmę. Zaraz pani wytłómaczę, dla czego... Mój przyjaciel kocha swoją niewierną małżonkę.
— Właśnie dla tego należy go ostrzedz! — zaakcentowała silnie pani B. — Właśnie dla tego należy mu oczy otworzyć. Byłoby oburzającem, żeby dla takiej osoby marnował on najszczersze uczucia serca. Panu, jako jego przyjacielowi, nie powinno to być obojętnem.
— Oh... pani łaskawa... podobne sceny zwykle obojętnie obserwuję!... — Przy słowach tych roześmiał się serdecznie. — Przysporzyłbym mu tylko zgryzot, gdybym mu prawdę powiedział; po zatem pozbawiłbym się jego przyjaźni, gdyż, jak to już zaznaczyłem, on kocha swoją żonę. To znaczy, że każdy, kto o niej źle mówić będzie, stanie się w jego oczach zwykłym oszczercą. Niewiasty, łaskawa pani, są nadzwyczaj przebiegłe, one kłamią lepiej od mężczyzn. Walka między mężczyzną i kobietą jest stanowczo nierówną. Tego raz jeden doświadczyłem. Historja ta jest zarówno moralną, jak pikantną. Pragnie ją pani poznać?... A więc proszę siąść tam, w tym ciemnym kąciku; tam, w ciszy i spokoju może się pani rumienić dowoli w czasie opowiadania mego dramatu.
Zaczynam:
Razu jednego przepędzałem lato na wsi, wspólnie z moim przyjacielem i jego kochanką, panią Y. Mąż jej odwiedzał nas tylko w niedziele i święta, gdyż rozliczne interesa zatrzymywały go w mieście. Człowiek to tępy umysłowo, obojętny na wszystko, jeden z tych okazów, którzy zasługują na to, aby byli oszukiwani.
Mieszkaliśmy w pensjonacie, zamienionym ze starej, wielkopańskiej rezydencji, z olbrzymim parkiem i ogrodem.
Pensjonat ten był bardzo ożywiony; gości sporo, a powietrze — jak się wyrażają moderniści — przepojone było erotyzmem.
Przyjaciel mój i jego dama, nadawali odpowiedni ton całemu towarzystwu. Nie krępowali się niczem do tego stopnia, że kto nawet nie chciał, wiedział, dla czego spędzają lato o kilkanaście mil od stolicy i... małżonka.
Pokój pani Y. był na pierwszem piętrze; przyjaciel mój zajmował zaś pokój w przebudowanej stajni na dom mieszkalny.
Wiedzieli wszyscy, że w pół godziny po oddaleniu się pani Y. do swego mieszkania, skrzypiały zwykłe schody, wiodące na pierwsze piętro i cieszył się cały pensjonat, że mężateczka nie czuje się osamotnioną i nie potrzebuje lękać się wizyty opryszków.
Była to rozkoszna idylla, przerywana jedynie w niedziele, w czasie kilkugodzinnej wizyty pana Y.
Przyjaciel mój był rzeczywiście bardzo zakochany w tej bladej, szczupłej, lecz wulkanicznego temperamentu osóbce. Należała ona do tych niewiast, które nie stawiają zbyt wielkich przeszkód. Cicha, łagodna, odznaczała się w postępowaniu dobrze wystudjowaną galanterją.
Gdy przyjaciela przypadkiem nie było pod ręką, natychmiast umizgi swe zwracała w inną stronę.
To było jej naturalną potrzebą, koniecznością, podtrzymującą jej zdrowie; nieustannie musiała być pod wpływem męskiego uwielbienia.
Ja, nawiasem mówiąc, doświadczony w obcowaniu z niewiastami, poznałem najdokładniej wszystkie jej erotyczne wady, które — wybaczcie mi, nadobne słuchaczki — nie tylko jej były właściwe.
Wiedziony pewną sportową ciekawością, że ona nawet mnie, gdyśmy się przypadkiem spotkali na schodach lub w sieni, w pokoju albo ogrodzie — obdarzała specjalnem, dużo obiecującem spojrzeniem. Aby się nie okazać źle wychowanym, z odpowiednią wprawą odpowiadałem jej rzutem oka, również bardzo dużo mówiącym.
Raz jeden nawet objąłem jej kibić i szepnąłem do uszka kilka miłych wyrazów.
— Zapewniam, że dusza moja nie była obciążona ani cieniem zdrady mego przyjaciela, zaś co go pana Y., nie miałem zupełnie zamiaru robić go rogaczem podwójnej potęgi.
Zdanie to rozmyślnie silniej akcentuję, zanim przejdę do treści opowiadania.
— W naszym pensjonacie odbyła się pewnego wieczoru zabawa po której późno w noc wszyscy udali się na spoczynek. Ja tylko i mój przyjaciel, pozostaliśmy na werendzie i w dalszym ciągu piliśmy wino. Szczególniej mój przyjaciel z wprawą wychylał kieliszki.
— Wieczór był prześliczny, niebo skrzyło gwiazdami, księżyc rzucał blade światło hen... poza ogród i drzewa parkowe, śpiew słowików, woń kwiatów i balsamiczne powietrze wywierały potężne wrażenie.
Przyjaciel mój, nieco podchmielony, usposobiony poetycznie odezwał się:
— Czy to nie przypomina Florencji, Wenecji, albo innego starego włoskiego krajobrazu?... Zdaje się, żoe żyjemy w czasach średniowiecznych!...
Ty i ja jesteśmy patrycjuszami... w pałacu tym mieszka szlachetna Rozalinda, do której pałam miłością. Na dziś wieczór naznaczyła mi schadzkę... Ty towarzysz mi do miejsca umówionego, a ponieważ pozostaje nam pół godziny czasu oczekiwać na znak umówiony, przepędzamy go przy pucharze w ogrodzie zajazdu grubego Maceo.
Dla wywołania większego efektu, zawołałem:
— Za zdrowie twojej Rozalindy!... Wiwat, ty stary romansowy biboszu!...
— Żart na stronę! — odpowiedział, w całym kraju niema tak wiernej kochanki jak ona. Pomimo rozlicznych kaprysów zawsze jest dobrze usposobiona, a w sztuce Amora bieglejsza od wszystkich, jakie kiedykolwiek znałem. Przywiązana jest do mnie... szalenie!...
Mimo woli chrząknąłem: Hm, hm!...
— Wiem o czem ty myślisz — mówił w dalszym ciągu przyjaciel — przypomniałeś sobie jej męża... Wiesz dobrze, że go nie kocha; wobec tego chyba nie wątpisz, że oddała mi serce...
— Tego jestem zupełnie pewny; zbyt jaskrawo to okazuje.
— A może sądzisz, że jest mi niewierną?...
— Nie mam powodu tak sądzić.
Przyjaciel wychylił potężną szklanicę wina., policzki nabiegły mu krwią, a głos drżał mu lekko gdy wymawiał słowa:
— Ja cię pojmuję; masz na myśli jej kokieterję... Sama mówiła mi, że cię kokietowała; wyznała nawet, że gdyby mnie nie posiadała, byłaby zdolną zakochać się tylko w tobie. Jeżeli chcesz jednak prawdy się dowiedzieć, to ja sam zachęcałem ją do flirtowania z tobą. Tak... ja ją zapewniłem, że ty jesteś jedynym człowiekiem, któremu nie zazdrościłbym pozyskania jej względów. Śmiejesz się z tego?... Wierzaj, że słowa moje to święta prawda!... Nie dalej, jak wczoraj wieczorem pytałem jej, czy pozwoli cię sprowadzić?... Zarumieniła się biedaczka i rozpłakała.
— A gdyby się zgodziła, ty byłbyś płakał!...
— Słowo honoru, że nie!... Po pierwsze, jesteś moim najlepszym przyjacielem i z tobą chętnie wszystkiem się podzielę co mam najdroższego; po drugie — może to niemoralne co powiem zapewniam cię, że w oczach moich nie utraci ona powabu, jeżeli ty, wyborny znawca kobiet, znalazłbyś, w niej upodobanie.
— Mój drogi, nie zapominaj, że na samą nawet propozycję, ona płakała i oburzała się...
— Z tonu, jakim się o niej wyrażasz, w noszę, że ty wątpisz o jej prawości!...
— Ja sądzę jedynie, że każda kobieta rozsądna, podobną propozycję kochanka odrzuciłaby ze wstrętem.
Przyjaciel mój siedział przez chwilę milczący, z wzrokiem utkwionym w jakiś przedmiot. Nagle rzucił mi pytanie:
— Nie odmówisz mi pewnej grzeczności?.
— Proszę, dysponuj!
— Czy zechcesz teraz odwiedzić panią Y.
— Za późna pora na składanie wizyty.
— Czy zechcesz przez dzisiejszy wieczór grać rolę jej kochanka
— Nie!
— Dla czego?
— Bo więcej cenię twoją przyjaźń, aniżeli jej miłość.
Roześmiał się szczerze, poczem ściskając mi dłoń odezwał się z naciskiem:
— Ja cię proszę o tę grzeczność, a jakikolwiek będzie wynik wyprawy, zapewniam cię, że nic naszej przyjaźni nie zachwieje.
Proszę cię, błagam o tę przyjacielską przysługę! Wymagam tylko jednego, że mi szczerą prawdę powiesz, nie zataisz tego, jeżeli rzeczywiście jej względy posiędziesz.
Jak już poprzednio zaznaczyłem, piliśmy rzetelnie; szczególniej on, ale i ja nie byłem zupełnie trzeźwy.
Niezależnie od trunku rozmarzył nas księżyc, a przy tem ona tego wieczoru wyglądała tak bosko, na dobranoc obdarzyła takiem spojrzeniem... które do wszystkiego upoważniało.
W powietrzu, — jak się wyraził mój przyjaciel — odczuwałem czasy renesansu; zdawało się, że mam przed sobą legendowy pogański wieczór, nęcący ułudnie do miłosnej awanturki. Dla pokrycia tego kuszącego pragnienia, począłem przyjacielowi perswadować na co chce mnie narazić, upominałem go... lecz moje filisterskie zapatrywania wywołały wręcz przeciwny skutek i popychały go do tem większej natarczywości.
Uległem jego prośbom.
Kieliszkiem wina zapieczętowaliśmy umowę. Zobowiązałem się zdać mu najdokładniejszą relację z tego, co między mną a jego kochanką zajdzie; on zaś jeszcze raz mnie zapewnił, że całą tę sprawę zachowa przed nią w najgłębszej tajemnicy i nie powtórzy jej ani słowa z mego opowiadania.
— A więc chodź — odezwał się wesoło — wskażę ci drogę.
Zarzucił płaszcz, wziął kandelabr ze stołu i przeprowadził mnie przez oranżerję do sieni.
Prawdopodobnie z nadużycia trunku pobladł nieco, oczy błyszczały mu dziwnie, śmiał się jednak tak serdecznie, że aż świecznik pobrzękując, trząsł się w jego ręku.
— Do djabła — szepnąłem — zachowuj się spokojnie, bo inaczej wszystko zepsujesz.
— Jakże się nieśmiać z tak wybornego żartu?
Światło tajemniczo migało, a na ścianie, jak jaki olbrzymi nietoperz, ukazał się cień jego, przybierający to większe, to mniejsze kształty.
— Mój drogi — mówił bez przerwy — tylko nie marudź i śmiało przystępuj do rzeczy. Gdy wejdziesz na schody, znajdziesz się w długim kurytarzu; przejdziesz go, a w końcu natrafisz na drzwi wiodące do jej pokoju. Drzwi są otwarte, gdyż ona mnie oczekuje. Zatem marsz!... Życzę szczęścia!...
Uczułem dziwny jakiś niesmak... Teraz zrozumiałem dopiero, że to co miałem wykonać, było złośliwe i głupie!.. Miałem nawet zamiar wyjawić to przyjacielowi, lecz twarz jego wyrażała tyle zarozumiałości i ironii, że postanowiłem go ukarać.
— Dobrze — pomyślałem — jeżeli sam tego chcesz, popróbujemy!... Zobaczymy, kto zwycięży!..
— Do widzenia! — szepnąłem — i ruszyłem naprzód zdobywać laury!...
Schody trzeszczały po każdym stąpnięciu, a gdy znalazłem się na piętrze, jeszcze dochodził mnie śmiech przyjaciela.
Po chwili znalazłem się pode drzwiami pani Y. i otworzyłem je.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pół godziny oczekiwał na mnie przyjaciel. Zastałem go na werendzie jeszcze więcej bladego i pijanego niż poprzednio.
— Już z powrotem?... odezwał się wesoło i podniósł kieliszek.
No, jak cię przyjęła?...
— Przypominasz sobie naszą umowę?
— Naturalnie!...
— Wymagasz jej dotrzymania?
— Bezwarunkowo. A więc jak ci poszło?
— Tak jak przewidywałem. Ona jest tak poczciwą; nie chciała dopuścić do żadnego skandalu.
— Nie stawiała ci trudności?... Nie opierała się?
— Najpierw pytała się gdzie jesteś. Zdawało jej że słyszała twój śmiech na schodach; przysięgłem że się myliła. Zapewniłem ją, żeś podpił zawiele i zmuszony byłem do łóżka cię położyć. Potem... pogodziła się z losem. Wreszcie...
— Wreszcie?!..
— Ty sam, tak gorąco mnie prosiłeś...
Padł na krzesło bezwładnie i począł coś majaczyć...
Po chwili odezwał się:
— Z opowiadania twego wnoszę, że drwisz ze mnie.
— Chciałeś prawdy i zapewniłeś mnie, że nie przyjmiesz tragicznie, jakikolwiek będzie wynik tej wyprawy.
— Ja też nie przyjmuję tego tragicznie; przeciwnie, cieszy mnie to!...
— A ty?... jesteś chociaż zadowolony?... Czy zasługuje na te pochwały, jakie jej oddaję?
— Możesz z niej być dumny.
— W takim razie wychylmy kieliszek za zdrowie Rozalindy!...
— Niech żyje!...
Piliśmy jeszcze czas jakiś na jej pomyślność, przyczem musiałem najdokładniej opowiedzieć cały przebieg tej awanturniczej ekspedycji. Już dobrze świtało, gdyśmy powstali od stołu i udali się na spoczynek. Pomimo podniecenia się trunkiem, nie byliśmy zbyt wesoło usposobieni, a przy rozstawaniu się, trudno nam było wydobyć z gardła życzenie „dobrej nocy”.
Z pewnym niepokojem udałem się dnia następnego na śniadanie.
W sali stołowej miejsce mego przyjaciela — znajdujące się tuż obok mego — było puste. Również niezajęte było krzesło pani Y.
Czyżby złamał słowo i mnie zdradził?... A może wbrew naszym układom, na zasadzie moich zeznań pociągnął ją do tłómaczenia? Z pewnością tak zrobił...
Wściekałem się na moją głupotę!... Żałowałem teraz że prawdę wyznałem!... Należało, mi przewidzieć, że słowa moje wpiją się jak sztylet, w jego serce i pozbawią go spokoju...
Pod koniec śniadania weszła pani Y. cichutko do sali. Ubrana była w białą suknię, kolor symbolizujący niewinność. Skarżyła się na lekki ból głowy, przyjmując przytem postawę zimną i niedostępną.
Zasyłając „dzień dobry” skłoniłem się nizko. Odkłoniła się z miną obrażonej księżny... miną imponującą powagą i... wzgardą — na jaką tylko wytrawni aktorzy zdobyć się potrafią. Wierna kopia pani B. w słynnej roli z „Fałszywych brylantów”.
W chwilę po niej, zjawił się mój przyjaciel. Traktował mnie wyniośle i drwiąco. Z nią, przeciwnie, zachowywał się z wyszukaną galanterją; okazywał jej niezwykłą troskliwość.
Ponieważ śniadanie już spożyłem, a sytuacja dramatyczna — silnie naprężona — zbyt widocznie do mnie stosowaną była, więc, jak gentleman, skłoniłem się grzecznie i opuściłem jadalnię.
Nie upłynęło kwadransa, gdy do mego pokoju wszedł przyjaciel.
Zastał mnie palącego cygaro i bawiącego się pielęgnowaniem paznogci.
— Siadaj — odezwałem się — i zapal cygaro.
— Czegoś podobnego nie spodziewałem się — brzmiała odpowiedź.
Stał przedemną, przybierając ton uroczysty.
— A może wolisz fajeczkę?...
— Zachowałeś się marnie!...
Twarz jego była czerwona. Głos mu drżał.
— No, no... widzę, żeś podrażniony?... Nie galopuj się tylko zbytnio. Zdaje się, że to ty właśnie niezbyt lojalnie się zachowałeś!...
— Sądzisz, że jej cośkolwiek powtórzyłem?
— Tak, niestety, cała sprawa wygląda!
— Mylisz się. Gdybym ją pociągał do tłómaczenia a ona prawdziwość twoich zeznań zaprzeczyła, nie uwierzyłbym jej. Rzecz ta zupełnie inny obrót przybrała. Gdy ją dziś rano spotkałem, była silnie podrażniona; płakała i narzekała na pensjonat. Gdy zapytałem co jej dokucza, nie chciała mówić. Po długich naleganiach dopiero, wyznała, co ją w nocy spotkało. Mówiła, że ty do niej gwałtem się wdarłeś; że siłą pragnąłeś posiąść jej wzajemność, że przeszło kwadrans walczyła, aby się uwolnić od twojej osoby!
Zamilkł, oczekując mojego uniewinnienia się.
Nie ruszając się z miejsca, przyglądałem mu się z uśmiechem i w ciszy podziwiałem nadzwyczajną przebiegłość pani Y.
Jak świetnie obmyśliła odparcie zarzutów, nie czekając na zapytanie o winę!... Odparcie było tak sprytne i z taką prawdą wypowiedziane, że wszystkie inne jej kłamstwa manewr ten pokrywał.
To było bajeczne!... nadzwyczajne!...
— Odpowiedz, co na te zarzuty, człowieku!... Wytłomacz się!...
Do djabła... z czego się śmiejesz?...
— Ja się śmieję?... Wybacz, bezwiednie to uczyniłem. Znajduję, że ty masz rację. Ja, rzeczywiście, marnie się zachowałem!... Chciałem ci ją odbić!... Niestety, zostałem zdemaskowany.
Twoja ukochana jest czysta jak śnieg, a nieugięta jak opoka. Życzysz sobie abym ją przeprosił?... Jestem gotów!... Zapewniam, że czuję nawet potrzebę dać jej zadosyćuczynienie.
Przyglądał mi się chwilę z powątpiewaniem, poczem odpowiedział:
— W słowach twoich odczuwam myśl utajoną... ty chcesz mnie otumanić. Z początku także uważałem za niemożliwe, żebyś ty był zdolny uciekać się do pospolitego kłamstwa... Musisz jednak przyznać, że to wszystko przeciw tobie przemawia. Dla czego ona dzisiaj rano tak rozpaczała?... Gdyby tak było jak utrzymywałeś, byłaby przecież całą sprawę w tajemnicy trzymała. Nie uwierzysz jak ciężko przychodzi mi wyrazić żal do twojej osoby. Czy mogę jednak ukryć ten ból?...
— Mój przyjacielu, zakończmy te udręczenia. Tu nie ma wątpliwości, że ty obowiązany jesteś więcej jej wierzyć, aniżeli mnie, zwłaszcza, że ja przyznaję się otwarcie do kłamstwa. Jeżeli ty starasz się mnie jeszcze usprawiedliwiać, widzę przecież wyraźnie, że to wynika z radości odkrycia prawdy. I woja ukochana przeszła zaszczytnie przez próbę ogniową, na którą ją sam wystawiłeś. Ja... łgałem i własnem kłamstwem pobity zostałem.
— Przyjaciel mój poszedł; nie zupełnie jednak pewny szczerości mych słów. — Dopiero po wznowionej z panią Y. rozmowie, upewnił się zupełnie o jej niewinności. — Od tej pory miłość zakochanych spotęgowała się. — Gruchali odtąd jak dwa gołąbki!...
Ja, okazałem się już zbyteczny, żenowałem ich.
Aby nie zwracać uwagi gości pensjonatu, pozornie zachowywaliśmy stosunek przyjazny. Ona tylko unikała mnie starannie; przy obiadach zaś zachowywaliśmy najkonieczniejsze formy towarzyskie.
Życie w tych warunkach na wsi, było nieznośne; postanowiłem więc usnąć się. — Trzeciego dnia, po zajściu powyższem, powiedziałem im: „Bywajcie zdrowi”!
Nie uwierzycie państwo, z jakiem zadowoleniem ten frazes przyjęli....
Opuszczając willę, spojrzałem raz jeszcze w gorę. — Stała w oknie, ukryta dyskretnie za firanką. Gdy wzrok nasz spotkał się, roześmiała się i na pożegnanie posłała mi ręką całusa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Historja moja, tak, jakby ukończona, gdyż do niej to tylko dodać mogę, że w kilka lat po naszem rozstaniu, mój przyjaciel odszukał mnie i.... przeprosił.
Jego ukochana zerwała z nim przyjaźń i z całą otwartością — żeby nie miał żadnej wątpliwości — przyznała się, że traktowała go zawsze jak błazna!
Przy rozstaniu przyznała się nawet do tego, że moja wizyta nocna była dla niej prawdziwą przyjemnością.
Wywdzięczając się za tę przykrość i żeby jej postępowanie należycie napiętnować, przyjaciel mój z naciskiem zaznaczył, że jemu tę przyjemną wizytę ma do zawdzięczenia.
Jak powiedziałem, to już do historji mej nie należy, w której zarówno lekkomyślność i morał, są chyba dostatecznie zrozumiałe.
Teraz też zapewne łaskawa pani pojmuje, dla czego uważam odsłanianie przyjacielowi niewierności ukochanej za nonsens...
Czy mam rację?...




Zimowe palto.



Między papierami zmarłego przed kilku laty burmistrza Holst, znaleziono zapieczętowaną kopertę z następującym napisem: „Niniejsze pismo po moim zgonie ma być opublikowane w urzędowej gazecie królestwa Danii.”
Pismo to jednak, o ile mi wiadomo, dotąd opublikowane nie zostało.
Treść tegoż jest następująca:
„Życzę sobie — dla nauki naszych sądów, prawodawców i moralistów — aby zwrócili uwagę na kradzież, jakiej dopuściłem się w czterdziestym roku życia, a na rok przed powołaniem mnie przez Jego Królewską Mość na stanowisko burmistrza, w cichem, poczciwem miasteczku w którem przy wielkim udziale ludności mój dwudziestopięcioletni jubileusz urzędowania obchodziłem.“
Było to na zebraniu męzkim u landrata, dawno już zmarłego szambelana Lilje. Po obiedzie zasiedli do wista: szambelan, baron Ornehjelm, lekarz powiatowy dr. Colbein i ja.
Nastrój panował wesoły, gdyż przy stole wypiliśmy sporo, a po obiedzie... jeszcze więcej. Przy grze w karty protegowaliśmy szczególniej koniak i delikatny stary Charente.
Szczególniej silnie zamglony był baron. Podczas gry zachowywał się zbyt swobodnie, co nie licowało nawet z jego stanowiskiem społecznem, i wypowiadał zbyt szczerze swoją nadzwyczajną działalność w handlu końmi. Jeszcze dziś — mówił on — wkręciłem nieznającemu się na koniach pastorowi wiejskiemu parę starych szkap, za które najmniej sto talarów więcej zapłacił, aniżeli te chabety były warte.
Wyjął następnie wypchany pugilares z kieszeni i z tryumfem pokazywał nam pieniądze, zdobyte nieuczciwie od sługi Bożego, przyczem śmiał się z jego naiwności.
Zapaliwszy cygaro, sapiąc, grał dalej w karty zachowując się gorzej od stróża.
Ja byłem nieco zdenerwowany. Piłem, mówiąc między nami dużo i nawet przy kartach nie pozwalałem koniakowi wypoczywać; mózg mój jednak funkcjonował prawidłowo i dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego co mówiłem i czyniłem.
Na mnie nadeszła kolej wyjścia, gdyż graliśmy z „dziadkiem”; odsunąłem więc nieco krzesło od stolika i... w tejże chwili zauważyłem na podłodze pod stołem pięćdziesięciotalarówkę. Byłem najpewniejszy i nieulegało żadnej wątpliwości, że ją baron zgubił, gdy wydobywał pugilares. Już byłem gotów do schylenia się, podniesienia banknotu i zwrócenia go właścicielowi... Nagle jednak ogarnęła mnie nieprzeparta chęć przywłaszczenia go sobie. Nie posiadałem nic więcej prócz mojej pensji. Była ona wystarczającą aby pędzić bez kłopotu życie kawalerskie, a przecież tak szczupłą, że dobrze liczyć musiałem, aby zadość uczynić wszelkim obowiązkom reprezentacyjnym, wymaganym od urzędnika.
w dodatku ciążyło na mnie uiszczenie pewnych długów z czasów studenckich; krótko mówiąc, pięćdziesiąt talarów stanowiły dla mnie poważną sumę.
Przebiegło mi przez myśl, że z pomocą tej sumy będę mógł sprawić sobie konieczne dla mnie palto zimowe.
Nie była to myśl odosobniona, gdyż jednocześnie nasunęła mi się uwaga, aby uniknąć podejrzenia kradzieży.
Błyskawicznie ułożyłem plan, który z zimną krwią wykonałem.
Pozornie zwracając uwagę na grę, wyjąłem świeże cygaro z kieszeni i obcinając koniuszczek upuściłem scyzoryk. Padł szczęśliwie, tuż przy piędziesięciotalarówce. Pozostali panowie byli tak zajęci grą i piciem koniaku, że nie zwracali na to żadnej uwagi.
Udając gniew, zakląłem, schylając się z pewną trudnością, podniosłem upuszczony przedmiot i jednocześnie schowałem banknot do kamaszka; przytem naturalnie baczną zwracałem uwagę aby go dostatecznie głęboko wcisnąć, i następnie nogawkę do należytego porządku doprowadzić.
Po operacji tej — która zaledwie kilka sekund trwała — wyciągnąłem się wygodnie w krześle, zapaliłem cygaro i puszczając z zadowoleniem kółka dymu, przysłuchiwałem się spokojnie krytyce gry, w czasie której baron nie przebierał w słowach.
Nadszedł pełen naprężenia moment przy obrachunku. Baron przegrał około dwunastu talarów. Wyjął pugilares, banknoty wyrzucił na stół i... począł w nich przebierać.
„A to miljoner!“ zagadnąłem z uśmiechem, temu należało trochę krwi upuścić... W tejże chwili ująłem kieliszek i przepiłem do doktora, prosząc go jednocześnie aby złożył moje uszanowanie małżonce. Jeszcze nie zdążyłem kieliszka wychylić, gdy usłyszałem głos barona: „Co u licha! brak mi piędziesięciu talarów!.. Wychyliłem spokojnie kieliszek, poczem zagadnąłem z uśmiechem: Widzisz baronie, za gorszego się przedstawiasz aniżeli jesteś. Widocznie okpiłeś księdza o piędziesiąt talarów mniej, albo też koniak landrata wywiera na ciebie inny skutek, aniżeli na innych.
Nam naprzykład wszystko się dwoi i zdaje nam się jak gdybyś pan był podwójnie pijany jak jest w rzeczywistości, gdy panu w oczach wszystko się przepołowią!...
Dowcip mój przyjęli wszyscy śmiechem, nawet baron. Po chwili jednak, gdy poraz drugi przeliczył zawartość pugilaresu, powtórzył: „Nie, jak pragnę zbawienia, brak mi piędziesięciu talarów.”
— Panie szambelanie, uczyń mi tę łaskę i przelicz raz jeszcze. Wychodząc z hotelu miałem ośm piędziesięciotalarówek, obecnie jest ich tylko siedm.
Ku ogólnej wesołości graczy, wziął landrat paczkę banknotów od barona i począł je liczyć na nowo.
Lekarz powiatowy a serdeczny mój przyjaciel, przyglądał się z tajemniczym zaciekawieniem scenie liczenia pieniędzy. Po chwili landrat oświadczył: Nie, tu jest tylko siedm biletów piędziesięciotalarowych; poczem zapytał poważnie: Czy pan tylko zupełnie jesteś pewny, że ośm ich być powinno?
„Tak, pijany nie jestem, na Boga, żebym nie wiedział co posiadam“ — odparł stanowczo baron. Gdy wychodziłem z hotelu, przeliczałem pieniądze, było wówczas ośm piędziesiątek; liczyłem je poraz drugi, gdym tu szedł bezpośrednio.
Powstała grobowa, nieprzyjemna cisza... Landrat po długiej, nieznośnej pauzie zabrał głos: „Przykro mi bardzo baronie, ale jeżeli pieniądze te tutaj były, to tutaj znaleźć się muszą.”
Przypominam sobie, że jakiś moment żałowałem nie barona, ale zacnego landrata, któremu wielce nieprzyjemnie było, że w jego tak powszechnie szanowanym domu coś podobnego się stało. Już miałem na języku sprawę całą w żart obrócić, wyjaśnić ją i zaginiony banknot zwrócić, lecz w ostatniej chwili powstrzymałem się; raz dla tego, że pieniądze zgubione pragnąłem przywłaszczyć, to znowu, że coś niewytłómaczonego podniecało mnie do przestępstwa o tyle ciekawego, że przestępcą i wykonawcą sprawiedliwości byłem ja w jednej osobie.
Powstało gorączkowe poszukiwanie zguby; zapytania i przypuszczenia krzyżowały się nieustannie.
Czy pan czasem banknotu tego nie włożył oddzielnie do kieszeni?... Czy pan po drodze nie wstępował do jakiego sklepu? Czy pan w hotelu dobrze liczył? A może banknot znajduje się w kieszeni innego tużurka?
Baron, który zazwyczaj był nieco szorstki, odpowiadał i to nie słodkim tonem, że o pomyłce nie może być mowy.
W końcu odezwałem się ja z źle ukrytą ironią w głosie, pozatem jednak zimno i praktycznie: „Ponieważ baron jest pewny swego, nie pozostaje nam, jego partnerom, nic więcej, jak poddać się ścisłej rewizji. Ja w tym wypadku, jako pierwsza bezpośrednia władza policyjna w mieście, proszę o bliższe rozkazy, panie baronie”.
Słowa moje nie wywarły zamierzonego skutku. Baron zrozumiał, że w takim domu, jak landrata, nie można stawiać kwestji zbyt ostro. Z miną magnacką odparł, że cała ta historja, to bagatelka i jutro na pewno sprawa się wyjaśni. Z pewnością, albo tutaj, albo w hotelu pieniądze się znajdą. Wogóle pięćdziesiąt talarów nie odgrywają u niego żadnej roli.
W nieco przykrym nastroju rozchodziliśmy się do domów. W przedpokoju szepnął mi landrat, że nazajutrz pragnie zemną pomówić.
Udałem się z doktorem do domu. W drodze ubolewaliśmy, że baron tak niewłaściwie się zachowywał. Gdyby nie był tak pijany, byłby wiedział, co czyni i mówi i z pewnością zajście całe nie przybrałoby tak drażliwego charakteru.
W rzeczywistości obraził on całe towarzystwo landrata, oskarżając je o kradzież.
Ja mówiłem o tej sprawie obszernie i z oburzeniem; przyjaciel mój przeciwnie, starał się całe zajście w żart obrócić.
— Gdyby tak nawet było, powiedz pan, gdyby w rzeczywistości pan, albo ja, wziął tę pięćdziesiątkę, nie byłoby to nawet moralnem tego głupca barona z jego mamony oskubać? Czy nie bylibyśmy narzędziem sprawiedliwej Nemezis? Czy oszukany pastor nie rozgrzeszyłby nas z tej winy?
— Nie sądźmy tych spraw tak powierzchownie — odparłem — ja z mej strony uważam kradzież za najwstrętniejsze przestępstwo. Pojmuję, że ktoś w uniesieniu zabije drugiego; w zbrodni takiej ukrywa się nieraz szlachetne, podniosłe uczucie. Usprawiedliwić też można kradzież popełnioną z głodu, ale kradzież, której motywem jest tylko chęć zdobycia, to zbrodnia pospolita!
W czasie wypowiadania tych frazesów, radowałem się z czystości głosu, który ani zadrgał przy wygłaszaniu tych wzniosłych zasad. Jednocześnie myślałem o tem, żeby czasem pięćdziesięciotalarówka nie wysunęła mi się z kamaszka.
Na rynku rozeszliśmy się z doktorem. Jak tylko sam pozostałem, schyliłem się, aby sprawdzić, czy pieniądze w bucie się znajdują i wydobyłem je, aby w bezpieczniejszem miejscu ukryć.
Wesoły, pogwizdując, wracałem do domu, planując, że prędzej banknotu nie zmienię, aż pensji nie podniosę z kasy. Co trzy miesiące będę kilka grubszych banknotów zmieniał w banku miejskim, aż do wymiany pięćdziesiątki.
W domu poleciłem rzęsiście oświetlić mieszkanie, wydobyłem buteleczkę wspaniałej madery i zapaliłem wyborne cygaro. Teraz z pewnością baron pali jedno z tych cygar, które w oczach moich zabrał z pudełka landrata. Czy w rzeczywistości jest on lepszym odemnie?...
Czułem się w wybornym humorze, przyglądając się pięódziesięciotalarówce, leżącej na stoliku obok kieliszka z winem. Ogarnęło mnie uczucie zadowolenia, jakie objawia się przy wygranej na loterji, albo przy otrzymanym spadku.
Zanim udałem się na spoczynek, schowałem banknot między paczkę listów, które na strychu w niezamkniętej walizie leżały. Kryjówka ta, dla tego, że wszystkim dostępna, wydawała mi się najpewniejszą.
Dnia następnego najpierw udałem się do krawca i obstalowałem sobie palto zimowe. Miało być podbite jedwabiem. Palto to było jakby darowane, dlaczego więc nie miałem zadysponować sobie zbytkowniejszego okrycia grzbietu?
Od krawca udałem się wprost do landrata, którego zastałem w biurze. Powitał mnie serdecznie, choć z nieco nachmurzoną miną.
— Kochany burmistrzu! powiedz sam, czy to nie fatalna była wczoraj historja? Co mi pan radzi uczynić? Nie można sobie tego inaczej tłómaczyć, jak tylko skradzeniem pieniędzy przez służbę. Dopuścił się tego albo mój stary Lars, albo lokaj najęty. Doprawdy, rzecz trudna do pojęcia... znam obu, jako z gruntu uczciwych ludzi, a przecież podejrzenie pada na nich. Przykra to rzecz, bo obu za żadną, cenę niechciałbym w jakikolwiek kłopot wprowadzić, obaj są ojcami rodziny i obaj oddani memu domowi. Życzę więc sobie, aby całe zajście pokryć milczeniem. Dlatego postanowiłem napisać do barona, iż po rozejściu się gości banknot się znalazł i w liście pieniądze odeślę. Pan na moim miejscu z pewnością uczyniłbyś to samo. Jedyne to wyjście. Czy tu może jeszcze zachodzić jakie podejrzenie? Powiedz sam, drogi przyjacielu?
Tu nadmienić należy, że szambelan Lilje nie był zbyt świetnie sytuowany; nie posiadał też osobistego majątku, któryby mu ułatwiał prowadzenie domu na wyższej stopie, co koniecznem jest na stanowisku landrata.
Przykro mi się zrobiło na myśl, że on bogatemu baronowi chce zwracać pięćdziesiąt talarów; sumę, która dla tego karciarza nic nie znaczyła, a w każdym razie w budżecie jego żadnej roli nie odgrywała.
Dla tego też odezwałem się:
— Drogi szambelanie, pan sprawę tę zbytnio bierze do serca. Ja przynajmniej nie jestem pewny, czy baron rzeczywiście jakie pieniądze zgubił. Nawet wszyscy się na jedno zgadzamy, że był zbytnio podchmielony i nie wiedział, co plótł. Kto wie, czy on wogóle co zgubił? Radzę panu z listem jeszcze się nie spieszyć. Zobaczymy, jaki obrót sprawa przybierze.
Uspokoiłem w ten sposób nieco szambelana, poczem natychmiast pospieszyłem do hotelu.
Baron, jak się tego spodziewałem, nie wstał jeszcze, zastałem go w łóżku.
— Mówiąc między nami baronie, obaj jesteśmy kawalerami. — Czy pan, naturalnie jeżeli dojdzie do śledztwa, będziesz mógł stwierdzić, że po dokonaniu tranzakcji z końmi, to jest po wyjściu od pastora, a przed obiadem u szambelana nie byłeś w jakim miejscu, gdzie ta nieszczęsna piędziesięciotalarówka mogła zginąć?
Ja nie tylko jestem kawalerem, ale także burmistrzem, a w czasie mego urzędowania dowiedziałem się o pewnym buduarze w „Grapengiesser”.
Baron zrozumiał mnie, utrzymywał jednak stanowczo, że na ulicy „Grapengiesser” nie mógł pieniędzy zgubić; dla zapobieżenia jednak plotkom małomiejskim i dalszym nieprzyjemnościom, wreszcie ze względu na osobę zacnego landrata, którego pragnął zasłonić od drwinków i jakichkolwiek przykrości, napisał list, w którym donosi, że zgubiony banknot znalazł się w hotelu i za całe zajście przeprasza serdecznie.
Tak zakończyła się powyższa sprawa, ku ogólnemu zadowoleniu naszego towarzystwa. Nowe palto, nabyte za pieniądze barona, było świetne i oddawało mi przez długie lata wyborne usługi. Gdy już podstarzało się i na spacery używać go nie mogłem, służyło mi jako szlafrok, gdy było zimno w sali sądowej.
Przyczyniło się ono do niejednego łagodnego wyroku w drobnych przestępstwach, popełnianych z biedy.
Ono też, w czasie gdy było nowe i wspaniałe, przysłużyło się do zdobycia ręki najukochańszej mojej małżonki, z którą przez dwadzieścia lat najszczęśliwiej żyłem. Niewiasta ta wniosła w dom posag, który mi ułatwił życie i powstrzymał od powtórzenia kradzieży, która, przysięgam, jedyną była w życiu.
Jestem pewny, że po mojej śmierci wszyscy mówić będą, że zachowywałem się na urzędzie wzorowo i byłem czysty jak łza. Tak było... z tym jednym tylko, tu opisanym wyjątkiem.
Wyjątek ten nie powinien jednak pozostać tajemnicą. Bo czyż on nie jest pouczający, że człowiek na urzędzie taką drogą zdobywać musiał palto i żonę?...
Czy w tych warunkach źle uczyniłem, dopuszczając się kradzieży, niech surowy czytelnik sam osądzi.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Wincenty Szatkowski.